wtorek, 21 października 2008

i po pokazie

Dziękuje wszystkim za przybycie!
Było dużo więcej osób niż się spodziewałem, a taki rodzaj zaskoczenia jest rodzajem jak najbardziej pożądanym. Przepraszam, że trwało długo, ale naprawdę bardzo trudno było mi wyselekcjonować materiał. Po małej ilości osób wychodzących w trakcie wnioskuję, że albo was to interesowało, albo lubicie mnie na tyle, żeby mi tego nie robic. Tak czy owak doceniam. Drugiego pokazu nie planuje w najbliższym czasie, ale kto wie. Zachęcam do odwiedzin od czasu do czasu, a nuż coś się wydarzy.
Wracam do zgłębiania tajników sztuki socjologicznej...

ps. Jakby ktoś miał jakieś fajne zdjęcie z pokazu to ja bym chętnie takowe przygarnął. Moje wyszło nieostre niestety. Nagrodą będzie publikacja na tym właśnie blogu :)

piątek, 10 października 2008

Pokaz slajdów

Stało się!

Zapraszam na powyprawowy pokaz slajdów 

doprawiony odrobiną krótkich opowieści z podróży. Postaram się nie zanudzać, a wręcz zainteresować. Im więcej osób tym lepiej, sala jest duża ;)

czas: Najbliższy czwartek, 16 października 2008 godzina 20.00

miejsce: Instytut Socjologii UW,  ul. Karowa 18, sala numer 18 (na parterze)

Do zobaczenia!


sobota, 4 października 2008

Wspomnienie szarego misia

Rzeczywistość zaatakowała z pełną mocą- zajęcia na studiach, rozmowy o pracę, naprawić pralkę, pies się zsikał, itd. Większość znajomych pisze już swoje prace magisterskie, ma różne poważne zajęcia i rzadko pojawia się w instytucie. W ich miejsce pojawili się młodzi, "żądni wiedzy" adepci sztuki  socjologicznej. Niby nic, a człowiek czuje się jakoś nie na swoim miejscu. Nie należę już ani do grona ludzi z którymi zaczynałem studia, ani do tych z którymi studiować przyjdzie mi teraz. Z drugiej strony będzie okazja, by tych młodych wilków poznać po raz pierwszy, a starych znajomych odkrywać ‘na nowo’ - poznawanie nowych ludzi zawsze sprawia mi dużo przyjemności. 

Powrót do Domu ma dwie twarze. Z jednej strony jest to oczywiście zderzenie z prozą życia, koniec przygody, monotonnia itp. Z drugiej strony ten Dom, jego idea, zawsze dawała poczucie spokoju. Świadomość miejsca, które gdzieś tam jest, do którego zawsze można wrócić, pozwalała przetrwać wszelkie trudne momenty. Do tego krótkie chwile tęsknoty nie były w sumie aż takie złe. Wielu ludzi, których poznałem po drodze nie miało takiej sytuacji jak ja. Nie mam na myśli jakichś drastycznych przypadków tylko te prozaiczne- nie zaczęte studia, brak pracy, mieszkania. Ci ludzie, chcąc lub nie, uświadomili mi jak wiele mam. Oczywiście nigdy nie spieszyło mi się bardzo do domu, ale gdy już nadszedł czas powrotu nie byłem specjalnie smutny. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że byłem wesoły. Myślę, że Nomadą (wcześniej myślałem, że Nomadem, ale mama mnie poprawiła) trzeba się urodzić, nie można się nim stać. W przeciwnym wypadku Dom musi zawsze gdzieś tam być. Żeby do niego wracać, żeby za nim tęsknić, żeby go wspominać. Bez Domu z tyłu głowy trudno być szczęśliwym nawet w najpiękniejszych miejscach świata. 

Rano, przed wyjściem na pierwsze zajęcia spojrzałem się w lustro. (o głębokich przemyśleniach egzystencjalnych przy okazji spoglądania w lustro są miliony blogów, ale spokojnie, nie zamierzam iść specjalnie długo w tym kierunku). To spojrzenie było o tyle inne od większości pozostach (mamy w domu dużo luster więc i spojrzeń dużo) gdyż spojrzałem się w nie w pewnym, konkretnym celu. (5 powtórzeń słowa ‘spojrzenie’…i jak tu wydać książkę?) Próbowałem znaleźć coś, co się zmieniło, jakiś fizyczny dowód na przebytą przeze mnie drogę. Bezskutecznie można powiedzieć. Żadnych poważnych blizn czy znamion, waga zbliżona, nawet fryzura ta sama.  Wtedy zobaczyłem małego białego misia. Siedział sobie na nocnej szafce, na drugim, lustrzano-odbicianym planie. Wyglądał zupełnie jak Pablo (co, w przypadku bliźniaków, jest stosunkowo typowe). Nie był to jednak taki Pablo jakiego pamiętam. Ten jest bielutki, kudłaty, zadziorny i pełen animuszu. Tamten był szary z odrobiną innych, różnokolorowych plam. Smagany słońcem Brazylii i wiatrami Patagonii. Sponieweiranym przez tajskie barmanki i rozchwtytywanym przez angielskie turystki. I tamtemu nie pomogło już żadne pranie  (próbowałem, naprawdę). Tych plam i kołtunów nikt mu już nie zabierze. To, przez co przeszedł zostawiło na nim ślady absolutnie niespieralne. Chyba mało który pluszowy miś może być tak dumny ze swojego zdecydowanie opłakanego stanu. Myślę, że choć to dość niepoważne, to ten mały, szary miś mógłby powiedzieć o mnie bardzo dużo. Nie tyle głęboka analiza porównawcza braci bliźniaków, co jedno małe spojrzenie pokazałoby przez co razem przeszliśmy. Jedno małe zdjęcie szarego misia mogłoby powiedzieć więcej, niż sto tysięcy słów. Miś się jednak zgubił, a ja muszę się teraz odnaleźć za nas dwojga. 

W ten oto sposób kończymy podróz i przygodę z blogiem. Pisząc dalej dołączyłbym do wielkiego grona osób piszących o spoglądaniu w lustro, przez okno, tudzież pod dywan. Bloga oczywiście nie kasuje. Może za jakiś czas zabiorę nowego Pabla na jakąś powazniejszą wyprawę… wtedy napewno wrócimy, niech chłopak ma swoje pięć minut- pozna trochę świata i zyska odrobinę rozgłosu. Póki co-Rzeczywistość. Za kilka tygodniu spróbuję zorganizować w Warszawie mały pokaz slajdów i krótką opowieść. Zapraszam serdecznie wszystkich! Napiszę tutaj szczegóły jak tylko jakieś będą. A teraz chciałbym serdecznie podziękować wszystkim, którzy to, co pisałem, czytali. To co przeżyłem było niesamowite, a fakt, że mogłem się tym z kimś podzielić, a może nawet kogoś zainspirować dawał mi dużo radości. Tyle chyba starczy, i tak jest już sporo. 
Dziękuje.

wtorek, 30 września 2008

Dom.

Ale po kolei -wróćmy do BA12. BA12 wystartował z godzinnym opóźnieniem. To niewiele, zważywszy, że lot trwał ponad 13 godzin, a do Londynu i tak doleciałem o czasie. Odcinek Dublin-Londyn to zupełnie inna historia- na lotnisku półtorej godziny przed odlotem, później godzina opóźnienia, a sam lot trwał 50 minut. Krótkie loty są absolutnie beznadziejne. 
W pierwszym samolocie otworzyłem magazyn promujacy miejsca wakacyjne, do których latały dane linie lotnicze. Jaka piękna plaża! Oczywiście, że pięknie, to plaża w Tulum, początek mojej wyprawy (listopad). W telewizorze Indiana Jones ululał mnie do snu zwiedzając prastare linie Nazca w Peru (luty). W pociągu z lotniska reklamy Nowej Zelandii i na zdjęciu Milford Sounds-bylem tam na dwudniowym rejsie (maj). Widziałem jeszcze reklamę Phi Phi w Tajlandii (koniec lipca), reklamę banku z Floating Markets (okolice Bangkoku, lipiec).  Naprawdę pocieszające. Pocieszające? Czesto myślałem sobie, że jak już skończę tę podróż, to będę miał poczucie, że widziałem kawał świata. Niestety w takich momentach zawsze pojawiał się ktoś kto mówił; "Filipiny? no ładnie, ładnie, ale to jednak nic w porównaniu do Wanatu" albo: " Naprawdę tak ci się tu podoba?! To chyba, powinienneś odwiedzić New Britain, tam to naprawdę jest ładnie"... Te plakaty pokazują, że nie wszystko stracone, ktoś jeszcze chce jeździć w te "nudne" miejsca które odwiedziłem...;) Pozostaje tylko cieszyć z mojej małej wyprawy i zbierać na kolejną, do Wanatu rzecz jasna.
Kilka zdjęć z ostatniego odcinka podróży: Singapur-Londyn-Dublin
Wyprawa. Zanim przjdziemy do rzeczy bardziej sentymentalnych (nie dzisiaj), można w końcu ostatecznie przedstawić jej trasę (w wielu miejscach zupełnie odbiega od wyznaczonego planu)
 Najpierw kraje:

Meksyk- Kuba- Gwatemala- Panama- Peru- Boliwia- Brazylia- Argentyna- Chile-Nowa Zelandia- Japonia- Chiny- Hong Kong- Tajlandia- Filipiny- Kambodża- Wietnam- Laos- Singapur- Anglia- Irlandia. 

W sumie 21 krajów w ktorych trochę pobyłem i coś zobaczyłem (czasem co prawda bardzo krótko, Anglia to tylko kilka godzin w Londynie, a Irlandia to weekend w Dublinie. W pozostałych trochę dłużej).
Teraz dla bardziej zainteresowanych wersja dokładniejsza, tak, zeby można było prześledzić palcem na mapie. Muszę to zapisać chociażby dla siebie, bo sam zaczynam zapominać różne nazwy.

Warszawa - Londyn - Miami - Cancun - Tulum - Isla Mujeres - Havana - Trynidad - Maria la Gorda - Vinales - Havana - Cancun - Tulum - Merida - Palenque - San Kristobal de las Casas - San Juan Chamula (czyt. Ciamula...) - Tulum - Flores - Tikal - Lanquin - Antigua - Livingston - San Pedro de Atitlan - Guatemala City - Panama City - San Blas - Lima - Paraquas - Kanion Colca - Puno - Jezioro Titicca - Cuzco - Lima - Huaraz - Lima - Puno - La Paz - Salar de Uyuni - Potosi - Sucre - Santa Cruz - Corumba - Sao Paulo - Rio de Janeiro - Sao Paulo - Foz de Iguazu - Buenos Aires - El Calafate - El Chalten - Ushuaia - Parque nacional Torres del Paine - Santiago de Chile - Auckland - Wellington - Nelson - Fox Glacier - Queenstown - Milford Sound - Dunedin - Moeraki - Christchurch - Picton - Wellington - Auckland - Tokio - Enochima - Kioto - Nara - Tokio - Szanghaj - Nanjing - Beijing - Wielki Mur - Szanghaj - Hong Kong -Bangkok - Kanchanaburi - Bangkok - Manila - Busuanga - Manila - Bangkok - Koh Phanghan - Koh Tao - Krabi - Koh Phi Phi - Bangkok - Siem Riep - Phnom Penh - Sihanoukville - Kampot - Bokhor Hill - Mekong Delta - Saigon - Nha Trang - Hoi An - Hue - Hanoi - Halong Bay -  Hanoi - Ban Xai - Kong Lo -Vientianne - Ban Na - Vang Vieng - Luang Prabang - Rzeka Mekong - Chiang Mai - Bangkok - Singapore - Londyn - Dublin - Londyn - Warszawa
ufff....
Przepraszam za blędy, zupełnie nie mogę sie przyzwyczaić do pisania z polskimi literami.

