czwartek, 24 listopada 2011

Znalezisko


Niedawno za sprawą pewnej pani, która pomaga mamie zrobić porządki w szpargałach światło dzienne ujrzał list z 1991 roku. Ujrzał i z miejsca stał się najcenniejszą rzeczą jaką posiadam. 

Nie będę ryzykował porównywania w jednym wpisie mojego pisania z pisaniem Jeremiego Przybory także na tym skończę, a nad swoim własnym popracuję dzisiaj offline. 

poniedziałek, 7 listopada 2011

Stubai i Rudno

W ostatnim czasie byłem na dwóch wycieczkach. Jednej w dolinie Stubaiu, drugiej w Rudnie. Choć geograficznie, klimatycznie, kulturowo i jakkolwiek jeszcze się da, mocno rozbieżne, to same wyprawy przebiegały dość analogicznie. Zilustruję to opisując je równolegle, a żeby ułatwić czytelnikowi rozróżnienie między Austrią a Lubelskim, pomaluję te dwie historie odmiennymi kolorami. 

środa, 19 października 2011

Warszawa egzotyczna

Napisałem tu kiedyś, że ten blog jest o podróżowaniu i nie będę się rozwodził nad tym, że liście spadają z drzew, a nastrój miewam melancholijny. No ale spadają i miewam. Poza tym nie mogę zasnąć, a nic mnie tak nie usypia jak to, co sam piszę.



























wtorek, 4 października 2011

Pokaz Slajdów

Wszystkich zainteresowanych zapraszam na pokaz zdjęć z pięciomiesięcznej wyprawy po Ameryce Południowej


Piątek, 7 października godzina 20.00
Warszawa, ul. Karowa 18 (Instytut Socjologii UW, aczkolwiek widać najbardziej napis Judo),  sala numer 18 (na parterze)
Pokaz powinien potrwać około godziny


małe studium szaleństwa, czyli cień mówi wiele

poniedziałek, 3 października 2011

Z Manaus do Warszawy


Pobudka czwarta rano, temperatura trzydzieści stopni i mordercza wilgotność. Za tym akurat nie będę tęsknił. Nieprzytomny recepcjonista zastanawia się o co mi chodzi. Na szczęście zamówiony taksówkarz się nie zastanawiał, tylko przyjechał. Tanie linie Trip lubią  wczesne godziny i dużo międzylądowań. Z Manaus przez Porto Velho, Cuiabę, aż do San Paulo. Start, lądowanie, start, lądowanie, start, lądowanie. Zakaz opuszczania samolotu się przykrzy, ale przynajmniej zobaczyłem przez okno cztery brazylijskie lotniska i kawał krajobrazu. Co do lotnisk, to bez szaleństw, co do krajobrazu to muszę przyznać, że zieleni i wody w Brazylii nie brakuje. W San Paulo wiosna, więc rośliny kwitną i katar jest. Największe wrażenie z powietrza robią takie fioletowe drzewa, które co jakiś czas stoją sobie samotnie pośród morza zieleni. Zrobiłem zdjęcie podobnemu już na ziemi, ale efekt zdecydowanie mniej imponujacy. 




poniedziałek, 26 września 2011

Nostalgia w podróży

Pani Alina zapytała mnie w komentarzu do poprzedniego wpisu, czy jest coś, czego szczególnie brakuje w trakcie podróży. Pytanie wydaje się ciekawe, mam nadzieje, że odpowiedź również. 

Mam dwa pomysły na "po pierwsze" i nie wiem, na który się zdecydować. Będzie zatem pierwsze "po pierwsze" i drugie "po pierwsze". Albo, stosując starą technikę, malinowe i truskawkowe "po pierwsze". Numery narzucają w końcu kolejność, a owoce to już kwestia prywatnych preferencji. 

środa, 21 września 2011

Wpis z widokiem na Amazonkę

Wyspy San Bernardo

Z Tolu (okolicy wysp San Bernardo) pojechaliśmy do Guajiry. Lepszy autokar, noc w Santa Marcie, gorszy autokar, Taksówka z miejscowości Cztery Drogi (Cuatro Vias, były cztery bez żadnego matactwa) i samochód terenowy czyli trzy godziny trzęsienia "na pace" po drodze, której prawie nie ma. Wszystko po to, żeby poznać Indian Wayuu. Ci Indianie to nie jest łatwy kawałek chleba. W sumie jest ich około 400 tysięcy. Mieszkają jedną nogą w Kolumbii a drugą, nieco większą, w Wenezueli. A tak naprawdę to mieszkają u siebie. Preferują małe, rozstrzelone osady. Kilka domów i dość dużo kóz - ot typowa Wayuu wioska. My byliśmy w Cabo de la Vela, większej, rybackiej osadzie z centrum zdrowia i murowaną stacją policji, która wciąż czeka na policjantów. Możliwe, że przyjadą w grudniu, razem z prądem. 

czwartek, 8 września 2011

Dragi. Dla równowagi


Ponieważ, jakby powiedziała Natalka B., ostatnio za dużo tu Astrid Lindgren, a za mało Salingera, postanowiłem napisać dziś o czymś innym. A że jesteśmy w Kolumbii, kokaina i inne używki same cisną się na klawiaturę. Jak ktoś jest bardzo negatywnie nastawiony do narkotyków i chce mnie dalej lubić, to może nie powinien czytać. Z drugiej strony, może powinien przeczytać tym bardziej.

Siedzimy na krawężniku pod barem Havana w Cartagenie i popijamy piwo. Podchodzi pan uliczny sprzedawca i oferuje papierosy. Dziękuję, nie palę. Batoniki? Nie. Marihuana? Nie. No to może kokaina? Nie. Lekko zdziwiony odchodzi pytać dalej.

wtorek, 6 września 2011

Playa Blanca

Ja nie chcę nikogo denerwować, nie wiem jak jest teraz w Polsce, ale u nas było ładnie. Jak ktoś siedzi w biurze i nie jest mu dobrze, to może niech nie zagląda do tych zdjęć. 
Ostatnie cztery dni spędziliśmy pół godziny drogi łódką od Cartageny, w miejscowość Playa Blanca. 


czwartek, 1 września 2011

Z powrotem w drodze

Droga z Bogoty do Mompoxu zajęła dwadzieścia sześć godzin. Dwa autobusy, jakieś filmy, hamburger, frytki, Holocaust z Hanną Krall. Za oknem góry i doliny, posterunki policji i kierowcy typu macho. Prawdziwe atrakcje przyszły jednak w końcówce. Z Bucaramangi przyjechaliśmy o świcie do El Banco, a stąd do Mompoxu już niby rzut kamieniem - dwie godziny drogi samochodem terenowym. Samochód jednakże dość stary, kierowca jakby bez szkoły i wszystko nie tak. Gasł, psuł się, przeciekał, zakopywał, aż w końcu, już bardzo blisko Mompoxu, padł zupełnie. Zjechali się koledzy szwagra, krowy przyszły na drogę i robiły mu mu, ale silnik ani mru mru

czwartek, 25 sierpnia 2011

The ultimate party bus

Ostatnie dni nie obfitowały w rzeczy szczególnie ciekawe do opisania. 
Najdłuższe trekkingi – do sklepu po bułki. 
Największa przygoda – jak nie wziąłem lekarstwa o wyznaczonej godzinie. 
Widoki – z okna, na podwórze. Raz spadł grad i zalało cały ogród. Żyłem tym cały kolejny dzień. 

Teraz wszystko się zmieniło. Po pierwsze wyzdrowiałem. Mogę chodzić, skakać, podnosić różne gadżety. Bardzo przyjemny stan rzeczy. Zmieniły się też psy, bo jestem w Kolumbii, a tu są kolumbijskie psy.  


czwartek, 18 sierpnia 2011

Cuyabeno

Po dziesięciu godzinach w autokarach Mario Mendoza nie odebrał nas z dworca. Po kilku kolejnych i telefonie do biura podróży przyjechał. 
- Macie dla mnie pieniądze?
- No mamy, ale…
- To jadę kupić kurczaki
Po trzech sokach z pomarańczy, kilkunastu anegdotach i jajecznicy wrócił z kurczakami. Kolejne trzy godziny spędziliśmy z jego samochodowym reggetonem w drodze nad rzekę. Nad rzeką lunch i zapoznanie z naszą przewodniczką.
- To jest Aurora, mało osób mieszka w rezerwacie tak długo jak ona.
Aurora uśmiecha się swoimi czterema zębami i gdzieś sobie idzie. Mało osób mieszka gdziekolwiek tak długo jak ona. Aurora ma 82 lata, 8 dzieci i około 40 wnucząt. Z tymi wnuczętami to nie wie dokładnie, ale tak mniej więcej. Dla równowagi kierowca naszej łódki, Santiago, ma 14 lat i jest jednym z tych wnucząt. Coś sobie śpiewa, tańczy z tyłu i śmieje zawsze jak coś nam (zwłaszcza mi)  nie wychodzi. 



piątek, 12 sierpnia 2011

sobota, 6 sierpnia 2011

Uśmiechnięte wspomnienia

W Montanicie spędziliśmy trzy dni. Stały, dobry swell (czyli fale, a dobry to w naszym wypadku nie za duże fale). Niestety oprócz swellu były też chmury i deszcz. Przyznaję otwarcie, że w tych warunkach nieco brakowało surf-zacięcia Niby tak czy siak mokro, ale jak świeci to jakoś przyjemniej spadać z tej deski. A upadków było dużo.


niedziela, 31 lipca 2011

Uchwycić Humbaka

Sfotografować wieloryba nie jest łatwo. Nic to, że waży ponad czterdzieści ton, jest dłuższy/wyższy od ścianki wspinaczkowej na Obozowej i wyskakuje prawie całym cielskiem z wody co jakiś czas. Nie jest łatwo i tyle.

piątek, 22 lipca 2011

Lubię ocean


























Bo jak go nie lubić? A taki ocean w Mancorze to już w ogóle. Bo on i ciepły i w kolorze oceanicznym i jeszcze do tego szereg opcji sportowo-rozrywkowych oferuje.
Można pływać, surfować, taplać się, chlapać, snorklować, plażować, surfować z latawcem, w siatkówkę grać. W piłkę też zresztą. Wszystko można.
Z nad jeziora Titicaca w tempie ekspresowym przejechałem przez Peru. Kilka godzin w Arequipie, noc w Limie. Mój niemiecki sublokator, z zawodu bankier, musiał cierpieć na straszny jet lag. Wrócił do pokoju bardzo późno, a wręcz wcześnie, i był tak zmęczony, że nawet nie był w stanie przykryć się kołdrą... I spał później pół dnia. Ciężkie życie podróżników, to był jego drugi dzień z ośmiomiesięcznej podróży po Ameryce Południowej.

poniedziałek, 18 lipca 2011

Huayna Sushi Titicaca

Ciężko teraz to wszystko opisać. Minęło raptem 11 dni, ale działo się dużo, a ja teraz jestem 1800 kilometrów dalej i 3600 metrów niżej. No ale blog nie zabawa (zaraz zaraz...), jak trzeba to trzeba.
Przede wszystkim było sushi. Była też Góra, pot, łzy, wymioty, łapczywe łapanie oddechu, ratowanie kajaku, maska, rurka, Titicaca, ale jednak to sushi najbardziej siedzi w głowie.

Budzę Federico, żeby zjadł ze mną ostatnie śniadanie. Ostatnie, gdyż plecak spakowany i za chwilę jadę do Copacabany (nad jeziorem Titicaca, nie w Rio).

środa, 6 lipca 2011

To i tamto przypadkiem w La Pazie

Po rozmowie z Marta postanowiłem napisac o kilku niezbyt ważnych rzeczach. Po dwoch miesiącach podrozy w koncu udało mi sie nauczyć słowa pañuelos czyli chusteczki do nosa. Dotychczas chodziłam do sklepu i prosiłem o takie cos co nie wiem jak sie nazywa i udawalem ze smarkam. Reakcje sprzedawców bywaly rożne, co bardziej wyrozumiali sugerowali aptekę. Teraz z duma chodzę po miescie i co rusz kupuje sobie chusteczki.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Villazon - Uyuni - La Paz czyli kontrasty

Villazon, czyli granica Argentynsko-Boliwijska to inna planeta. Juz strona argentynska przypomina bardziej Boliwie. Indianie, a nie biali imigranci, balagan, stare autobusy, tradycyjne stroje, handlowanie wszystkim. Przejscie mostem przez graniczna rzeke szybko jednak rozwiewa watpliwosci. W Boliwii jeszcze starsze samochody, jeszcze wiecej wszelkiej masci handlu (na topie jest papier toaletowy z Argentyny), balganu, dziurawych drog. Widzialem tez kobiete bez zbednych zahamowan zalatwiajaca sie na ulicy. Troche mimo wszystko tesknilem za ta Boliwia, nie wyglada zeby zbyt duzo sie tutaj zmienilo od mojej ostatniej wizyty.

niedziela, 3 lipca 2011

Cordoba-Villazon na szybkosci

Jestem w Boliwijskim La Paz. 3650 metrow nad poziomem morza. Deszcz ze sniegiem i ogolnie malo wakacyjnie. Teraz jest poniekad pora sucha, ale chyba komus sie cos pomylilo. Podobno przyszedl Nino i dlatego. Moj pomysl wspiecia sie na szesciotysiecznik Huayna Potosi sie oddala, ale jeszcze zobaczymy. Na razie lapie oddech po bardzo intensywnym tygodniu.

sobota, 25 czerwca 2011

Nicnierobienie w Cordobie

Będzie dość długi wpis na niedziele, zdjęcia dodam tu za kilka dni, nie mam ich zbyt wiele zresztą. Justyna powiedziała, mi przed wyjazdem, że lubi długie wpisy i ze czasem powinny być. Wiec jest, przepraszam tych którzy lubią krotko i szybko. 

Dziura w głowie się zmniejsza, dziury w zębach zalatane (l z kreseczka, choć bez tez ma swój urok). Nie boli, można jechać do Boliwii. 