czwartek, 25 września 2008

BA 12

Jestesmy w Singapurze. Nie spotkalismy niestety slynnego Roberta Kubicy, ktory bedzie sie tu scigal w niedziele. Singapur to ten straszny kraj, w ktorym za wyrzucenie gumy na ulicy placi sie 800 zl, a posiadanie narkotykow karane jest smiercia. Z mojego, bardzo krotkowzrocznegi i selektywnego punktu widzenia ta wyspa jest to nie tyle straszna, co nudna. Centra handlowe, bloki, parki i woda dookola. Slyszalem o tych strasznych karach za wszystko, co tylko mozna sobie wyobrazic, o potwornym, faszystowskim rzadzie. Moze tak jest, ale ja nie widzialem ani duzo policjantow, ani duzo strasznych ogloszen. Glowna roznica miedzy Singapurem i reszta krajow w regionie jest taka, ze jest czysto i wszystko dziala. Co oczywiscie nie wyklucza sie z 'nudno'. Mieszkamy u Jeniffer i Romaina, pary z Couchsurfingu. Sa tu juz od roku i nie moga doczekac sie wyjazdu. Nudno.
My wyjezdzamy za kilka (5) godzin. Karolina przez Paryz do domu, a ja przez Londyn do Dublina.BA12. (myslalem wczesniej, ze zawsze sa 3 albo 4 cyfry). To jeszcze nie powrot do domu, ale powrot do brata i kraju dosc dobrze znanego. Taki powrot stopniowany, zeby nie bylo szoku rzeczywistosciowego.
Sila rzeczy robi sie nostalgicznie, ale poki co tylko troche. Kazdy ma chyba takie swoje momenty w podrozy, w ktorych go "chwyta". Dla mnie to jest samotne czekanie na odlot w odpowiedniej bramce, okolice startu i czasem ladowania (pod warunkiem, ze nie jestem strasznie spiacy). O tym, ze lotniska sa miejscami magicznymi mowilo juz bardzo duzo osob. Ja w zwiazku z tym duzo wiecej nie bede, ale polecam scene na lotnisku w "Dogmie" K. Smitha. No moze troszke napisze.
Taki lot (zwlaszcza samotny) sklania do przemyslen- zaczyna sie od prostego "skad i dokad lece", ale przy odrobinie nastroju i darmowych drinkow latwo przeradza sie w "skad przychodze i dokad podarzam". Co osiagnalem, jaka droge przebylem. Co zapamietam, czy to cos zmieni i takie bzdury. Oczywiscie jest wiele sposobow odwrocenia uwagi od tych strasznych mysli- naduzycie darmowych drinkow, filmy i gry w samolocie, iPody, Gejmboje, Plejstejszony i inne dziwadla. To chyba w ogole taka prawidlowosc- czlowiek potrafi zrobic bardzo duzo, zeby tylko uciec przed mysleniem. Zobaczymy jak mi pojdzie, od tego zalezy poziom nostalgicznosci nastepnego, europejskiego wpisu.

sobota, 20 września 2008

Back to Bangkok

Jestesmy z powrotem w Bangkoku. Nasz hotel ma przy wejsciu tabliczke. Z jednej stony "wolne pokoje", a z drugiej "brak miejsc". Normalnie wiesza sie ja na drzwiach tak, ze dla zainteresowanych widac tylko jedna, odpowiednia strone. Tu nie ma drzwi, znak wisi wiec na slupie w taki sposob, ze idac z jednej strony ulicy dowiadujemy sie, ze sa wolne pokoje, a z drugiej ze pokoi brak...

wtorek, 16 września 2008

Dlaczego w Pak Beng nie ma ksiazek?

Zaczyna sie od kichniecia. Ot, niby nic, male a psik. Kto by sie spodziewal ile bardzo glebokich przemyslen (w okresach potencjalnego bezmyslenia) moze z tego wyniknac? Ja nie, ale wychodzi na to, ze chyba starczy na wpis. Nie taki sienkiewiczowski, ale tez nie fraszke.
Po tym kichnieciu przyszlo nastepne, i kolejne... kilka wrecz. Ot nic, mysle sobie, bezduszna klimatyzacja i tyle. Nie tak latwo. Pozniej przyszly smarkniecia i lzawienie oczu. Pokoj bez klimatyzacji nie zaradzil calej sprawie. Swierze powietrze podczas splywu Mekongiem wrecz ja pogorszylo. Musialem spojrzec prawdzie w oczy... Alergia. (w tym miejscu wypada mi przeprosic wszystkich, ktorzy liczyli na jakis powazniejszy akszon typu Ebola, Denge czy malaria).
Nie jest to jakas specjalnie uciazliwa alergia, niezbyt silna. Mam rozowe chusteczki z Klapouchym w kieszeni i niewiele ponadto sie w moim zyciu zmienilo. Chociaz z drugiej strony pojawily sie przemyslenia.
Gdybym tej alergii teraz nie dostal, to bym nie zauwazyl, ze jej wczesniej nie mialem. Bo bylo tak. W lipcu i sierpniu, ktore potrafily wczesniej zaatakowac z zaskocznia i z pelna moca, siedzialem sobie na bezpylkowej lodzi w Zatoce Meksykanskiej. W kolejnych miesiacach niczego zlego sie nie spodziewalem, a cos zlego najwyrazniej nie spodziewalo sie tez mnie. Niebezpieczny kwiecien spedzilem w zimnej Patagonii. Zdradliwy Maj w jesiennej, juz przekwitlej acz pieknej, Nowej Zleandii. Trudny czerwiec okazal sie laskawy w Japonii i Chinach. I tak nic. Czlowiek zapomnialby, ze go cos zlego ominelo, ze ma kolejny powod do radosci. Szczescie oparte jest na kontrastach i bez tego, choc troszke zlego, trudno docenic to cale dobro. Wiem, ze Ameryki tym stwierdzeniem nie odkrylem. Nie odkrylem pewnie nawet Mragowa, ale zawsze chyba warto wspomniec. 
Koniec podrozy (tak tak, zostalo juz tylko 13 dni) jest czasem nostalgicznych przemyslen i podsumowan. Co raz wiecej rzeczy zapisuje ostatnio w swoim Zeszycie Do Wszystkiego. ZDW to takie narzedzie, ktore w zasadzie kazdy podroznik posiada. Zapisuje sie tam adresy, maile, nazwiska, a takze wszelkie powazne informacje, ktore moga byc potrzebne w najblizszym czasie (numery ambasad, adresy hosteli, kody, rachunki, kosztorysy itp). Zapisujac dzis stwierdzilem, ze moj ZetDeWu jest w zasadzie pusty. Ot, z 10 malych stron zapisanych przez 11 miesiecy. Czesc tlumaczy istnienie Facebooka- tam zapisani sa znajomi, co wiecej maja przy swoich imionach i nazwiskach zdjecia, wiec wiadomo kto jest kto. Reszte wytlumaczylem sobie tak:
W ZDW zpaisuje sie rzeczy (po)wazne, takie ktore musimy wiedziec, ktorych nie mozna zpaomniec. Brak zapisow, oznacza ze nic nie musimy wiedziec, ze nic sie zlego nie stanie, jak czasem cos zapomnimy. Brak obowiazkow i zmartwien czyli... kolejny powod do rodosci!
Przez ostatnie dwa dni splywalismy Mekongiem z Luang Prabang, przez Pak Beng do Huay Xai. Tam przekroczylismy granice i dzis, radosnym Minibusem prosto do Chiang Mai, kulturowej stolicy Tajlandii (tak mowi Przewodnik, sam tego oczywiscie nie wymyslilem). W Pak Beng byl kiedys sklep z uzywanymi ksiazkami. Niestety (przynajmniej dla nas) wlasciciel Austriak zrobil swojej Laotance dziecko po czym zabral ja do Austii, zeby dziecko nauczylo sie wszystko robic rowno. Moj tata bylby zachwycony, ale w Pak Beng nie ma juz ksiazek...

środa, 10 września 2008

Rzeczy, ktore juz nie dziwia

Nie dziwi mnie, ze wsiadajac do autokaru widze plastikowe stolki polozone miedzy siedzeniami-autokar nie ma juz 48+1 tylko 68+1 miejsc.
Nie dziwi mnie, gdy w wystawionym przed wejsciem menu restauracji pojawia sie 'space pizza", czyli pizza z Marihuana lub Haszyszem.
Nie dziwi mnie gdy na jednym skuterze jedzie piecio-osobowa rodzina.
Nie dziwi mnie, ze 12 letnie dziecko pali papierosy razem z rodzicami.
Nie dziwi mnie, ze przed wejsciem do spozywczego musze zdjac klapki.
Nie dziwi mnie ze kierowca pojazdu naciska klakson mijajac kazdy pojazd/pieszego/krowe.
Nie dziwi mnie, ze krowy pasa sie na boisku szkolnym, ze leza na drodze krajowej i ze kapia sie w rzece razem z cala wsia.
Nie dziwi mnie, ze autobus nie zatrzymuje sie na przystanku dla autobusow tylko pod jakims hotelem.
Nie dziwi mnie bialy mezczyzna okolo piedziesiatki z zolta dziewczyna okolo szesnastki.
Nie dziwi mnie bialy mezczyzna okolo piedziesiatki z zolta dziewczyna, ktora na pewno urodzila sie mezczyzna.
Nie dziwi mnie, ze kazdy posilek jem w bardze/restauracji/na straganie. Ostatnia kuchnie mialem do swojej dyzpozycji w czerwcu w Nowej Zelandii.
Nie dziwi mnie, ze kawalek jezdni na drodze krajowej zsunal sie dwa metry w dol po wieczornym deszczu.
Nie dziwi mnie, ze moj kierowca podczas 6 godzinnej podrozy na zmiane pluje i beka. Nie dziwi, ale nie koniecznie cieszy.
Nie dziwi, ze do schabowego z ziemniakami dostaje w restauracji lyzke i paleczki.
Nie dziwi mnie, ze jak wstane rano to spotkam na ulicy setki mnichow z malymi koszykami an ryz.

Niech was wiec nie dziwi kilka ostatnich zdjec z folderu Laos i to, ze jutro bedziemy pewnie jedzili na sloniach!

piątek, 5 września 2008

Dialogicznosc blogiczna

Zatem

1. Wietnam mimo wszystko warto odwiedzic, zeby nie bylo. Ale jak juz sie jest w okolicy, to napewno warto wstapic do Laosu bo i ludzie mili i widoki ladne i pozniej mozna opowiadac: A
wiesz, kiedys jak bylem/am/isy w Laosie to...

2. Good Morning Vietnam wyslane do NG, w ogole galeria wybranych zdjec na samym dole albumu picasa, zobaczymy, a nuz (o? ale raczej to u) cos sie uda.

3. Numerki ma tylko kilkaset wybranych kobiet... ale jakich!:)

4. Slonie nie przyszly, ale widzielismy cos co podobno bylo ich kupami (przepraszam za slownictwo, ale odchody brzmia mniej sumpatycznie moim zdaniem), wiec chyba rzeczywiscie tam bywaja.

5. Gdzie jest "cianie" ?

6. Szesc z piec nie pogada bo zycia szkoda na takie glupoty.
Jestesmy w Vang Vieng. podroz- 180 km zajmuje 4 godziny. To i tak nic, kolejny odcinek, ktory zamierzamy pokonac- ok 170km do Luang Prabang to podobno minimum 7 godzin jazdy... Tymczasem w planach sporty wodne nad rzeka Nam Song (przy czym Nan to chyba znaczy rzeka wiec rzeka Song) .
Tan wpis sponsoruje deszcz, ktory zawziecie pada za drzwiami i uniemozliwia wyjscie z cafejki.
ps. Zamiescilem link o pamietnikow G. Orwella przerobionych na bloga. Ciekawie sie zapowiada moim zdaniem, z tym, ze tak sie zapowiada jedynie po angielsku.

niedziela, 31 sierpnia 2008

Wietnam

Pisze z Vientiane, ktory, jakkolwiek Wietnamsko by jego nazwa nie brzmiala, jest stolica Laosu. Laos to taki zupelnie inny, niepozorny kraju "na lewo" od Wietnamu. Z tegoz Laosu (mniej lub bardziej tradycyjnie ) 10 punktow o Wietnamie z akcentami kambodzansko-Laotanskimi.
Zabawilismy tam 16 dni, krocej niz to bylo w planach. Zwiedzilismy tylko najbardziej turystyczne miejsca, niemniej pewne wnioski zawsze wysnuc mozna .