Doktor Jarovsky miał, jak to bywa, dwóch dziadków. Jeden byl z Rosji, drugi w Pszczyny.

wtorek, 21 czerwca 2011

Szukanie dziury w calym

Jestem w Cordobie od niedzieli. Nie widziałem ani jednego miejsca, które powinno interesować turyste. Widziałem za to dom pani Nidii Aguero (tylko od zewnątrz), dwa duże centra handlowe, a w nich kilka sklepów komputerowych, klub reagge, szpital, dwie apteki, dentystę i tym podobne. 
Zaczyna sie w hostelu Tango. Prowadzi go dwóch braci, Kolumbijczyków. Ich mama, kiedy byli nastolatkami, zakochała sie w Argentyńczyku i przeprowadziła tutaj wraz z trzema synami. Jeden jest mały, dwóch prowadzi hostel. Z tych dwóch, jeden jest teraz w Szwajcari ze swoja dziewczyna z Portugali. Duzo zawilosci. 
Na straży hostelu zostal Javier, który oprocz robienia wszystkiego, uczy sie do egzaminu z historii prawa argentyńskiego. Chwila prawdy dzisiaj o 18.30. Cały hostel trzyma kciuki i sprząta po sobie, żeby Kolumbijczyk mógł się uczyć...
Dziewczyny, Javier mówi ze Polki są najładniejsze na świecie.

niedziela, 19 czerwca 2011

Sześć dni bliżej nieba

Fernando okazał się być kobietą. Chwilę później okazał się wręcz być swoją żoną. Żona jest dentystką i bardzo nie lubi zimna, gór i tym podobnych. Z jednej strony mówiła nam że tam (w Vallecitos) jest cudownie, z drugiej, że sama by tam długo nie wytrzymała. Fernando zapewne zachęcałby nas skuteczniej (jest przewodnikiem górskim), ale jego samochód się popsuł i w rezultacie nigdy go nie poznałem.  
Przyjeżdżamy. Jest Guillermo, Vanessa (gospodarze, dentystka mówiła, że są cudowni), półtoraroczna córka Violetta, psy Brisa (umie otwierać drzwi w obie strony) i Lobo (otwiera tylko od zewnątrz) oraz kotka Nievla (mgła, oba psy się jej boją). Jakaś grupa akurat schodzi z gór. Popijają herbatę, przebierają się i wyjeżdżają. Do czwartku w schronisku będziemy tylko my.


niedziela, 12 czerwca 2011

Dlaczego nie jestem w Vallecitos?

Mendoza, jedna ze swiatowych stolic wina, lezy na pustyni. Nie w zadnej oazie, tylko na srodku pustyni, u podnoza Andow (And?). Cala woda jest poprowadzona kanalami. I tak od kilku stuleci. Patrzac na zielone miasto, ogrody i plantacje wina trudno w to uwierzyc. Imponujace.
Pustynia, pustynia (ostatnie 'a' z ogonkiem), ale dlaczego nie ma polskich znakow? Kilka dni temu moj przenosny komputer zamienil sie w wielka ladowarke do telefonu. Troche nie dziala. W Sao Paulo, Porto Allegro, Montevideo czy Buenos (czyli miejscach, w ktorych spedzilem ostatni miesiac) moglbym go naprawic. Teraz najblizsze takie miejsce na mojej trasie to Lima w Peru, do ktorej dotre za kolejny miesiac. Jest to lekki problem nie ukrywam. Na szczescie komputer troche jednak dziala i nie stracilem zdjec ani roznych innych ciekawostek. Z nadzieja patrze w przyszlosc.
Ze szczegolna nadzieja patrzylem zwlaszcza na kolejne 5 dni. Mialem jechac do Vallecitos.
Zaczelo sie tak. Jestem sobie w Mendozie, u podnoza wielkich gor, w pieknym pustynnym miescie. Ale jednak miescie, a gory czekaja. Mysle - gdzies pojade. Pytam tu, pytam tam, sprawa nie jest prosta. Jest zima, park narodowy Aconcagua jest zamkniety dla amatorow szwedania sie po okolicy. Informacja turystyczna nie wie, informacja gorska zamknieta na zime (bo i tak nic sie w zime nie robi), w sklepach gorskich sprzedawcy, a nie wspinacze. Az do momentu, kiedy wszedlem do Chamonix. Tak sie nazywa jeden z gorskich skepow, kawalek od centrum (czyli od miejsca, w ktorym jest wszystko inne). W sklepie Rodrigo, wspinacz, pasjonat i przy okazji wlasciciel. I sie zaczyna. Krotka rozmowa, zamienila sie w godzinny pobyt, popijanie mate, dyskusje o gorach w Europie i Ameryce. Polacy ciesza sie tu dobra opinia, poniewaz udalo im sie zrobic pare ciekawych rzeczy w okolicy. Na przyklad wejsc na Aconcague zima jako pierwsi. Mile chwile, jak ktos cie lubi, za to, ze jestes Polakiem. Tenze Rodrigo mowi, ze doskonale mnie rozumie, ze nie po to sie przyjezdza do Mendozy zeby chodzic po barach (wiekszosc ludzi z mojego hostelu by sie z nim nie zgodzila), ze trzeba jechac w gory. A jak gory to tylko do Vallecitos. Jest tam dosc wysoko polozone schronisko (2900m n.p.m.), z ktorego mozna chodzic na przemile przechadzki o charakterze jednodniowym. Wazne, bo biwak zimowy w gorach jest dla mnie trudny do przeprowadzenia. Nie mam namiotu, ani rzeczy do gotowania. Ma za to cieply spiwor, Rodrigo byl mimo wszystko sprzedawca.
W schronisku Mausy w Vallecitos jest prad, prysznic, dwa osiemnastoosobowe pokoje oraz przemili wlasciciele. Podobno. Wczoraj kupilem bilet na busa ktory podjezdza najblizej (tj. okolo pol godziny spaceru od schroniska). W Carrefurze udalo sie zdobyc jedzenie na 5 dni (zajelo dwie trzecie plecaka), na gorze nie ma sklepu. Nastawilem budzik, zasnalem sluchajac muzyki, telefon sie rozladowal, budzik nie zadzwonil... wstalem i tak!  Spakowalem sie, pozegnalem i czekam na busa. I tak od godziny, bus nie przyjechal. Nie bedzie dzis Vallecitos. Zdjec tez nie bedzie, bo nie mam cierpliwosci do tego komputera, ale za jakis czas sie jednak pojawia. Bedzie strona miejsca w ktorym chcialem dzis bardzo byc. Jest po hiszpansku, ale slowo 'Fotos' da sie zrozumiec. http://www.refugiomausy.com.ar/mausy.html
Ide dowiedziec sie dlaczego bus nie przyjechał. W tym momencie bardzo nie lubie firmy Cordon del Plata.

UPDATE

Firma zamknięta w niedzielę, nic się od Mar del Plata nie dowiedziałem. Dzwonie do schroniska, mówią że maja niejakiego Fernando, który może mnie podwieźć. Gdy pytam o autobus, mówią, że pewnie byłem jedynym klientem i po prostu nie wyruszył. Dzwonię do Fernando, mówi że możemy, ale jak ja sam to bardzo drogo. W hostelu widzę parę Nowozelandczyków.
- Chcecie jechać dzisiaj w ładne góry?
- Chcemy.
- To jedziemy.