Wietnam jest krajem:

1. Ludzi Przedsiebiorczych
P nie przypadkowo duze, bo i ta przedsiebiorczosc imponujaca. Czysto wskaznikowo to sie sprowadza do bardzo szybkiego wzrostu gospodarczego utrzymujacego sie od ponad 10 lat. Taki mlody azjatycki tygrys, a nie tak dawno temu trzeci najbiedniejszy kraj swiata. A w praktyce? W Wietnamie nie ma rzeczy niemozliwych, kazdy moze zalatwic dla ciebie wszystko-wycieczki, autobusy, pranie, kobiety, wymiane pieniedzy. Kiedy okazja wpada w rece Wietnamczyk trzyma ja z calych sil i nie wypusci za wszelka cene.

2. Historycznie doswiadczonym
Tak tak, przy historii wietnamskiej nasza to raczej spacerek po deszczu, a amerykanska wojna w Wietnamie to tylko wierzcholek gory lodowej. Wrog numer 1 to zdecydowanie Chinczycy i ostatnie kilka lat wspolpracy nie przycmi raczej latwo poprzednich 2 tysiecy wrogosci i czestej okupacji.

3. Ludzi solidarnych
Tu nawiazujemy do przedsiebiorczosci. Bo na przyklad autobus wietnamski zatrzyma sie na osmio-godzinnej drodze po 6 godzinach, a pozniej np po jednej. Dlaczego? Bo akurat tam restauracje maja znajomi-rodzina. Podobnie zawiezie cie pod zaprzyjazniony Hotel a nie jakas nudna stacje autobusow. Rozda ci ultoki, zacheci, przekona, wytlumaczy. Podobnie jest w Kambodzy, ale chyba wietnamczycy byli bardziej efektywni.
Autobus to jeden z przykladow, innym bedzie wspolnota zbrodni. Bo np. Jak jeden wietnamczyk zrobi cos ewidentnie nieuczciwego turyscie, to drugi bedzie stal raczej po stronie wspolobywatela, nawet jesli mu sie jego zachowanie zupelnie nie podoba. Oprocz jednego wlasnego i bardzo nieprzyjemnego przykladu, znalazlem sporo na forach internetowych i w literaturze- np. Wspolne naciaganie turysty-klienta przez sprzedawce i innych klientow-witnamczykow. Przykre i czestsze niz w innych odwiedzonych przeze mnie krajach.

4. Ludzi niesolidarnych
Czyli na odwrot niz punkt nr. 3. I to chyba najbardziej gorzka konkluzja z tego krotkiego pobytu. Bo to nie tylko Wietnamczyk-turyscie wilkiem, ale i Wietnamczyk-Wietnamczykowi. Oczywicsie nie wszyscy, jestem wrecz pewien, ze nawet nie wiekszosc, ale jakis taki odczuwalnie duzy odsetek, znacznie wiekszy niz gdzie indziej (np. W pobliskich Kambodzu i Laosie tego tak bardzo nie odczuwalem). Wietnamczycy maja tendencje do oszukiwania sie nawzajem (doswiadczenia wlasne i literatura), sa dla siebie czesto niesympatyczni, a w duzych miastach dosc agresywni (tradycyjnie widac to najlepiej na drogach).
Od kiedy wyjechalem w te podroz chyba pierwszy raz pisze o jakims kraju cos tak niedobrego. Nie jest to latwe. Spotkalem po drodze sporo nieuczciwych osob, bylem okradany, naciagany, zle traktowany, ale to byly rzadkie wydarzenia, ktore zawsze tonely w morzu ciekawych ludzi, miejsc i zdazen. W Wietnamie jakos utonac nie mogly i nic na to nie poradze.

5. Rozciaglym rownoleznikowo,
a co za tym idzie zroznicowanym. Na poludniu jest delta Mekongu, rowniny, rozlewiska i goraco. Na polnocy jest troche mniej goraco, sa gory, wieksze roznice klimatyczne. Na poludniu Ryz dojrzewa trzy razy do roku, a na polnocy dwa. Polnoc wygrala wojne i zajela poludnie, a poludnie ja przegralo. Poudnie kolaborowalo z Amerykanami, a polnoc przeszlo przez prawdziwe pieklo w trakcie wojny. itd itp. Zatm owa rozciaglosc rownoleznikowa niesie za soba bardzo duzo nie az tak oczywistych roznic.

6. Zupy Phu
Takie nudle z miesem i roznymi zielonymi rzeczami w srodku. Na poludniu z wieprzowina a na polnocy z wolowina (albo na odwrot) Ekonomiczna pychota!

7.Krajem Kopii
Skopiowane jest wszystko; ksiazki, plyty, czekoladki, hotele, biura podrozy... Niech no tylko cos wyrobi sobie dobra marke, a juz bedzie jego imiennikow pelno wokolo. I to nie sa czesto podrobki typu Adidos, ale nazwy i loga identyczne, co dobry hotel sasiada. Kupno nowej, orginalnej ksiazki graniczy z cudem.

8. Pory deszczowej i mokrej, goracej i nieco mniej goracej
To oczywiscie nic wyjatkowego, ale powoli ucze sie, ze planowanie podrozy powinno zawierac rozeznanie klimatologiczne. Bardzo odkrywcze, wiem.

9. W ktorym jest Halong Bay.
Podkreslam to, bo nie udalo mi sie zrobic zadnych spektakularnych zdjec tego miejsca, a jest przepiekne. Prawie dwa tysiace wysp i wysepek w zatoce Halong to cos nie do zapomnienia.


10. W ktorym nigdy nie wiesz co przyniesie jutro...
...a monotonia jest wielkim wrogiem ciekawego zycie.

Mimo wszystko musze sie przyznac, ze z radoscia Wietnam opuszczalem i raczej tak bardzo predko tam nie wroce. Opuszczalem go dla Laosu, ktory jest Wietnamu calkowitym zaprzeczeniem. Biedny, rozwijajacy sie powoli, ospaly, leniwy... Ludzie zdaja sie byc tu bardzo ciepli i nienagabywujacy, co w tej chwili bardzo doceniam. Drugiego dnia mieskzalismy w malej drewnianej chatce z Lotanska rodzina. Uczylem dzieci magicznych sztuczek, ktorych mnie naczyly dzieci w Tajlandi. Pan i Pani domu zawiazli Kaorolinie i mi obraczki i odprawili modly za bezpieczny powrot do domu. Plynelismy lodzia przez siedmiokilometrowa rzeke w jaskini, swietowalismy otwarcie restauracji, kibicowalismy na wyscigu lodek...
Jutro jedziemy sprobowac znalezc dzikie slonie ktore kiedys zeszly z gor zjadac rolnikom trzcine cukrowa. Jest dobrze.
zdjecia z Laosu
zdjecia z Vietnamu (ta galeria co wczesniej ale kilka nowych zdjec)

czwartek, 21 sierpnia 2008

Klakson

Zarys Teorii Klaksonu
Polacy nie doceniaja potegi klaksonu. Klakson w Polsce jest tylko jednym z wielu elementow samochodu/motoru/traktoru. Elementem raczej niezbyt czesto uzywanym, drugorzednym. No nawet gdy myslimy o jakims kierowcy, ze "naduzywa" klaksonu, to znaczy, ze trabi w korku albo jak ktos za wolno rusza na swiatlach. Biedni my, nie wiemy jaki w klaksonie tkwi potencjal! Wiedza o tym natomiast Wietnamczycy. Ba! Wiedza w zasadzie wszyscy- Filipinczycy, Tajowie, Chinczycy, Boliwijczycy, Gwatealczycy. Klakson byl/jest w wiekszosci odwiedzanych przeze mnie krajow elementem ksztaltujacym rzeczywistosc komunikacyjna. Nie chodzi tu oczywiscie tylko o to, ze duzo sie trabi. Trabic kazdy moze, chodzi o tego trabienia funkcjonalnosc!
Klakson ma funkcji wiele, oto wykaz niektorych z nich, czyt. sytuacji drogowych w ktorych nalezy uzywac klaksonu:
-jade
-uwaga, jade
-jade i jestem duzym samochodem
-jade i jestem malym skuterem
-jade i mi sie spieszy
-wyprzedzam
-dojezdzam do skrzyzowania
-ruszam ze skrzyzowania
-przejezdzam przez skrzyzowanie
-wlaczam sie do ruchu
-szybko musze sie wlaczyc do ruchu
-czesc Ping, kupe lat!
-Witaj kierowco tej samej firmy przewozowej
-Witaj kierowco konkurencyjnej firmy przewozowej
-Dojezdzam do zakretu i nie wiem co jest z drugiej strony
-Jest kaluza wiec wjezdzam w zakret jadac nie moim pasem ruchu
-wyprzedzam, ale nie widze co jest przede mna
-mam ladny/glosny/piskliwy klakson
-nic sie specjalnego nie dzieje, draznie sie tylko z pasazerami mojego autobusu
i wiele, wiele innych...
Jak sie domyslamy klakson jest w uzyciu bardzo czesto, czasem niemalze permanentnie. Choc niektorym moze sie to wydawac dosc irytujace, to niech spojrzy, ilez taki klakson trabi ze soba ulatwien! Nie ma problemu drogi podporzadkowanej, rower/pieszy/skuter moze przemieszczac sie srodkiem drogi dopoki (u?) ktos nie trabnie, wiem za za zakretem nikogo nie ma (jakby byl, to by trabil). itp. Egzamin na prawo jazdy jest latwiejszy, trzeba tylko dobrze opanowac obsluge klaksonu. Biegi, smsy, kierownica, tusz do rzes- wszystko jedna reka, bo druga obsluguje klakson.

Wszystko trabi
Opisane zostaly zatem funkcje spoleczne klaksonu, czas pochylic sie na moment nad psychologia. Poniewaz nie mam odpowiedniego wyksztalcenia nie bede sie w tym temacie specjalnie madrzyl. Jak wsluchiwanie sie w klakson przez 12 godzin wplynie na psychike jednostki, jednostka moze odpowiedziec sobie sama. Zeby to jej (jednostce) umozliwic nalezy tylko doprecyzowac z jakim/jakimi klaksonami mamy doczynienia.
Typologia Klaksonu
Dosc dlugo zostanawialem sie jak opisac poszczegolne rodzaje klaksonow. Na poczatku przychodzi do glowy np.
Klakson cichy-nie az tak cichy- dosc glosny- bardzo glosny - zdecydowanie za glosny.
Szybko jednak zrozumiemy, ze zabraknie precyzyjnego okrezlenia natezenia swidrowania:
Klakson nie swidrujacy w glowie- podswidrowujacy- swidrujacy-swidrujacy niemilosiernie- prosze zatrzymac autobus, wysiadam.
Na pomoc wkracza matematyka.
Klakson nalezy opisywac w przestrzeni, trzema funkcjami. Na tym etapie mama pewnie zlapie sie za glowe. Chodzi o to, ze juz nie tylko wysokosc i szerokosc, ale tez glebokosc.
Zatem w przypadku klaksonu wysokosc, szerokosc i glebokosc to Glosnosc, Czestotliwosc (zwana tez swidrowaniem mozgu) i Uwewnetrznienie (dotyczy tylko pojazdow zamknietych, skutery opisujemy na plaszczyznie)
Glosnosc i swidrowanie nie wymagaja chyba doprecyzowania, niektorych moze zastanawiac natomiast to uwewnetrznienie. Z tego, jak istotnym jest ono elementem zdalem sobie sprawe dopiero dzisiaj. Uwewnetrznienie to stopien w jakim klakson trabi do wnetrza pojazdu zamiast na jego zewnetrze.
Empiria
Do Wietnamu splynelismy Mekongiem. Slonce, male lodki, a w delcie zalane pola ryzowe, pranie, krowy, kury kaczki... Nie bylo klaksonu-bylo cudownie.