Poszli kupić sobie jedzenie i o 14 ma być Fernando. Na Nowej Zelandii jak na Zawiszy, zobaczymy czy na Fernando też. Nie mogę się doczekać.
Na pocieszenie kilka zdjęć, może mój komputer nie umrze. Zdjęcie poniżej jest z przedwczoraj, byliśmy w Parque Nacional Aconcagua, daleko od Góry, ale przynajmniej dało się Ją zobaczyć. Na tym zdjęciu niezupełnie, jest z tyłu, lekko z lewej, zlewa się z górą bardziej z przodu. Dziewczyna która idzie to Savannah, studiowała Zdrowie Seksualne w Anglii. Nie wiem czy w Polsce można studiować Zdrowie Seksualne.



czwartek, 9 czerwca 2011

Buenos Aires - sequel

W niedzielę byliśmy w kinie na „Que paso ayer?” parte dos (a.k.a. Kacvegas 2). Moim zdaniem dużo dobrego śmiechu. To film, którego pierwsza część reklamowała się hasłem „the ultimate party movie”. Jeżeli ktoś twierdzi, że zrobił ostateczny film imprezowy, to trudno spodziewać się czegoś dobrego. A jednak, było dobre. Film lekki i przyjemny a zarazem z finezją i polotem. 
Część druga nie miała w tej sytuacji lekko, oczekiwania były znaczne. Moim zdaniem chłopcy dali radę. Film był przewidywalny, z bardzo podobną, zgrabną konstrukcją. Efekt - półtorej godziny śmiechu, zero zmartwień.  
Dlaczego o tym piszę? Nie, nie zamieniłem tego bloga w kółko filmowe. Gdybym nawet chciał, to musiałbym pisać o nieco ambitniejszych filmach niż Kacvegas – moja Pani promotor tu zagląda. Piszę dlatego, że pomyślałem o sequelu, jako o niezłej analogii względem drugiej wizyty w jakimś miejscu. Na pewno są lepsze, ale ich w tym momencie nie wymyśliłem.
Bo jak tu myśleć?
Więc tak. Pierwsza wizyta w jakimś miejscu jest jak pierwsza część filmu (jakiegoś, nie koniecznie Kacvegas, chociaż zdarza się - do Bangkoku wracałem 3 razy swego czasu). Możemy trochę o danym miejscu wiedzieć. Książki czy filmy dokumentalne są jak trailery (po polsku zajawki) czy nazwisko reżysera. Możemy też nic nie wiedzieć. Wtedy pełni zdziwienia odkrywamy że jest takie miejsce jak Punta del Este i, jakby tego było mało, jest super. Zazwyczaj jednak coś wiemy, mamy wyobrażenie, które zderza się z rzeczywistością. Efekty bywają różne. 
Druga wizyta to jednak zupełnie coś innego. Nie mamy wyobrażenia – my wiemy jak Tam jest, są precyzyjne oczekiwania do spełnienia. Sprawa nie jest jednak taka prosta. Pamięć, podobnie zresztą jak sama percepcja, są mocno wybiórcze. Co więcej, zapamiętujemy (przynajmniej ja) rzeczy przyjemne oraz takie, które pasują do obrazu danego miejsca (który sobie ułożyliśmy w głowie). Dysonans poznawczy ciśnie się na klawiaturę, ale są wakacje. A zatem, Buenos Aires część pierwsza (2008) to był hit. Niezbyt duże oczekiwania, bardzo duże wrażenie. Jakie jest Buenos Aires parte dos (2011)?

nie śpi, to na pewno
Po długim wstępie, bardzo krótkie rozwinięcie. BA 2011 jest zdecydowanie bardziej prawdziwe, przyziemne. Za pierwszym razem mieszkałem w San Telmo, takiej mocno turystycznej dzielnicy. Było późne lato. Teraz jest zima, mieszkałem w Tigre, przepięknym przedmieściu, ale jednak przedmieściu. Codziennie dojeżdżałem kolejką do centrum razem z ludźmi, którzy jechali do pracy. Zmęczone twarze zajęte codziennoscią. W Buenos Aires dwa było wino, imprezy, spacer po La Boce, San Telmo i centrum, ale było też kupowanie biletów do zatłoczonego metra i pociągu, widok na gorsze dzielnice i tutejsze favele (villas), brudni bezdomni, zmęczeni życiem ludzie, bardzo zajęci biznesmani. Była Kasia która opowiadała o nie aż tak łatwych realiach osiedlania się Polki w BA. W moich oczach Buenos z miasta marzeń zamieniło się w tętniące życiem, normalne miejsce pracy milionów osób. No, może normalne to lekka przesada, niewiele znam miast ładniejszych, żeby nie powiedzieć żadnego. Trochę zimny prysznic, ale czar w żadnym wypadku nie zginął. Za kilka miesięcy pewnie i tak będę wspominał Buenos jako miasto idealne. 
Buenos Aires parte dos - gorąco polecam, Franek Przeradzki
Zdjęcia
Jedną z takich małych atrakcji (jak mówi Marta I. - smaczków) dojeżdżania byli sprzedawcy kolejkowi. Mają trasę podzieloną na sektory, gdy jeden wsiada, drugi wysiada, nie ma że dwóch na raz. Jeden sprzedawca na dany wagon w określonym sektorze. Wchodzą i sprzedają. Nauszniki, batoniki, płyty z muzyką, breloczki zrobione przez niewidome psy itp. Czasem też przygrywają jakąś nutę. Mówią bardzo głośno, wyraźnie i konkretnie. „Szanowni pasażerowie, w tym dniu chciałbym państwu zaoferować unikalny batonik. Jest to batonik produkcji duńskiej, niezwykle smaczny i pożywny, dobry zarówno dla osób dorosłych jak i dzieci oraz młodzieży...” itd. Itp.
Na pierwszej stacji, chłopiec zastanawia się, jakie oferty zostaną mu dziś przedstawione

Teraz jestem w Mendozie. Dojechałem tu po całej nocy w autokarze (był Harry Potter i autokarowe bingo - prawie wygrałem, zabrakło liczby 32). Pokój sześciosobowy bez sublokatorów, basen w ogródku (jest około 5 stopni) i wycieczka do winnic dwie godziny po przyjeździe...
Zdjęcia z winnic























środa, 1 czerwca 2011

Krowy, mate i piłka nożna

Autobus rusza punktualnie o 10.30. Po trzech godzinach i czterdziestu pięciu minutach jesteśmy w porcie Carmelo na rzece Parana. To druga co do wielkości rzeka w Ameryce Południowej. Konkurencja jest poważna – pierwsze miejsce zajmuje niejaka Amazonka. O 14.30, zgodnie z planem prom Cacciola wypływa w stronę argentyńskiego miasteczka Tigre, nieopodal Buenos Aires. Z portu w Tigre wychodzę punktualnie o 16.30. Kolejny dowód na to, że to nie jest prawdziwa Ameryka Południowa.
Jadąc prze Urugwaj z widokiem na bezkresne pastwiska myślałem o tym, czego nie napisałem, a chyba napisać powinienem. Do głowy przyszły mi następujące rzeczy:
1. krowy
2. herbata 
3. piłka nożna.
Ad 1. 
Krowy w wydaniu argentyńskim słynne są na całym świecie. Tymczasem krowa urugwajska tej argentyńskiej wcale nie ustępuje. Ma w okół siebie dużo zieloności, którą beztroska pochłania, życzliwe, lecz nienachalne towarzystwo kolegów i koleżanek oraz bardzo przyzwoitą ilość słońca. W takich warunkach każdy byłby smaczny.
Ad 2.
Herbata, a dokładniej mate. Mate, podobnie zresztą jak pyszna wołowina, kojarzy się głównie z Argentyną. Tymczasem, na podstawie obserwacji uczestniczącej stwierdzam, że mate jest jeszcze bardziej popularne w Urugwaju. Mniej więcej co piąta osoba, którą mijałem na ulicy miała ze sobą termos z gorącą wodą, matero wypełnione mate i bombillę (czyli tykwę i srebrną słomkę, urządzenia do picia mate). Na początku zrobiło to na mnie duże wrażenie, ale bardzo szybko stało się codziennością. Kolejny dowód na to, że rzeczy interesujące trzeba fotografować od razu, bo z czasem przestają zwracać na siebie uwagę.
Ad 3. 
Piłka nożna jest w Urugwaju bardzo ważna. Na tyle ważna, że kiedy wspominani w poprzednim wpisie Anglicy wyszli oglądać finał Ligi Mistrzów (czyli, jak niektórzy sądzą pojedynek dwóch najlepszych drużyn świata), to nie mogli znaleźć żadnego lokalu, który by to starcie pokazywał. Tego dnia o tej samej porze grały ze sobą jakieś dwie lokalne drużyny i mecz narodowy był dużo ważniejszy od tego zagranicznego. Anglikom udało się obejrzeć pojedynek MU z Barcą dopiero w niezbyt obleganym, irlandzkim pubie w Montevideo.