Dalej byl autobus do Saigonu czyli Ho Chi Minh City ( intensywnosc klaksonowa, ale niezle uzewnetrzniona). W Saigonie Muzeum Wojny w Wietnamie. Duzo bardzo smutnych zdjec, obarazow, filmow. Klakson staje sie drugorzedny. Z Sajgonu do Nha Trang, a tam nurkowanie (zadnych klaksonow, tylko bombelki-cudownie), plywanie, opalanie, tancowanie, muzykowanie. Z Nha Trang do Hoi An (autobus nocny-sypialny. Klakson raczej nieirytujacy az do godzin porannych, kiedy to z koleji uwewnetrzniony i swidrujacy nieprzyzwoicie). W Hoi An szok. Cisza, spokoj, pieknie, z glosnikow na starym miescie leci stara francuska muzyka. Czemu tu jest tak fajnie?
1) zabudowa miasta miala bardzo duzo szczescia podczas wojny- nie zostla doszczetnie zniszczona jak wiekszosc innych.
2) W wyznaczoncyh godzinach zakaz ruchu motorow i samochodow, a co za tym idzie brak klaksonu.
Hoi An jest zatem przykladem na to, jakby tu moglo byc cudownie gdyby nie bylo wojny i klaksonu. Jezeli ktos wybiera sie do wietnamu to musi Hoi An koniecznie odwiedzic (pisze, bo to nie jest takie oczywiste miejsce dla wieksozsci turystow, sa tu w zasadzie tylko zaklady krawieckie (tysiac) i kilka starych ulic).

Kolezanki Hoi-Anki
Z Hoi An do Hue, gdzie jestem teraz. To wlasnie podczas tej, 5cio godzinnej podrozy przekonalem sie jak bolesne moze byc uwewnetrznienie klaksonu. Kierowca nawet nie wie, jak niewiele brakowalo, by zostal uduszony golymi rekami przez jednego mlodego pasazera. Przygoda trwa, mam nadzieje na lepszy klakson jutro.

środa, 13 sierpnia 2008

Kambodza przejazdem

(The Ranger House in Bokhor)
Tonight an evening integration at the rangers’ house in Bokhor. Our guide (29) mentions how he must trick his parents each time he goes out to a Karaoke place. He tells them he’s off to the pub or to see a friend, while in reality he is sneaking out to the illegal sing-alongs…
Igrzyska rozpoczelismy na plazy w Sihanoukville- kambodzanskim kurorcie plazowym. Chyba jedynym, choc plaz jest tu sporo. Dalej Kampot i dwudniowa wycieczka na Bokhor Hill station, takie wysokie wzgorze, gdzie jak na lokalne standardy jest bardzo zimno- nawet 10 stopni w nocy... Tygrysa nie spotkalismy, ptaki slyszelismy, a mnie i 3 inne osoby pogryzly niemilosiernie jakies niewidzialne insekty. Oj boli! Uciekalismy ze sie kurzylo. W domku straznikow lesnych z Bokhor wieczorna integracja. Nasz przewodnik (29 lat) opowiada nam, jak musi oszukiwac rodzicow gdy wychodzi na Karaoke. Mowi, ze idzie do kolegi, albo baru, a tak naprawde wymykaja sie na nielegalne podspiewki... a w ogole, to w Kampocie juz nie ma legalnego baru karaoke. Byl jakis czlowiek co sie w tych barach strasznie denerwowal i klocil z roznymi ludzmi. Raz mu sie spodobala czyjas dziewczyna. Z jej chlopakiem wyszli wiec na zewnatrz. Piesci? nie, jeden drugiego zastrzelil, to cywilizowany kraj, nie beda sie bic jak zwierzeta. Rzad zamknal wszystkie bary karaoke do odwolania. Sa jednak te podziemne...
Jutro chyba bedziemy w Wietnamie, trudno powiedziec, bo plany sie dosc szybko zmieniaja.
Zdjecia Kambodzanskie

piątek, 8 sierpnia 2008

Zarys (bardzo pobiezny) historii Kambodzy i co z tego wyniklo

(Pablo on his disappearance, excerpt from a good-bye letter)
‘Come what may, I want you to know that I’m happy. I’ve got new friends here, I’m learning a new language, I’m swinging on a hammock and basking my fur in the sun.’
Dostalem krotki list od Pabla... o tym jednak na koncu, w ramach rozluznienia po raczej przygnebiajacym i dlugim wpisie.
Zaczelo sie od romansu. Pewien Indyjski Brahmin typu ksiaze przejezdzal przez okolice na koniu i strzelil z magicznego luku w lodke pewnej pani. Ta pani to byla ksiezniczka, corka Wodza Smoka. Ten wodz strasznie sie przestraszyl i dal im we wladanie swoje ziemie. Tak podobno powstala Kambodza. Pozniej dzieje sie duzo roznych rzeczy, o ktorych wcale tak duzo nie wiemy i jest IX wiek (a pozniej kilka nastepnych). W tym okresie Kambodza (nazywana wowczas imperium Khmerow- do owych Khmerow bedzie pozniej duzo odniesien) byla bardzo poteznym krajem. Rozrastala sie na tereny bedace obecnie czesciami Wietnamu, Laosu, Tajlandii. W slynnym Angkorze mieszkalo okolo miliona ludzi, wtedy, gdy w malym miasteczku London, w zamglonej Anglii 50 tysiecy. W tym czasie w Kambodzy powstaje wielki Angkor Wat i duzo innych poteznych swiatyn.
Ow kilka "zlotych wiekow" konczy sie w okolicach XIII. Przez nastepnych kilka set lat nie dzialo sie nic dobrego. Duzo wojen i zmniejszania terytorium na rzecz zaborczych sasiadow. Wazny jest rok 1863. W tym to roku krol Norodom dogadal sie z Francuzami (nie mial zbyt dobrej pozycji do jakichkolwiek negocjacji) i Kambodza stala sie protektoratem Francji, czescia Indochin. Bylo tak az do 1954 roku. Dlatego np. teraz duzo starszych osob mowi w Kambodzy po francusku, sa francuskie menu, kawiarnie i bagietki.
Kambodza stala sie monarchia konstytucyjna pod wodza krola Norodoma Sihanouka. Ow Norodom jest postacia zdecydowanie ponadprzecietna. Abdykowal w roku 2004, ale w miedzy czasie wydazylo sie w jego zyciu bardzo duzo. Byl premierem, ksieciem, prezesem rady narodowej, monarcha na uchodzctwie... Ksiega rekordow Guinessa (to znalazlem w wikipedii, ale mysle ze mowi prawde) uznaje go za polityka, ktory piastowal najwieksza ilosc roznorakich stanowisk politycznych. Ale ale! Norodom jest czlowiekiem renesansu. Ciezka dola wladcy nie przszkodzila mu w spelnieniu artystycznym. Nie wiem ile pelnometrazowych filmow wyprodukowal, ale na pewno ponad 9. Byl przy nich scenarzysta, rezyserem, producentem, operatorem, aktorem... zatrudnial ministrow ze swojego rzadu i kazal wszystkim ogladac. Splodzil tez co najmniej 12 dzieci z piecioma zonami, choc, prawdopodobnie (ale tak bardzo) jest homoseksualista. Najbardziej w zyciorysie Norodoma zaskakuje jednak to, ze przezyl. Wbrew wszystkiemu.
Na tym etapie, a konkretniej okolo roku 1970, historia Kambodzy zapisuje swoje najczarniejsze karty. General Lon Nol, wspierany przez USA, przejmuje wladze w skutek puczu. W sasiednim wietnamie trwa krwawa wojna. Wietnamczycy ukrywaja sie na terenie neutralnej Kambodzy na co USA odpowiadaja nielegalnymi, zmasowanymi bombardowaniami. Tu znowu pada jakis smutny rekord, nie pamietam, ale chyba na Kambodze spadla najwieksza ilosc bomb w historii albo cos tego typu. Skutki bombardowania sa brzemienne. Tysiace zabitych, 2 miliony uchodzcow ucieka do stolicy-Phnom Penh (zwiekszajac populacje 3 krotnie). Tysiace chlopow przylaczaja sie do partyzantki Czerwonych Khmerow. Wiedzie ich propaganda polaczona z nienawiscia do Ameryki i popieranego przez Amerykanow rzadu Lon Nola. W ten sposob USA przyczyniaja sie znacznie do zwyciestwa Czerwonych Khmerow (to nie ja to wymyslilem, tylko szanowani historycy, historii tej rewolucji uczylem sie na studiach). W roku 1975 Czerwoni Khmerzy wkraczaja do Phnom Penh i przejmuja wladze nad krajem.
Kim sa ci Czerwoni Khmerzy? To oczywiscie bardzo skomplikowane, kwalifikuje sie ich jako komunistow, ale to raczej jest cos unikalnego, co najlepiej ilustruja ich "dokonania". Przywodca, Pol Pot, wraz z innymi, swiatlymi Kambodzanczykami, ksztalcil sie w latach 50 w Paryzu. Tam wstepuja do partii komunistycznej i rozwijaja swoje pomysly na swietlana przyszlosc wlasnego narodu. Pol Pot nawet nie konczy uniwersytetu. W latach 60 wracaja do kraju i rozpoczynaja walke. Beda stali na czele morderczego rezimu.
W czasi nieco ponad 3 i pol roku rzadow udaje im sie zabic okolo jedna trzecia populacji kraju. Okolo 1,5 miliona ludzi (szacunki bardzo rozbiezne, od 1 do 3 mln...). Teoretycznie systemem rzadzi jakis porzadek, ale w praktyce zginac mozna bylo za wszystko. Intelektualisci (kazda wyksztalcona osoba), homseksualisci, ludzie z ladnymi rekami, mnisi i kazdy posadzony przez kogokolwiek o bycie "Kmangiem" (wrogiem). Powstaje wiezienie Tuol Sleng, ktore zwiedzalismy przedwczoraj (wczesniej szkola, widac klasy, w niektorych salach wisza tablice). Okolo 14 tysiecy ludzi wyjechalo stamtad prosto na "pola smierci" czyli do masowych grobow. Przezylo 7 (siedem).
Tuol Sleng
Oprocz zabitych, Czerwoni Khmerzy wyrzadzili swojemu krajowi ogromne krzywdy na kazdej innej plaszczyznie. Zamkneli szkoly, praktycznie zlikwidowali przemysl, wszelka nauke i kulture (oprocz niewielkiej ilosci kultury rewolucyjnej). Kluczem do sukcesu narodu miala byc uprawa ryzu. Rozbite rodziny mieszkajace w kooperatywach, analfabetyzm, glod, choroby i brak lekarzy. W 3 i pol roku udalo im sie cofnac kraj Bog wie ile lat wstecz. Walczac z Wietnamczykami zaminowali kraj do tego stopnia, ze do dzis kazdego dnia gina i zostaja ranni dziesiatki ludzi, glownie dzieci. Okolo 5 milionow aktywnych min jest wciaz zakopanych w roznych rejonach kraju.
W 1979 roku wkroczyli Wietnamczycy. Niby lepiej, ale za to okupacja wrogiego narodu. Ponadto partyzantka Cerwonych Kmerow trwala nadal. Wietnamczycy wyszli w 1990 roku, ale kraj dalej nie byl bezpieczny. Na tym etapie zapadla jedna z najtragiczniejszych decyzji. W 1997 roku dokonano kolejnego zamachu stanu. W tym tez czasie konczy sie partyzantka. Nie konczy sie jednak pokonaniem Czerwonych Khmerow, lecz przyjeciem ich do rzadu. Tym sposobem, za cene pokoju, w rzadzie kraju zasiadaja mordercy. Brat numer jeden, Pol Pot, przywodca ruchu umiera w 1998 roku przed jakimkolwiek procesem. Niektorzy przywodcy gina podczas rewolucji, inni zyja na wolnosci, az do naturalnej smierci. Kilka bardzo znaczacych aresztowan odbylo sie dopiero w 2007 roku.
Jak ten kraj wyglada dzisiaj?
Dzisiaj Kambodza jest pelna bardzo cieplych i sympatycznych ludzi. Ludzie ci czesto nie potrafia niestety czytac, a jak juz potrafia to zwykle nie najlepiej. Niewiele osob przekracza podstawowke. Poziom higieny czy wiedzy o swiecie jest raczej znikomy. Choroby czesto lecza szamani i mnisi, noworodki odjezdzaja na skuterach ze szpitala. Z drugiej strony tempo rozwoju ekonomicznego jest bardzo wysokie, mimo olbrzymiej korupcji powstaja nowe drogi, szkoly, szpitale, hotele, mosty... Droga jest jednak dluga.
Na zakonczenie musze dodac cos jeszcze. Oto jeden z wpisow z ksiegi gosci wiezienia Tuol Sleng:
"It's been just a memoir for you now, but it is still a living nightmare for Burma..."
Tyle o Kambodzy. Wpis moze edukacyjny, ale
a) studiowalem to, wiec w koncu wiem o czyms troche wiecej niz jest w przewodniku
b) jestem pewien, ze np. moja Mama wiekszosci tych rzeczy nie wiedziala, a wiedziec w koncu wypada
c) Nie trzeba czytac

A teraz tekst krotkiego listu od Pabla....

Drogi amigo!

Przepraszam cie bardzo za moje niespodziewane znikniecie. Nie wiedzialem jak sie pozegnac i uznalem, ze tak bedzie najlepiej/najlatwiej. Zakochalem sie w Kambodzy i chce poznac ten kraj lepiej. Na razie chce tu zamieskzac, ale kto wie, moze kiedys spotkamy sie znowu. Niezaleznie od tego, co bedzie, wiedz ze jestem szczesliwy. Mam tu nowych przyjaciol, ucze sie nowego jezyka i wygrzewam futerko na hamaku. Zostalem tez w koncu uprany...
Mam nadzieje, ze koncowka twojej podrozy przebiegnie bezproblemowo. Wiem, ze mielismy to zrobic razem, ale jestes juz duzy i jakos sobie poradzisz. Zeby nie bylo ci jednak smutno, wyslalem do ciebie mojego kuzyna. Rowniez nazywa sie Pablo, w mojej rodzinie to typowe. Pablo Enter w jego przypadku.

Bywaj zdrow
Pablo

(tu odcisnieta mala lapka)

ps. Przepros wszystkich czytelnikow bloga w moim imieniu i pozdrow ich, zwlaszcza tego malego chlopca, Marcina i jego mame.
Pablo Enter

środa, 6 sierpnia 2008

W poszukiwaniu straconego misia

(Pablo goes missing)
[at the police station] One lady officer understands English and translates my note. Her colleagues grin, but one look at my face and they know this isn’t funny games. Identikit of the person missing, when and where was he seen last. Possible route, the time when he could have gone missing etc. They are writing out a proper report. Short-wave transmitters are now in action: Agents who are in the field at present are briefed on the type of emergency we’re dealing with… After all this is a gift from my mum: combine this with 50USD prize money and we all appear to be on the same page.
(see notice at the bottom)
Stalo sie to czego balem sie najbardziej. Zaginal Pablo. Naprawde, byl i go nie ma. Wstalismy razem na wschod slonca nad Angkor Wat. 4.30, zeby umyte i na rower. Na check poincie pierwsi (ale z nieduza przewaga nad zmotoryzowanymi), pozniej siedzisko na stawem i czekamy na swiatlosc. Swiatlosc przyszla, ale za chmurami, wiec bez specjalnych wschodo-slonecznych rewelacji. Nie mniej, widok fajny, to w Koncu Angkor Wat.

Sniadanie i dalsze ruin zwiedzanie. Piekne stare swiatynie, malpy, drzewa, slonie... ok 13 zanosi sie na burze. Obiad i drzemka w hamaku, "na zapleczu". Pablo, zmeczony dluga sesja zdjeciowa, grzecznie drzemie w kieszonce. Pogoda sie poprawia. Ruszamy do Ta Prohm, takiej swiatyni, gdzie jest pewne drzewo rosnace na nie mniej pewnej bramie pojawiajace sie na wielu zdjeciach, filmach itp. Tam Pabla widzialem po raz ostatni.

Ostatnie wspolne zdjecie, Pablo siedzi na moich kolanach
(ale, jak wiemy, jest malutki wiec go prawie nie widac)
Siedzi sobie na kolanach i tyle. Dalej na rowerze z powrotem do Angkoru, gdzie po jakims czasie siegnalem do kieszonki. Siegam, szukam, przewracam wszystko do gory nogami, a Pabla nie ma. Wsiakl, znikl, wyskoczyl. Prawdziwych przyjaciol nie zostawia sie jednak w biedzie, dlatego biegne do najblizszego skuter-taxi i ruszamy pedem na poszukiwania. Scigamy sie ze zmierzchem. Ta Prohm przeszukane, ale miedzy nim a Angkorem kupa kilometrow, ruin, kamieni, scierzek, przestrzeni. Smutek. Smutek i tyle. Po zmroku wracamy z Karolina do domu. Karolina pociesza, Mojito pociesza, kluski pocieszaja, ale smutek. Misia nie ma.
Ostatnia szansa. Internet Cafe i ogloszenie. Rano, przed wyjazdem ruszam Tuk Tukiem z powrotem do check pointu. Widza panowie, taka sprawa jest, zaginal mi taki misio. Pies? Nie pies. To moze Kot? Nie kot, misio, malutki taki. Ale jak to? No taka zabawka, od mamy. Zabawka okazala sie slowem klucz. A ile pan daje jak znajdziemy? 50 dolarow. To to taka droga zabawka? Nie, nie warta wiecej niz dolara, ale dla mnie bardzo wazne. Znowu widac zaklopotanie. Trudno zrozumiec kambodzanczykowi, ze mozna placic za zabawke 50 dolarow. Dziwic sie mu nie nalezy. W koncu jeden policjant sugeruje: No to moze niech pan zglosi na policje turystyczna. Pan zartuje, przeciez to w koncu zabawka jest...? No tak, ale skoro takie wazne, no i te 50 dolarow... Ide na policje. Dzien dobry. chcialem zglosic takie, ehmm, zaginiecie. To nie zart jest, ale chodzi o malego pluszowego misia. Misia? Misia, Pabla. Jedna pani umie dosc dobrze czytac po angielsku, wiec tlumaczy moje ogloszenie. Koledzy sie usmiechaja, ale patrzac mi w oczy zaczynaja rozumiec, ze to nie zarty. Rysopis zaginionego, gdzie i kiedy byl widziany. Przypuszczalna trasa na ktorej mogl zginac, godzina itp. Spisuja prawdziwy raport. Krotkofalowki w ruch i informuja agentow w polu. To w koncu prezent od mamy, a to, w polaczeniu z 50 dolarami zdaja sie rozumiec calkowicie.
Ta historia nie ma niestety Happy endu. Przynajmniej nie teraz, choc nadzieji nie nalezy tracic. Policja szuka. Mam nadzieje, ze znalazlo go przynajmneij jakies dobre Kambodzanskie dziecko i bedzie im razem szczesliwie. A moze sam wyskoczyl, zakochal sie (w urodziwej misicy tudziez Kambodzy jako takiej). Nie wiem, mam nadzieje ze bedzie mu dobrze, ze ktos go upierze i bedzie kochal. Nalezy sie duzemu, malemu misiowi. Bywaj zdrow przyjacielu.
Zdjecia z Angkoru i okolic czyli ostatnia sesja misia

Tekst ogloszenia, ktore zlamie nawet twardego Kambodzanskiego policjanta:

Have you seen me?


Hello! My name is Franek. On the 4th of August 2008 I lost somewhere in the Angkor Wat my little teddy bear- Pablo. For last 13 months we have been traveling around the world together. It was a gift from my mother and the only companion I had all that time, through 17 countries. As you can imagine we’re very close. Really. And now he is gone, alone somewhere in the Cambodian ruins. If you find him, please contact me or send it by regular mail. I promise to return all the costs. It’s not worth a lot of money, but it has great sentimental value for me!
My e-mails:
........
My home address in Poland :
.........
more pictures of Pablo: http://picasaweb.google.com/franekp
Thank you for all possible help!

niedziela, 3 sierpnia 2008

You are now entering the Kingdom of Cambodia

(On traveling in Cambodia)
[...] In Bangkok we purchase tickets to Sieam Reap. A city in Cambodia, gate to the legendary Angkor temples. 8 Euro for 407km, we should have suspected this wasn't going to be a walk in the park. We also should have read the relevant page in the guide - I think I need to start paying it more attention and respect again... The guide would have warned us gently, quote: Bus trips from Bangkok to Siem Reap are cheap. Or are they? Unquote.

Zaczyna sie niepozornie. W naszym hostelu w Bangkoku kupujemy bilet do Sieam Reap. Miasto w Kambodzy, brama do slynnych swiatyn Angkoru. Dystans-407 km, cena-26 zl, mozna bylo przewidziec, ze latwo nie bedzie. Mozna tez bylo przeczytac odpowiednia strone w przewodniku -ostatnio chyba przestalem go wystarczajaco szanowac... A przewodnik mowi (mowi oczywiscie w sensie przenosnym, w przewodniku jest przeciez napisane): Wycieczki autobusowe z Bangkoku do Siem Reap sa tanie. Ale czy napewno? Po spokojnej drodze do granicy -260 km pokonane w 3 godziny w wygodnym, klimatyzowanym busie- zaczynaja sie problemy. Jezeli nie macie wizy zalatwionej wczesniej -nie mamy, na granicy podobno mozna kupic wize za 25 dolarow- to prawdopodobnie zaplacicie za wize duzo za duzo -40 dolarow, wiem, ze to nie fortuna, ale nadplacilismy tyle, co nasz bilet autobusowy. Kiedy juz uda wam sie przekroczyc granice, nie mozecie miec pewnosci, ile czasu spedzicie czekajac na kolejnego busa -spedzilismy 2 godziny, nie ma dramatu.
Tu na chwile zostawiamy przewodnik, bo tych dwoch godzin akurat zupelnie nie zaluje. Dobre wprowadzenie do rzeczywistosci Kambodzanskiej. Po stronie tajskiej szeroka, asfaltowa droga, wzglednie zorganizowane stragany targowe, czysta poczekalnia w immigration (tu ciekawostka, telewizor skierowany w strone IMMIgration oficerow, a nie czekajacych IMMIgrantow).
Goodbye Thailand.
Po stronie Kambodzanskiej glownie bloto. Naprawde. Baraki nijakie, ale formalnosci szybkie. Dalej poczekalnia, na swierzym powietrzu. Najpierw firma przewozowa mowi, ze nasz autokar odjedzie za jakies 3-4 godziny, ale ze oni maja takie taksowki, ktore jada dwa razy krocej niz autokar i jak nam sie spieszy, to mozemy za nie zaplacic. Sporo osob sie kusi, a my dzielnie czekamy. Teraz firma przewozowa ma nowy argument- jak jestescie tylko we dwojke to przeciez nie moze autokar taki pusty jechac... No tak, jestesmy tylko we dwojke, bo wlasnie pan wyslal innych do nie-az-tak tanich taksowek.
W miedzy czasie dzieci bawia sie nago w blocie i probuja sprzedawac roznosci. Riksze z "towarem" kursuja w obie strony, change money, tuk tuk my friend etc. Co jakis czas niespodzianka dla kontrastu. Wjezdza na przyklad ciezarowka z pieknym, pomaranczowym Lamborghini. Boje sie myslec jak ktos w Kambodzy zarobil na taki samochod. Nie boje sie natomisat myslec, gdzie on chce nim jezdzic. No bo, dla przyklady, nasza droga do Siem Reap-146km, to zadanie na 4-5 godzin dla jakiegos rozsadnego pojazdu. Naszemu autokarowi zajmuje to 6, a przy niesprzyjajacych warunkach wodno-opadowych moze byc podobno duzo wiecej. To jest takie Lamborghini na glowna ulice Phnow Penh (stolica). Tylko.
Po dwoch godzinach mozemy wrocic do przewodnika:
Waszej firmie przewozowej bedzie zalezalo na tym, zebyscie dotarli na miejsce jak najbardziej zmeczeni podroza -no rzeczywiscie, jedziemy bardzo wolno, najpierw myslelismy ze to z powodu zlej drogi, ale po pewnym (dluugim) czasie przyspieszylismy znacznie, choc jakosc drogi nie zmienila sie wcale. Dlaczego? Nie przywioza was na stacje autobusowa, przywioza was do swojego hotelu. Jezeli rzeczywiscie nie bedziecie mieli sily, zostaniecie u nich, jezeli zas chcecie spac gdzie indziej, zorganizuja wam transport -znowu, 300% normalnej ceny, sprawdzone. Przewodnik, niczym wrozka, przepowiedzial wszystko dokladnie tak jak bylo. Telepiemy sie tym bardzo niewygodnym autokarem godzinami. Szyja boli nie milosiernie (jestem po dwoch dniach Thai boxingu i poznalem tak zwany Clinching). Za szyba trzeci swiat. Bambusowe szalasy, pojedyncze, wychudzone krowy, gole dzieci. Po 6 godzinach- pstryk- i szeroka asfaltowa droga, po obu stronach wielkie, luksusowe hotele w ilosci przygniatajacej, ekskluzywne sklepy, restauracje. Co ciekawsze, prawie wszedzie zgaszone swiatla. Mozna oczywiscie tlumaczyc to low season... Po malym studium historii Kambodzy nie moge jednak oprzec sie wrazeniu, ze tu prane sa pieniadze skradzione wszelkim organizacjom humanitarnym.
Spimy w bardzo przyjemnym guesthousie , 3,5 dolara od osoby za noc. Naprawde przyjemny, ladny i z dobra restaurtacja. Kierowca tuk-tuka na pol dnia to wydatek rzedu 7 dolarow, rower na caly dzien 1,5 dolara. Te ceny podaje zeby pokazac kontrast miedzy realiami zycia, a tym lamborghini i 5cio gwiazdkowymi hotelami.
Wydaje mi sie, ze to bedzie fascynujacy kraj, rownie piekny, a znacznie bardziej dziewiczy niz Tajlandia. Naprawde, pomimo, ze ten wpis moglby sugerowac cos innego, chodzimy tu z Karolina z oczami/oczyma (?) szeroko otwartymi i jeszcze szerszym usmiechem na twarzy. Powrot do Podrozowania przez duze P. I do czytania Przewodnika rowniez.