Poza tymi kluczowymi wiadomościami, o Urugwaju warto też wiedzieć, że jako pierwszy kraj na kontynencie zalegalizował związki homoseksualne, i dopuścił adopcję dzieci przez takowe. W 2009 roku dał wszystkim uczniom w kraju laptopa i dostęp do bezprzewodowego internetu. Legalne jest tutaj też posiadanie niewielkiej ilości narkotyków. Te informacje zawdzięczamy Bartkowi, któremu bardzo dziekuję i kończę temat Urugwaju. 

Mieszkam w Tigre, u koleżanki poznanej w Buenos trzy lata temu. Koleżanka trenuje gimnastykę na trapezie, więc w godzinę od przyjazdu do Argentyny oglądałem trening cyrkowych akrobatów (Zdjęcia). Pierwszego dnia kupiłem też lokalną kartę SIM. Po pierwsze, żeby skontaktować się z koleżanką, po drugie, jest promocja, w której za każdy dzień używania internetu płacę równowartość 70 groszy. Następnego dnia kolejką podmiejską pojechałem do Buenos Aires. Coś typu WKD Milanówek – Warszawa. Poszedłem do biura obsługi klienta sieci Personal, ponieważ wspomniany internet za 70 groszy nie chciał działać za żadne skarby. Poza biurem obsługi klienta (polecam) odwiedziłem wieżę Babel z książek (instalacja artystyczna), muzeum broni (wyobraźnia człowieka w tym temacie nie zna granic), deptak Florida oraz Plaza de Mayo. Na placu podobnie jak trzy lata temu - dzieci się bawią, gołębie gruchają, a protestujący protestują (głównie w temacie wojny o Malviny czyli Falklandy). O ile dzieci i gołębie ciągle ktoś dokarmia, o tyle protestujących nie za bardzo.
Zdjęcia z BA później, dziś robię zupę.



niedziela, 29 maja 2011

Egzotyka Urugwajska

Nicnierobienie w Urugwaju nie różni się przesadnie od nicnierobienia gdziekolwiek indziej. Ewentualnie widokiem z okna, i nazwami pierwszych kilku kanałów w telewizorze, ale poza tym jest tak samo - książki, filmy, internet. 
W La Palomie, w dniu w którym mieliśmy odwiedzić wspominane już lwy morskie, z nieba lunął bardzo zacięty deszcz. Lwy musiały się obejść bez nas, pojechaliśmy do Punta del Este. Punta (bo tak się mówi, wszyscy i tak wiedzą, o które chodzi) to taki kurort na skalę kontynentalną. Dość ładne plaże, mnóstwo wieżowców, świecące kasyna, drogie sklepy itp. Nie powinno być niespodzianką, że o tej porze roku prawie wszystko zamknięte, na plażach tylko mewy, rolety spuszczone, sklepy zamknięte, restauracje niemrawe. Fale nawet się zrobiły, ale było tak zimno, że zabrakło determinacji.
słońce pokazuje siebie, Kirky pokazuje pupę. La Mano (dłoń) w Punta

Główną atrakcją stały się posiłki. Shana (już-nie-dziewczyna Australijczyka, 28 lat) jest z zawodu, jak i z wykształcenia, szefową kuchni. Mimo wakacji nie odpuszcza. Nasze dni zamieniły się w godziny wyczekiwania na kolację. Shana nigdy nie zawiodła. Teraz jesteśmy w stolicy Urugwaju, już-nie-para śpi w hotelu (a nie hostelu) – koniec kolacji, będę tęsknił. W poniedziałek rozstanie (tak ich, jak i moje z nimi), ostatnie tango w Montevideo. Ona leci do USA pracować w restauracji z gwiazdką Michelin (podkreślała tę gwiazdkę intensywnie, a ja nie wiem jak to do końca napisać), on do Bristolu operować koparką, ja do Buenos Aires odwiedzić znajomych. 
Dziś o 5 rano do pokoju wrócił jeden z dwóch Brytyjczyków. Chłopaków chyba mocno poruszyła przegrana Manchesteru, bo ciężko im było ustać na nogach. Przez pół godziny Brytyjczyk przeżywał, że zgubił Dan'a (drugiego Brytyjczyka) i bluzę (Jumper). Później wrócił Dan, który co prawda też zgubił bluzę, ale cieszył się, że nie zgubił siebie. Później chłopaki cieszyli się, że udało im się odnaleźć nawzajem, a reszta pokoju cieszyła się, że jak już się sobą nacieszą, to może w końcu pójdą spać. Dużo radości w pokoju numer sześć.

W Urugwaju, jakkolwiek nie spotkałem wielu turystów/podróżników jako takich, to wśród nich znalazło się dość dużo mieszkańców tego kontynentu. Głównie Brazylijczyków i Argentyńczyków, ale też Meksykańczyków, Kolumbijczyków czy Chilijczyków. Wbrew pozorom, wcale nie jest łatwo o takie spotkania w hostelach w innych krajach. Co zatem przyciąga ich do Urugwaju?
Urugwaj ( z perspektywy kilku miejsc w których byłem), to taki kraj, w którym jak wejdziesz na pasy, to samochód cię nie rozjedzie. To kraj, w którym w wielu miejscach można bezpiecznie chodzić nawet po zmroku, w którym dzieci jeżdżą same autobusami do szkoły, w którym ani śmieci ani bezdomni nie zalegają w nadmiernych ilościach na ulicy, w którym ceny produktów są napisane na metkach i w którym większość ludzi umie czytać i pisać. Nic egzotycznego chciałoby się powiedzieć. Błąd. Tak właśnie wygląda egzotyka w perspektywie latynoamerykańskiej. 
Urugwajska beztroska nie na wszystkich buziach

Tutaj muszę tylko dodać, bo na pewno ktoś się przyczepi, że Chile i Argentyna to też nie jest do końca to, co ja bym nazwał Ameryką Łacińską for real. 

wtorek, 24 maja 2011

Rozmowy przy zupie 1

Przedwczoraj nie było warunu. Okazało się, że jak fale są małe, to wcale nie jest łatwiej tylko się po prostu nie da. Co gorsza, następnego dnia też go nie było. Ja to mało piwo, ale lokalesi (tj. Urugwajczycy) przyjechali do Diabła na weekend i co? Spacery, muszelki, dzikie plaże. Bursztynów chyba nie ma. Kirky – Australijczyk, który jest moim trenerem i użyczaczem deski, powiedział, żebym teraz odpuścił a wrócił do tematu w północnym Peru i Ekwadorze. Myślę, że wie co mówi - podróżuje po Ameryce Południowej (autobusy i tramwaje, dworce, perony, hale odlotów) z wielką deską surfingową. Był z nią nawet w Boliwii, w której o ocean ciężko. Jest determinacja.