wtorek, 29 lipca 2008

I po urodzinach

(On Southern Thailand)
We're back in Bangkok. Southern Thailand is beautiful (really beautiful, it's hard to describe it), but the number of tourists is rather depressing. We've been to Phi Phi - the paradise island where they filmed 'The Beach', among other movies. In the morning you board one of 30 boats docked next to one another, all of them will be heading more or less in the same direction. We stop, we snap, next stop, 15 min, snorkeling, lunch, next stop, short walk, back on the boat, that's it...

Urodziny na krancu swiata- Melisa, Charlotte, Karolina i ja,
Pablo jeszcze w kieszeni, swieczki made in Poland

Po pierwsze to dziekuje wszystkim za zyczenia, numery buta, imiona zwierzat domowych, slowa otuchy, zacisniete kciuki i inne tego typu rzeczy. To bardzo motywuje do dalszego pisania. Nie sadzilem, ze az tyle osob czyta naszego bloga. Za to chyba musze podziekowac w duzym stopniu mamie i Krysi ktore mnie na swoich stronach promowaly. Dziekuje!
Ksiazke, ktora kilka osob sugerowalo, to ja ja bardzo chetnie napisze (zwazywszy, ze juz jest prawie napisana...) Haczyk w tym, zeby ktos ja chcial wydac, a pozniej jeszcze kilka osob chcialo przeczytac. Pablo kreci glowa raczej bez entuzjazmu. Spotkanie to sprawa raczej latwiejsza, gdzies pod koniec pazdziernika w moim instytucie pewnie (na Karowej w Warszawie).
Ale, ale! Tu tak sentymentalnie, a podroz trwa przeciez w najlepsze. To jest dosyc ironiczne- normalnie 2 miesieczna wyprawa do poludniowo-wschodniej Azji to by mogla byc podroz zycia. Z punktu widzenia minionych 9 miesiecy nie sposob jednak oprzec sie wrazeniu, ze powoli zmierzamy ku koncowi. Trzeba bylo wybrac jakies przedmioty na przyszly rok, tata pyta sie na jaki kolor przemalowac pokoj itp. Niby nie duzo, ale to takie dzwieki ze swiata rzeczywistego, ktore slyszymy tuz przed obudzeniem sie z pieknego, glebokiego snu.


Koledzy z pieknego, glebokiego snu

Jestesmy z powrotem w Bangkoku. Poludniowa Tajlandi piekna (naprawde piekna, trudno to opisac), nie mniej ilosc turystow dosc przytlaczajaca. Bylismy na Phi Phi-rajskiej wyspie, krecono tam miedzy innymi "Plaze". Rano wsiadanie do jednej z 30 zacumowanych lodzi- wszystkie plyna mniej wiecej w te same miejsca. Plyniemy, postoj, zdjecia, nastepne, postoj, 15 min, snorkeling, lunch, postoj 15 min, spacer, plyniemy, koniec....


Poranek przed Phi Phi tour

Jest zatem pieknie i co wiecej bardzo "latwo" (idealnie dla rodzin z dziecmi itp.) . porownaniu do wciaz wzglednie dziewiczych Filipin, ilosc turystow w Tajlandii jednak razi. Wyjatkiem bylo moze Koh Tao- duzo ludzi, ale wciaz jakas taka bardzo dobra atmosfera. No i prosto z restauracji, czekajac na zamowiony posilek, mozna wskoczyc do morze tuz za barierka- woda 33 stopnie...
Ilosc ludzi nie wplywa tylko na niemoznosc zrobienia ladnego, "dzikiego" zdjecia. Tajowie z tychze najbardziej turystycznych rejonow sa znacznie mniej sympatyczni, trudniej nawiazac z nimi kontakt i oczywiscie ceny winduja w gore. Najmilszych ludzi poznalem przy okazji wspinaczki lub nurkowania- mimo, ze oczywiscie robi to tutaj sporo osob, to wciaz nie jest turystyka masowa. Co wiecej, podobno teraz jest low season, nie chce sobie high wyobrazac.
Dlatego tez ruszamy z Pablem i Karolina do Kambodzy, Wietnamu i Laosu. Koniec leniwego plazowania, przynajmniej na kilka dni (choc oczywiscie w Kambodzy juz mamy jedna plaze upatrzona). W piatek mam dostac wize do Wietnamu, a wtedy...
Franek, Pablo i Karolina na tropach Khmerow (czerwonych i tych starszych).

1. Zdjecia z pludnia (ta sama galeria, ale wiecej zdjec dodanych)

piątek, 25 lipca 2008

Franek i Pablo na tropach sloni

(The birthday post)
Today is my birthday. [...] The birthday gift I'm asking for is rather unassuming. We would like everyone who's reading this to kindly post a comment below. Anything will do, cat's name or shoe size. Me and Pablo are simply dying to find out what is the number of people who read our scribble.

Dzis sa moje urodziny. 20 byly w Irlandii, 21 w Chorwacji, 22 w USA, a 23 sa w Tajlandii. Uroki urodzin lipcowych polaczonych z praca nurkowa (te sa pierwszymi, w ktore nie musze isc do pracy). Z tej wlasnie okazji chcialem prosic wszystkich czytelnikow o maly prezent, ale o tym na koncu.

1. 19 lipca 11.45, Lot AF164 z Paryza, bramka C (a nie B, choc niektorym sie tak wydawalo). W ow bramce stoi Karolina, a wraz z Karolina… Kielbasa Mysliwska, ogorki, chlebek, 2 torciki wedlowskie, prezent od mamy, Ksiazka i rozmowy w jezyku polskim w realu (w odroznieniu od virtuala). Dalej Koh Samui, Koh Pagnanh, Koh Tao, Simmurathani i obecnie Krabi (koh to znaczy wyspa). Na owych wyspach wielka impreza, snorkeling, spacery, nurkowanie, plazowanie, konsumowanie, podziwianie, fotografowanie, znajomych-z-meksyku-i-koh-san-road-spotykanie, wspominanie, planowanie, socjalizowanie… Miejsca rajskie, ale wiemy o tym nie tylko my. Wszedzie tloczno jak na plazy w Sopocie w lipcu. Trudno sie dziwic, trudno sie tez cieszyc, Tajow w zasadzie nie ma, ani po stronie uslugobiorcow ani uslugodawcow. Nie zmienia to faktu ze wczoraj ryba wplynela mi do ucha (tego co nie bylo chore) i to byl absolutnie pierwszy taki przypadek w mojej osmio letniej historii nurkowej. To byla ryba z gatunku ryb wszystko czyszczacych, slabo zatem swiadczy o mojej usznej higienie. Poprawie sie. Kilka zdjec

2. Ksiazka to sprawa niebagatelna. Jest to Ksiazka Witolda Beresia i Krzysztofa Brunetko o Marku Edelmanie- “Zycie. Po prostu”. Czytam, czytam i nie moge sie nadziwic zdarzeniom tam opisanym. Marka Edelmana bardzo podziwiam i szanuje od kiedy przeczytalem ”Zdarzyc przed Panem Bogiem” (lektura obowiazkowa byla, przynajmniej przed rzadami pana giertycha). Czytajac te ksiazke szacunek i podziw rosnie jeszcze bardziej. Do tego dochodzi to, jak jest napisana. Moim zdaniem autorzy, wywiazali sie z zadania na piatke Zadania zdecydowanie nielatwego.
Oprocz wielu innych rzeczy, zrozumialem tez w koncu dlaczego nikt z moich Izraelskich znajomych nie mial pojecia kim jest Edelman (choc Anielewicza znali wszyscy). Smutne raczej. Uwazamy, ze obie te ksiazki (o Edelmanie i wczesniejsza "Nie ograniam swiata" o Kapuscinskim) powinny zostac lekturami szkolnymi.
Podpisano
Franek Przeradzki i Pablo Mis (Pablowi trzeba co prawda pewne fakty historyczne tlumaczyc, bo on mlody jeszcze, choc juz doswiadczony dosc)

3. Urodzinowy prezent jest wzglednia niewymagajacy. Prosimy kazdego, kto ow wpis przeczyta, o wpisanie czegos w komentarzach. Moze byc imie kota lub numer buta. Chodzi po prostu o to, ze strasznie jestesmy z Pablem ciekawi, ile osob te nasze wypociny czyta. Innego sposobu na sprawdzenie nie wymyslilem (mis to w ogole ma inne rzeczy na glowie). 10 a 30 to w koncu jest roznica :). Jeden komentarz na osobe i statystyki beda proste. Z gory bardzo serdecznie dziekujemy!
Franek i Pablo na tropach sloni

czwartek, 17 lipca 2008

Busuanga

(on the new mayor of Busuanga)

John, aka Gigi, is new to Busuanga. He came down from Manila to set up an Air Philippines front desk. John took me out for a beer, on which occasion I took a few pictures of him. A couple days later he drops by asking if I could take a few more. He’s planning to run for the mayor of the island in 2010. [...] The mayor office candidate regrets he is unable to furnish a traditional form of payment for this service, is more than happy to offer a substitute though: marijuana.