W związku z aurą zrobiłem pomidorową. Szczerze mówiąc nie była to pierwsza pomidorowa na kontynencie, ale tamtą pozostawię w sferze prywatnej. Myślę też, że nie będzie to ostatnia, więc pozwoliłem sobie zaryzykować taki mały cykl.
Do pomidorowej zasiedli Anglik, dwóch Australijczyków, Angielka, Koreańczyk i Mężczyzna O Pochodzeniu Skomplikowanym (MOPS). 

Anglik (Dan) miał firmę która zajmowała się czyszczeniem dywanów w Manchesterze. Przyszedł kryzys i ludzie wolą brudne dywany niż jego usługi. Razem z dziewczyną spakowali plecaki i wyjechali do Ameryki Południowej na rok. Ostatnio pracowali na ekologicznej farmie w Urugwaju - doisz krowy, pracujesz na polu, robisz sery itp. Ich było dwoje, przyjechała trzecia osoba i ktoś musiał zwolnić miejsce."I was happy to let her stay" powiedział  Dan odnośnie swojej dziewczyny dojącej krowy. Teraz jeździ sam po Urugwaju, a z wybranką serca spotka się za kilka tygodni w Foz de Iguazu.

Pierwszy Australijczyk to Tom. Ma 25 lat, pracował jako kurier w czymś podobnym do DHL. Jest fanie, bo dają ci duży samochód i jest czym jeździć na plażę w weekendy. Podróż do Ameryki  Południowej to jego pierwszy wyjazd za granicę. Miało być na długo, ale mówi że chyba funduszy wystarczy  mu tylko na cztery miesiące. Przez pierwsze osiem tygodni w BA jadł trzy razy dziennie w restauracjach, a ma prawie dwa metry wzrostu i adekwatny apetyt. Nikt mu nie powiedział, że tak się nie podróżuje. Teraz powoli się uczy i odpoczywa w Punta del Diablo.

Koreańczyk (imienia nie byłem w stanie zapamiętać) podróżuje od piętnastu miesięcy. Zaczął w Azji, przejechał przez Biski Wschód do Europy a stamtąd do Afryki i do Ameryki Południowej. Codziennie rano ćwiczy jogę. Zmęczył się już imprezami i gonieniem za wszelkimi atrakcjami turystycznymi, ale nigdy nie znudziło mu się gotowanie. Widziałem go w akcji, traktuje sprawę poważnie. Powiedział mi, że mięso do zupy powinno się zawsze smażyć przed gotowaniem. Człowiek uczy się całe życie.  Nie jest do końca zadowolony z couchsurfingu. Mimo wielu pozytywnych rekomendacji na swoim profilu często miewa problemy ze znalezieniem gospodarzy. Azjatyckie dziewczyny takich problemów nie mają. Przykra sprawa, uprzedzenia nawet w tak otwartej, różnorodnej społeczności.

Drugi Australijczyk, Kirky (41 lat, a wygląda i zachowuje się na jakieś 25) jest byłym chłopakiem Angielki (Shana, która ma amerykański i irlandzki paszport, angielskiego nie). Byli razem osiem lat, ale rozstali się kilka miesięcy temu. Przyczyną (o której powiedział mi później), było to że on nie chciał mieć dzieci. Uważa że jest za stary. Jest operatorem koparki w Anglii, dość regularnie bierze kokainę i ogólnie mało poważnie podchodzi do życia. Nie myśli, żeby był odpowiednim materiałem na ojca. Ona tej argumentacji nie zaakceptowała. Więc teraz, już jako niepara, jeżdżą we dwójkę po kontynencie. W ten weekend ona leci do rodziny do Stanów, on wraca do Angli. I tyle, koniec.

Tom, Kirky i Shana
MOPS na początku przedstawił się jako Rosjanin. Kiedy dowiedział się, że jestem Polakiem rozwinął wątek. Jego rodzice są z pochodzenia Uzbekami, urodził się na Syberii. Pierwszych 10 lat mieszkał w Rosji, później w Nowym Jorku. Ostatnie sześć lat służył w amerykańskiej armii. Był na misjach w Iraku i Afganistanie. Po tym pierwszym, czasem jak prowadził samochód w domu i widział coś na drodze, gwałtownie zjeżdżał na bok w obawie, że to mina. Po Afganistanie to już zupełnie nie lubi nigdzie chodzić i nic dźwigać. Lubi Helikopter w ogniu, Jarheada nie widział. Zastanawia się co robić w życiu, wypytywał co my robimy. Na razie ma pomysł, żeby założyć hostel w jakimś bardzo dziwnym miejscu, na przykład w Kongo. Ale to jeszcze nic pewnego.


Wczoraj z parą australijko-angielską przejechaliśmy do La Palomy. Jesteśmy jedynymi klientami w hostelu (oni śpią w dwójce, a ja mam pokój pięcioosobowy dla siebie). Z Palomy w sezonie można robić sobie wycieczki do Cabo Polonia - tam czekają Lwy Morskie i inne dziwy. Problem polega na tym, że w mieście nie ma teraz innych turystów i nikt za bardzo nie chce nas zabrać na tę wycieczkę. Walka trwa. Dziś w nocy spałem w śpiworze pod kocem, w kalesonach i koszulce z wełny nowozelandzkich owiec. Z ta zimą to jednak tutaj nie żartowali. Fali ciągle nie ma, Kirky zaczyna wpadać w depresję, na plażach tylko martwe foki i pingwiny.


Kilka  nowych zdjęć w albumie




piątek, 20 maja 2011

De donde vienes loco?

6.30 wszyscy wysiadają z autokaru. To ja też. Kierowca patrzy na mnie zdziwiony. Chui? Nie, Chui jeszcze nie. Wsiadam z powrotem. Z kierowcą oraz panią, która już sprząta autokar i wyraźnie jej w tym przeszkadzam, jedziemy pół godziny. Autokar się zatrzymuje, Franek idzie do brazylijskich graniczników, autokar czeka, Franek wraca, autokar jedzie. Prywatny autokar. Dojeżdżamy do stacji końcowej. Mgła, pusto i cisza. Świt żywych trupów (taki film mamo, nie oglądałaś i lepiej nie oglądaj). 
To skąd jedzie bus do Punta del Diablo? Dwie przecznice na wprost i trzy w lewo. Podczas spaceru nie spotykam nikogo. Jest bileteria, bus miał odjechać 30 minut temu, ale się zepsuł i nie odjechał. Czekam. Doczekałem się, z mgły wyłaniają się inni czekający, z którymi wsiadam do busa. mężczyźni piją mate, kobiety mają siatki, a dzieci białe koszulki do szkoły. Mijamy granicę z Urugwajem jakby jej nie było. Trochę się zdziwiłem, ale tego autokaru nie śmiałem zatrzymać. 
Bilet. Nie mam. 54 pesos. Mam tylko Reale. Realami się nie da. No ale ja nie nie mam skąd wziąć pesos, mam tyle Reali ile trzeba. To niemożliwe. Nie zapłaciłem, konduktor mimo to się do mnie uśmiechał na koniec. Po godzinie dojeżdżamy do Punta. Znowu mgła jak pieron (taki peron), ludzie, którzy wysiedli z autobusu w sekundę się w niej rozpływają. Widzę dwóch mężczyzn przy sklepie (Ci na filmie).
De donde vienes loco? (skąd przyjeżdżasz wariacie).  Z Polski. Muy lejos (daleko). Trudno się z nim nie zgodzić. Gdzie jest Spokojny Diabeł? (El Diablo tranquillo, mój hostel). Hmm, chyba tam. A nie, w drugą stronę. Rodrigo, wiesz gdzie jest ten diabeł? Chyba tam (pokazuje trzeci kierunek). Poczekaj, pójdę na policję, zapytam się. Po chwili wraca z komisariatu i nawet kawałek mnie odprowadza. Głupio mu, bo dostał kiedyś od nich koszulkę, a nawet nie wiem, gdzie są. Idę razem z kilkoma psami jakieś 15 minut (tak tak, to jedna z tych miejscowości gdzie jak się gdzieś idzie, to się idzie z psami).  Dochodzę do hostelu, drzwi otwarte, wygląda sympatycznie i nie ma nikogo. Siedzę 20 minut, odpisuję na maile, pisze status na facebooku (pragmatyczny, nie filozoficzny). Pusto. 
Po kolejnych 20 minutach przychodzi niejaki Uve (wygląda dokładnie jak właściciel campera z Into the wild, jak tu kilka lat temu przyjechał z Niemiec na dwa tygodnie, to został półtora roku. Polacy kiedyś zrobili mu tanio fajne schody w domu więc ich lubi). 
Co tu robisz? Chciałbym tu mieszkać. Ale tu jest zamknięte, jak ty tu właściwie wszedłeś? Drzwiami. Aha.... to cię zaprowadzę do tego otwartego diabła (okazuje się, że są dwa Spokojne Diabły, ale poza sezonem czynny jest tylko jeden). Dotarłem. Pokój dziewięcioosobowy, dziesięć dolarów (tych amerykańskich) za noc. Recepcjonistka sugeruje, że powinienem się jednak zameldować w Urugwaju, a poza tym tu nie ma bankomatu. A gdzie jest? W Chuy. Pożyczam od niej pieniądze na autokar. 
Szybkie baden baden w oceanie (estas loco? soy Polaco), po czym dłuższe duschen. Przystanek autobusowy, dzieci ze szkoły (koszulki już nie takie białe).


Narracja nie jest najwyższych lotów, ale chodzi o pokazanie prozy życia rzecz jasna

Chuy, bankomat, obiad, fryzjer. Nie cackał się, tylko chwycił za maszynkę. 80 pesos, muchas gracias. Foto conmigo? Porque no. 


Wieczór, siedzimy w salonie i oglądamy jakiś mecz (nie z fryzjerem, z ludźmi z hostelu). Jest dobrze, jutro zaczynam przygodę z surfingiem (jeśli będzie swell oczywiście, jak słaby warun to nie wychodzę z pokoju). 

czwartek, 19 maja 2011

Brazylijski night driver

Stolik z Pablem i pokrowcem jest mój. To takie rubieże restauracji i nikomu chyba nie przeszkadzam
Siedzę na pierwszym piętrze Mercado Publico w Porto Alegre. Na banerze jest napisane "onde tudo se encontra" czyli, z tego co rozumiem, gdzie wszystko się spotyka/można spotkać. Zatem mnie tu można spotkać również, gdyż ja z kolei spotkałem tu darmowe WiFi. Jest 21, za dwie i pół godziny mam Autobus do Chui. W brazylijskim Chui trzeba podobno przejść kilkaset metrów do urugwajskiego Chuy i potem można wsiąść w autobus do Punta del Diablo. Jutro o 7 rano się przekonamy. Nigdy nie byłem w Urugwaju, na zdjęciach i w opisach wygląda bardzo ładnie, więc trochę nie mogę się doczekać. Jest plan na surfowanie, bo czemu nie?

Przyjechałem tu wczoraj o szóstej rano. Widziałem jak Mercado Publico się otwiera, teraz oglądam (i słucham) jak się zamyka. Musiałem poczekać do 9.30 na Annę Marię de Souzę  Teixeirę. O 9 kończyła jogę, a bez jogi, jak wiadomo, ani rusz. Anię poznałem przez couchsurfing i zgodziła się mnie przenocować. Ma 21 lat, studiuje stosunki międzynarodowe i zburzyła większość moich stereotypów o brazylijskich studentach. Mówi dobrze po angielsku, dużo podróżuje i nie dba przesadnie o swoją urodę (jak na standardy lokalne rzecz jasna). Szok gonił szok. Nie dość, że sama jest taka, to jeszcze ma takich znajomych. Wczoraj wieczorem siedziałem z czterema Brazylijkami w kawiarni, wszyscy mówili po angielsku ze względu na mnie, opowiadali o Nowym Jorku, Australii, Indiach, Polsce(! Ania była kiedyś w Warszawie) i innych ciekawych miejscach. Miły, serdeczny wieczór. Jedna z koleżanek opowiadała o koledze, który póki studiował prawo był normalny, ale jak zaczął studiować filozofię, to ona już nie może wytrzymać jego statusów na Facebooku.

Najbardziej z całego wieczoru podobała mi się anegdota o brazylijskim night driverze (mamo, night driver ta taki pan, który jak się ktoś zanietrzeźwi, a jest w mieście samochodem, to przyjeżdża po niego z kolegą i odwozi, wraz z samochodem, bezpiecznie do domu). 
Anegdota wymaga wstępu. Otóż trzy lata temu Monika (z Sao Paulo) powiedziała mi, że jedną z dobitniej rzucających się różnic kulturowych jest to, że w Brazylii nie istnieje stwierdzenie "Nie piję, bo prowadzę". Piją wszyscy, czasem biorą też narkotyki (i nie mam tu na myśli marihuany), a ten kto akurat przyjechał samochodem wsiada do niego i wraca do domu. Trochę ciężko to przełknąć, ale tak tu było, jest i pewnie jeszcze jakiś czas będzie. 
Zatem siostra Ani opowiada, że była kiedyś z rodzicami w restauracji. I kierownik proponuje tacie, żeby śmiało pił wino, bo on ma specjalnego człowieka, który go później odwiezie jego autem do domu. Będzie to kosztowało tyle, ile taksówka która ma zawieźć tego pana z powrotem do restauracji. No więc tata, przyjemnie zaskoczony zupełnie nową ofertą, posłusznie pije. Po wieczorze szczęśliwy oddaje kluczyki, wsiada do auta z owym człowiekiem, żoną i córką. Po kilku zakrętach stało się niestety jasne, że specjalny człowiek jest kompletnie pijany i nieco mniej pijany tata musiał go odwieźć z powrotem do restauracji, bo ten nie był w stanie utrzymać się na nogach. Brazylijski night driver. 