Na Busuandze znalazlem swoj maly raj. Isabel wsadzila mnie w jeden z najmniejszych samolotow swiata i w ciagu godziny znalazlem sie w krainie maly wysepek, zielonych wzgorz (nie wiem jak sie pisze, ale chyba tak, w koncu gora z 'w' na poczatku) i blekitnego oceanu. Po wizycie u Filipinskiego Laryngologa ucho zostalo dopuszczone do uzytku nurkowego. W koncu, po 8 miesiacach...

Laryngolog Filipinski

Busuanga bylaby jedna z tysiaca 'zwyklych' filipinskich wysp gdyby nie wydarzenia z 24 wrzesnia 1944 roku. Tego dnia amerykanskie samoloty zatopil ok 24 Japonskich statkow wszelkiego rodzaju. 12 z nich lezy dzis na dnie w znanych nurkom miejscach tworzac podwodna raj osob lubiacych sie pograzac. Pozostale czekaja na swoich odkrywcow... 12 dni i 16 nurkowan, czyli to, za czym tesknilem niemilosiernie.

Z drugiej strony na Busuandze nie ma az tak wiele poza nurkowaniem. Tzn. moim zdaniem jest, ale nie wystarczajaco zeby przyciagnac tu rzesze (znowu nie wiem jak sie pisze) turystow, ktorzy upodobali sobie inne, bardziej plazowe lokalizacje na Filipinach. Dzieki temu ludnosc nie jest 'zepsuta', mieszkancy sa ciekawi zagranicznych przybyszow i wszystko dzieje sie tu po woli, w bardzo cieplej atmosferze. Ponadto, jak juz ktos tu trafi to zazwyczaj na bardzo krotko. 12 dni mojego pobytu wystarczylo zeby troche poznac pracownikow Sea Dive Resort Coron. Chetnie pozuja do zdjec i opowiadaja o swoim zyciu.

Katharina jest barmanka. Wyglada na nastolatke. Nic podobnego, 28 lat, matka trojki dzieci, zostawiona przez chlopaka pol roku temu. W zajmowaniu sie nimi pomaga jej mlodsza siostra. Alimentow nie dostaje, byly chlopak nie ma obowiazku nic placic. Trojka dzieci w tym wieku to tu cos zupelnie normalnego. Prawie kazda 20kilku letnia dziewczyna ktora poznalem ma juz co najmniej jedno. Bardzo katolicki kraj... Chris, instruktor w Sea Dive i prawnik z USA zakochal sie tutaj w przepieknej 21 latce. Zamieszkal z nia razem z jej 3 letnim dzieckiem.


Katharina

Bardzo sympatyczny, 26 letni Heimel jest Divemasterem w SeaDive od 8 lat. Ojciec 2 dzieci. Instruktorem nigdy nie zostal. Mowi, ze nie stac go na kurs i ze i tak nigdy by sie mu nie zwrocilo. Z drugiej strony jako instruktor zarabialby wiecej. Heimel narzeka na Chrisa i Kevina- mowi, ze nie szanuja Filipinczykow.
Kevin to Anglik, obecnie w swojej trzeciej mlodosci. Od 3 lat zonaty z filipinka pracuje w Busuandze. Nie dla pieniedzy, robi to, bo lubi, pieniadze ma z Anglii. Narzeka na zaloge Sea Dive. Z inicjatywy wlasciciela calego resortu (bardzo juz dojrzaly Amerykanin, z zona Filipinka i dwojka dzieci) zaoferowali wszystkim pracownikom darmowe kursy nurkowe, az do stopnia Divemastera (ten stopien pozwala pracowac na calym swiecie i zarabiac calkiem dobre pieniadze, przynajniej jak na filipinskie standardy). W normalnych okolicznosciach takie zabawy sa zdecydowanie ponad przecietna filipinska kieszen. Pracownicy albo nie sa zainteresowani, albo sie nie ucza i spozniaja na zajecia. Kevina i Chrisa trafia przyslowiowy szlak i, szczerze mowiac, wcale im sie nie dziwie. Mowie mu, co Heimel powiedzial o kursie instruktorskim. Kevin odpowiada ze H kupil sobie 2 miesiace temu motocykl warty wiecej od tego kursu. Mial juz kilka wypadkow, przez ktore kilka tygodni nie mogl pracowac...


Heimel (z tylu) trenuje boks z Toto

John, aka Gigi, jest w Busuandze postacia nowa. Przyjechal z Manili zalozyc biuro Air Philippines. John zaprosil mnie kiedys na piwo przy okazji ktorego zrobilem mu kilka zdjec. Kilka dni pozniej przychodzi prosic zebym mu zrobil wiecej portretow. W 2010 chce startowac w wyborach na mera wyspy. Zaprosil mnie tez na kolacje z merem aktualnym i Mezczyzna Milczacym (M&M's).
-John, jak mam byc fotografem twojej kampanii, to musisz mi zaczac placic jakos- zartuje
-Oj Frank, nie mam pieniedzy, ale moge ci cos przyniesc w zamian.
Byc-moze-przyszly-burmistrz Busuangi za zdjecia zaplacil mi Marihuana...


Od lewej: Mer, Gigi i M&M's

Tak mniej wiecej plynie zycie na Busuandze. Dzis przylecialem do Manili i juz tesknie. Nie ma czasu- jutro Bangkok. W sobote o 11.45 przylatuje Karolina. 4 godziny pozniej lecimy do Koh Phangan na slynne full moon party. 10 tysiecy ludzi na plazy i starzy znajomi z Koah San road. Cos sie konczy, cos sie zaczyna.
Zdjecia z raju

niedziela, 13 lipca 2008

Motyw prostytutek w podrozy dookola swiata

(On my encounters with prostitutes in Cuba)
[...] The difference is that there is actually little difference between them and my female friends from university or from high school. They all have 'normal' jobs - college teacher, fitness coach, model etc.. Some have degrees, steady boyfriends, love affairs, broken hearts. Age? Same as mine, give or take a few years. A couple days in Viniales is for them an opportunity to make real money. The local Cuban currency is worth close to nothing and the aging parents, younger siblings and others need the real money. [...]

Isabel poznalem w klubie w Hong Kongu. Poszlismy razem na butelke wody i ciastko do pobliskiego nocnego. Pol godziny rozmowy i tyle, niedlugo pozniej wyszla z dyskoteki z klientem. 3 tygodnie pozniej dzwoni telefon. -Czesc Frank, i jak, udalo ci sie dotrzec do Manili? Hej! tak, ale juz jutro wylatuje do Busuangi. Kilkanascie sekund rozmowy i decyzja. Ok, przyjade do ciebie, ale musisz byc cierpliwy-mieszkamy 4 godziny drogi stad (w chwili rozmowy jest juz 18). Spedzilismy razem noc w klubach i kawiarniach manilijskich, rano odprowadzila mnie na lotnisko, a w miedzy czasie milion niesamowitych historii. O zakochanym kliencie, ktory chcial z nia zamieszkac w Anglii, o innym, zonatym mezczyznie ktory kupil jej mieszkanie w Hong Kongu i zatrudnil jako swoja asystentke. Rodzice sie ucieszyli, dotychczas mysleli ze pracowala jako barmanka. "Przynajmniej bedziesz spac jak czlowiek" powiedziala zadowolona mama.

8 miesiecy temu byloby to dla mnie raczej niewyobrazalne. Wydaje mi sie, ze w kwestii prostytutek jestem/bylem raczej przecietnym polskim dwudziestolatkiem. Nigdy z zadna nie rozmawialem, widzialem czasem z za szyby samochodu i czytalem w roznych smutnych artykulach i ksiazkach. Ostatnie kilka miesiecy przynioslo dosc drastyczne zmiany. Historia zaczyna sie na Kubie, w slynnym Viniales. W Hawanie, a wczesniej w Meksyku bylem oczywiscie nagabywany, ale to sie od Europy tak bardzo nie rozni. Co innego Casa de la Musica w mojej ukochanej kubanskiej wiosce. Spedzilem tam kilka dni, malo ktory turysta przyjezdza na dluzej niz jeden. Obraz: Orkiestra gra wspaniala Salse, kubanscy chlopcy prosza biale panie do tanca, biali panowie prosza urocze kubanskie dziewczyny. Wszyscy sie usmiechaja, rum jest tani, a zycie piekne. I tak kazdego dnia. Moj problem polegal na tym, ze nie mowilem wtedy zbyt wiele po hiszpansku. Turysci zmieniaja sie codziennie, a elementu stalosci szybko zaczyna brakowac. Rozwiazanie? Butelka rumu. Kupic, postawic na stole, a przyjaciele znajda sie od razu. Drugiego dnia zakolegowalem sie z lokalnymi chlopakami (tymi co prosza biale panie). Podobnie jak tanczace dziewczyny mowia po angielsku, to drastycznie ulatwia rozmowe. Ten 'spontaniczny' taniec to ich praca, nie wolno im tanczyc z kubankami. Myslalem, ze z dziewczynami jest podobnie. Mlody naiwny czlowiek, szybko wyprowadzony z bledu. Dziewczyny mowily, ze czuja sie bardzo samotne i jak chce, to moge je miec. -Nie, dziekuje, mam dziewczyne. Francisco, seguro? -Si, Seguro (napewno? napewno.). I tak przez kilka kolejnych dni. Butelka rumu rekompensowala odrzucone propozycje.
Roznica polega na tym, ze to sa zupelnie takie same dziewczyny jak moje kolezanki ze studiow czy liceum. Maja 'normalne' prace- nauczycielka w liceum, instruktorka aerobiku, modelka itp. Niektore skonczyly studia, maja swoich chlopakow, milosne historie, zlamane serca. Wiek? Moje rowiesniczki, czasem nieznacznie mlodsze lub starsze. Kilka dni w Viniales to dla nich szansa dorobienia prawdziwych pieniedzy. Za kubanska lokalna walute nie mozna kupic prawie nic, a starzy rodzice, mlodsze rodzenstwo i inni potrzebuja prawdziwych pieniedzy. Pod koniec tygodnia bylismy juz calkiem dobrymi znajomymi, z jedna z nich wracalem autobusem do Hawany. Tam znowu atakuje nachalnosc i przedmiotowosc, powrot do prostytucji jaka znalem wczesniej, z ta tylko roznica, ze Kubanki sa nadprzecietnie urodziwe.
W Hawanie poznalem 50cio letniego, bogatego Polaka i jego przepiekna, 19 letnia 'dziewczyne'. Piesc sama sie zaciska, takie osoby wyzwalaja gleboko skrywane poklady agresji. Kilka minut rozmowy z nia (na wiecej nam nie pozwolil, nie podobalo mu sie to, ze moge rozmawiac troche po hiszpansku). Byla z nim juz 6 miesiecy w Polsce, wrocili tylko na 2 tygodnie, ona odwiedzic swoja rodzine, on w poszukiwaniu drugiej 'dziewczyny'. Trzyma ja w swojej willi niemalze jak zamknieta w zamku. Ona nie mowi za bardzo po angielsku, on ani slowa po hiszpansku. Mimo to, ona chce z nim wrocic, woli to, niz biede w rodzinnej wiosce. Ten mezczyzna i ta willa to dla niej raj, nawet jesli dla kogo innego byloby to pieklo. '-Francisco, ja wiem, ze to trudno zrozumiec, ale ona tego chce i ty musisz to zaakceptowac, nawet jesli nie potrafisz zrozumiec tlumaczyla zona Ricardo, mojego gospodarza.
Kolejne miesiace byly raczej ciezkie w tym temacie. W Rio de Janeiro zaczelo mnie to doprowadzac do szalu. Kazda lokalna dziewczyna, z ktora zaczyna sie rozmowe, po kilku minutach zaczyna oferowac swoje uslugi. Na jakikolwiek szczerszy kontakt, taniec czy rozmowe turysta nie ma specjalnych szans. Prostytucja jest wszedzie, a samotnie podrozujacy mlody chlopak nie ma szans na ucieczke przed ciaglymi ofertami, bardziej lub (czesciej) mniej subtelnymi. Wtedy przeszedl mi do glowy pewien pomysl, ale odpowiedni poziom couragu osiagnalem dopiero w Hong Kongu.
W Nowej Zelandii z prostytucja nie mialem zadnego kontaktu (co nie znaczy ze jej nie ma), Japonia to natomiast cos calkowicie odwrotnego. To jakze ulozone, tradycyjne spoleczenstwo nocami odkrywa najprzedziwniejsze seksualne obyczaje. Wszelkiego rodzaju seksualne uslugi tam dostepne to temat wielu opaslych tomow. Wszystko to jest jednak zamkniete, photo menu i odglosy zapraszaja spacerowicza do srodka domow uciechy, na ulicy nie widac nic ponadto. W Chinach wrocilismy do bardziej klasycznej wersji, ale dopiero Hong Kong przyniosl ciekawe wydarzenia.
Jak wczesniej pisalem, do dyspozycji byly albo kosztowne lokale dla ludzi z zagranicy, albo bardziej lokalne dyskoteki w nie-az-tak-dobrej dzielnicy. Tam poznalem Isabel i jej kolezanki. Zaczelo sie tak samo jak w innych miejscach. Starzy, brzuchaci panowie i piekne mlode dziewczyny z calego swiata (Azja, Ameryka Poludniowa, Afryka). I znowu przerozne oferty. Z drugiej strony bylem tam jedynym mezczyzna ponizej 40 roku zycia. '-Hej, jak masz na imie, czym sie zajmujesz?', -Frank, I'm a gigolo in Poland. - a co to jest gigolo? -Hmm, taki tancerz, tancze dla kobiet. -Ale jak to, przeciez to dziewczyny tancza dla mezczyzn! -Widzisz, w Europie zdarza sie odwrotnie. -A co tu robisz? -Tylko wakacje, pracuje w Europie. Godzine pozniej siedze z Isabela pod sklepem i slucham, jak ciezko bylo zaczac, jak okropnie jest oszukiwac rodzicow i o ile latwiejsze jest jej zycie z tym zarobkiem. Slucham o jej marzeniach, planach i o smutnej rzeczywistosci. Czuje sie jak reporter, ktory dostal przepustke do tajnej jaskini Al Kaidy, do miejsca gdzie nikt nie ma wstepu.
Wieczor spedzilem na bardzo sympatycznych rozmowach, dziewczyny kupowaly mi drinki, a ja sluchalem ich opowiesci. Tam tez poznalem Nane. Nana jest fryzjerka w Pukhet w Tajlandii. Do Hong Kongu przyjezdza raz na jakis czas, zarobic powazniejsze pieniadze. Nana to zupelnie inna liga niz Isabel, Exclusive. Tu i owdzie poprawiona przez chirurga plastycznego, odrzuca wiekszosc propozycji. Ceni sie wysoko i z byle kim z klubu nie wyjdzie. Zreszta tak czy owak nie zbankrutuje. Dziewczyny dostaja prowizje od kazdego drinka kupionego dla nich. Kto by nie chcial postawic drinka Nanie? Po krotkiej rozmowie stwierdza, ze dzis chce miec wolne. Zmieniamy lokal, dziewczyny kupuja mi nieprzyzwoicie duza ilosc drinkow. Nad ranem Exclusive odprowadza mnie do taksowki, za ktora zreszta placi. '-Nana, prosze cie, nie wyglupiaj sie. -Frank, you are on Holidays, I'm working, no worries (ty jestes na wakacjach, ja pracuje, nic sie nie martw).
Nastepnego dnia umowilismy sie na kawe przed jej praca. Opowiada mi o swoim chlopaku. Zonaty mezczyzna przyjechal do Hong Kongu i sie w Nanie zakochal, co ciekawsze z wzajemnoscia. Po pewnym czasie przeprowadzili sie do Anglii, on rozstal sie z zona (z ktora ma dziecko). Nana wytrzymala w Anglii pol roku i wrocila do Tajlandii. Chce z nim byc, ale u siebie, nie w zimnej, deszczowej i obcej Europie. Nastapily krytyczne miesiace, on zastanawia sie czy wrocic do zony czy wyjechac do Nany. Smsuja kilka razy dziennie. Nana prosila, zebym wytlumaczyl sens kilku wiadomosci. Rozstalismy sie w bardzo dobrych stosunkach, wymiana numerow i byc moze do zobaczenia w Phuket (swoja droga, ciekawi mnie ewentualne zapoznanie jej z Karolina).
Taktyka 'Gigolo' przyjela sie rowniez w Tajlandii, pozwala wejsc za zamkniete drzwi, do swiata, o ktorym wczesniej moglem tylko czytac. Fascynuje mnie to niesamowicie, jako socjologa, a moze po prostu jako czlowieka. I-n-n-y S-w-i-a-t.
Klka dni temu zadzwonila Nana. Chlopak przyjezdza z Londynu. Nie wie czy zdecydowal sie zamieszkac, ale jest bardzo szczesliwa, ze go zobaczy.