poniedziałek, 16 maja 2011

Jacht w centrum handlowym

Wizyta w SP to dla mnie przede wszystkim spotkania po latach. Gęsty opis bogatego życia wewnętrznego bohatera literackiego nigdy nie był moją mocną stroną, więc go pominę. Powiem tylko, że było sentymentalnie. Z chłopakami znamy się od 2003 roku, i mimo średniej spotkań raz na 4 lata, znów było tak, jakbyśmy nie widzieli się tydzień. Rafael zmienił pracę i chciałby się ożenić ze swoją dziewczyną (której już bardzo długo nie zmieniał). Mieszkają 200km od siebie, ona pracuje tam, on tu i ciężko coś z tym zrobić. Może za kilka lat, jak on awansuje i będzie mógł część tygodnia pracować przez internet. Felipe zmienił dziewczynę i mieszkanie, pracy nie. Żyją ze sobą już dość długo i mówią, że to prawie jakby byli małżeństwem. Formalizować nie trzeba. Obaj chłopcy, podobnie zresztą jak Sofia, planują przyjechać do Europy i odwiedzić Polskę. Trzymam kciuki za te plany.
























Jakby tego było mało dziś Franek T. przesłał mi zdjęcie z pożegnania na Powiślu. Łezka się w oku zakręciła.


W ostatnich dniach był grill, dwa mecze (nasi wygrali), irlandzki pub, urodziny w lokalu, targ staroci, pyszna feijoada, kaczka po amazońsku, spacery z Tobim (teraz  jest na działce, wcześniej patrzył na mnie z wyrzutem, jak rano nie wychodziliśmy) i spacery po mieście. 
Sao Paulo się w moich oczach przesadnie nie zmieniło. Różnica jest taka, że zwiedziłem więcej miejsc niż ostatnim razem. Centrum (okolice katedry) to dalej miejsce głównie dla biedoty. W ramach pokazywania kontrastów Monika wysłała mnie do dwóch centrów handlowych - normalnego (Bourbon) i ekskluzywnego (Cidade Jardim). Normalne wyglądało jak nasze.
W tym miejscu taka dygresja, że centra handlowe są trochę podobne do lotnisk, mocno eksterytorialne. O ile np. warszawskie Złote Tarasy doprowadzają mnie do szału, o tyle w Manili (Filipiny) tamtejszy mall był cudowną oazą spokoju i normalności. A tak naprawdę wszystkie które widziałem, niezależnie od kontynentu, były do siebie bardzo podobne. No, może z wyjątkiem tego ostatniego (Cidade Jardim). Luksus można opisać wieloma słowami, ale po co? Cóż, w sumie jest po co, profesor M. mówiła, że mam się uczyć rozpisywać, zamiast skracać. Tutaj nie będę jednak z tym walczył, napiszę tylko, że w jednym ze sklepów sprzedawano jachty.

























Sao Paulo jest olbrzymie. W metropolii mieszka liczba ludzi równa połowie mieszkańców całej Polski. Nie da się go ogarnąć i widzę, że nie radzą sobie z tym również mieszkańcy. Na przykład na drodze co chwila ktoś nerwowo zmienia pasy i zastanawia się, który zjazd/ulicę ma wybrać. Bez przerwy. SP jest też miastem kontrastów. Obok Cidade Jardim były fawele, pod luksusowymi klubami śpią bezdomni. Trafiłem w centrum do Edificio Italia, którego najwyższe piętro jest otwarte dla zwiedzających od 15 do 16. Efekt jest na kilku zdjęciach i na krótkim filmie o charakterze panoramicznym (żadnych wybuchów, rozbierania się czy zimnej wody)



Poza tym, w ostatnich dniach robiłem to, na co nie miałem za bardzo czasu w Warszawie – zastanawiałem się gdzie pojechać. Na razie wymyśliłem (i jak dobrze pójdzie jutro przystąpię do realizacji), że przez Porto Alegre pojadę do Urugwajskiego Punta del Diablo. Od Świętego Pawła, przez Szczęśliwy Port do Diabelskiego Czubka (Szpica). Z takimi nazwami nie może być źle. Jutro 18 godzin w autokarze, trzymajcie kciuki za moje ruchomości.

czwartek, 12 maja 2011

Sao Paulo - jet lag, bułki i pomarańcza (choć pomarańcz brzmiało ładniej moim zdaniem)

Na dworze w Warszawie 29 stopni, a ja chodzę w wojskowych spodniach (Zatoka Dwa, te same co w dookołaświecie), butach górskich i koszulce US Army. No trochę wstyd... Ubezpieczenie cztery godziny przed odlotem, znaleźć fotografa, zaskanować dokumenty, wyrzucić śmieci, oddać pilota od bramy, napisać do Ani, Marka i Taty o kluczach, zakręcić wodę, dopakować się. W plecaku, który jak zwykle waży za dużo, obok górskich spodni i puchowej kurtki leżą płetwy, maska, rurka i hamak. Paranoja. Ciepłych rzeczy będę mógł się pozbyć chyba dopiero po Ekwadorze, bo za radą Fiedersa rozważam odwiedzenie tamtejszych wulkanów. 

Buty zmienione za poradą M. M. bardzo dziękuję! 
Na Okęciu Mama i Mateusz, herbata i w drogę. W Monachium cztery godziny, kupiłem sobie słuchawki i małe perfumy ( bo jednak Rio, Buenos, Bogota...), niestety wcale nie bezcłowo. Na lotnisku w Monachium spodobało mi się, że wszystko ma swoje logo:


Lektura "Zrób sobie raj" M. Szczygła od mamy i w drogę. Książki, które mam (od mamy, Mateusza i Natalii plus przewodniki od siebie) ważą chyba z cztery kg, trzeba czytać szybko.


30A przy wyjściu awaryjnym, bo tam jest dużo miejsca na nogi. Myślałem, że wszystkich przechytrzyłem tym ruchem, ale w rzędzie obok jest miejsce dla kobiet z małymi dziećmi. Nie była to cicha noc...
Sao Paulo, piąta rano, miasto się budzi. Dla mnie to dziesiąta, więc przynajmniej z tym nie było trudno. Autobus 257, 3 linie metra, spacer i jestem na Rua Paris u Moniki. Z tym metrem to nie lada sukces – jest nieziemsko zapchane i poprzednim razem nie udało mi się wsiąść do niego z plecakiem w godzinach szczytu. U Moniki jak to u Moniki - cudownie. 7.30, jedzą śniadanie z córką. Najpierw dostałem swój pokój (który miałem dzielić z lalkami Rafaeli), później wręcz swój dom. Należy do brata Moniki, który akurat jest gdzieś indziej. Pierwsza rozmowa – o doktoratach, jak socjolog z socjologiem. Pierwsze wyjście z domu - z psem, do sklepu bo obiad. Wybrałem kurczaka, który smakuje jak wątróbka z niekurczaka, zamówiłem trzy kilogramy (tuziny?) bułek zamiast trzech bułek (błąd w porę naprawiony) i kupiłem pomarańczę, która miała być limonką. Herbata z pomarańczą brazylijską daje radę. Co dalej? Nie wiem, odsypiam i się zastanawiam. Tu jest dobrze.