czwartek, 3 lipca 2008

Kolacja w Manili

(Dinner in Manila)
On my way to the bar I ran into an old mate of mine – Romeo. He is a boy selling flowers on the street, I bought him a burger last night (a ‘buy one get one free’ deal…). Tonight I ended up sponsoring a party of 9. Total cost was 460 pesos, which amounts to around 6.50 Euro. I think I’ll sleep all right tonight.
Idac do restauracji spotkalem starego znajomego-Romeo. Chlopiec sprzedajacy kwiaty na ulicy, kupilem mu wczoraj Hamburgera (bylo buy one get one free). Skonczylo sie na tym, ze zaprosilem na kolacje 9 osob. Kosztowalo mnie to 460 pesos czyli okolo 22 zlote. Mysle, ze dzis bede spal dobrze.

środa, 2 lipca 2008

Sir, you look like Brad Pitt

(On my visit to the Thai Embassy)
I might as well not mention the visit I paid the Thai Embassy today... I suppose only the American one could have been worse. I will know whether I got the visa or not by Friday - I'm not quite sure what to do next if I don't get it. They must really think that the only thought occupying the mind of any statistical Pole is 'how do I settle down and work illegally in Thailand'...

W sobote wieczor ze znajomymi Irlandczykami siedzielismy na ulicy. Whiskey z plastikowego kubelka (budzetowy hit na Koah San road). Sen w lozku, ktore zamiast materaca ma deske, skrzeczacy wentylator i glowna ulica tuz za nic-nie-tlumiacymi oknami. W niedziele jadlem kolacje w ekskluzywnej restauracji, a pozniej maly drink na otwartym balkonie na 68 pietrze. Spalem w prywatnym pokoju u znajomych. Rano przy sniadaniu gosposia odrywa mi tluszcz z Prosciutto Crudo zebym nie musial sie meczyc. Szofer zawozi mnie na lotnisko. Budze sie w Manili na Filipinach. Skrzeczacy wentylator, dyskoteka za oknem, ale przynajmniej materac.
Taksowka do ambasady Tajlandii. Wystarczy zeby nabrac pewnego obrazu rzeczywistosci manilijskiej. Bieda podniesiona do wyzszego poziomu. Co wiecej bardzo czesto nie ma wyraznego rozgraniczenia na rejony biednych i bogatych. Przewracajace sie bambusowe szalasy i ludzie spiacy na kartonach tuz obok luksusowych apartamentow. Tych drugich jednak znacznie mniej.
O wizycie w ambasadzie Tajlandii lepiej nie mowic, gorzej jest chyba tylko w amerykanskiej. W piatek okaze sie czy dostane wize, jak nie, to nie mam pomyslu co dalej. Oni naprawde mysla ze statystyczny Polak chce sie osiedlic i pracowac w Tajlandii...
Wieczorem spacer po ulicach. Zdjec zadnych nie mam, bo sie za bardzo boje o aparat. W dzien natomiast glownie pada. Chce zostawic to miasto i dostac sie na wyspe Busuanga jak tylko pozwoli mi na to ambasador Tajlandii.

Po drodze zaczepiaja mnie okoliczne "dziewczeta".
-Sir, where are you going? (Dokad pan idzie)
-Sir, it's raining outside (Na zewnatrz pada prosze pana)
-Sir, I feel very lonely (Czuje sie bardzo samotna prosze pana)
-Sir, do you have a girlfriend? (Czy ma pan dziewczyne?)
-Sir, I can love you long time (Moge pana "kochac" bardzo dlugo)
-Sir, you look like Brad Pitt (Wyglada pan jak Brad Pitt)

Poszedlem do baru. Podchodzi maly chlopiec i prosi o jedzenie. Staram sie funkcjonowac z zasada, ze pieniedzy raczej nie daje, ale jedzenia nie odmawiam. Zgadzam sie zaplacic za wszystko co zamowi (klasa restauracji pozwala na takie szalenstwo). Wychodzi na to, ze on zjada za dwa razy wiecej niz ja. Dwa razy wiecej to znaczy 3 zlote zamiast 1,50 ...

sobota, 28 czerwca 2008

Pablo w krainie tygrysow

(Pablo in the land of the tigers)
A couple of days ago I went to the movies. A classic western multiplex cinema, not much to write about. Inside: 15 minutes of trailers, then suddenly everyone stands up at attention and we have a good few minutes of the Thai national anthem. Its major theme is the Thai monarch, his visual life-story on the screen in harmony with the music. Following this rather bizarre interludium, we're back to "Kung Fu Panda" and to the popcorn...
I left Bangkok yesterday. For one night only, but still. Pablo ruled in the tigers' kingdom, we crossed the bridge on the river Kwai etc. Here definitely pictures instead of words...
photos

Kilka dni temu poszedlem do kina. Klasyczny zachodni multipleks, trudno znalezc tam cos zaskakujacego. Najpierw 15 minut zajawek,a pozniej wszyscy nagle staja na bacznosc i kilka minut hymnu Tajlandii. Opowiada o tym (ow hymn) jak bardzo Tajlandczycy kochaja swojego wladce, a wizualizacje prezentuja rozne jego zdjecia. Po tym nieoczekiwanym przerywniku z powrotem do "Kung fu pandy" i popcornu...
Wczoraj oposcilem Bamgkok. Na jedna noc co prawda ale zawsze. Pablo pobuszowal troche po krainie tygrysow, przeszlismy mostem na rzece Kwai itp. Tutaj juz zdecydowanie zdjecia zamiast slow


niedziela, 22 czerwca 2008

Szanghaj-Hong Kong-Bangkok

(Mirador Mansion reality)
'It turns out that three of my roommates are currently filing for divorce: the "How to get a divorce in Hong Kong" brochure is an instant hit among the Mirador Mansion inmates...'

Z Szanghaju samolotem do Hong Kongu. Miasto duzo drozsze niz reszta Chin, wiec poszukiwanie najtanszego zakwaterowania. Tak trafiamy w okolice slynnego Chunking Mansion (a dokladnie Mirador Mansion, tuz obok). To dwa budynki biedoty, blisko centrum, bardzo tanie i bardzo biedne. Kuchnia, odcienie skory, jezyki i prostytutki z calego swiata. Na twarzach backpackersow trafiajacych tu pierwszego dnia maluje sie strach. Na mojej malowal sie rowniez, "jak tu wejde to juz nigdy nie wyjde".
Po dwoch dniach mam juz lokalnych kolegow pod sklepem na dole, rozmowy w windzie itp. Po tygodniu szkoda bylo wyjezdzac. W szescioosobowym pokoju jestem jedyna osoba przed czterdziestka. Lozko jest za krotkie, wjec wystajacymi stopami dotykam w nocy glowy japonczyka spiacego obok. Integracja na najwyzszym poziomie. Trzech sublokatorow jest w trakcie rozwodu, najpopularniejsza lektura w pokoju jest broszura "how to get a divorce in Hong Kong". Walter przyjechal tu na 5 dni 13 lat temu. Dostal prace i postanowil zostac dluzej. Duzo dluzej. 13 lat w pokoju, ktory byl jednym z najgorszych jakie widzialem w calej podrozy. Wieczorne opowiesci to jak filmy przygodowe. W dzien glownie deszcz, kupilem pierwszy parasol w moim zyciu i przeczytalem dwie ksiazki. W nocy bar. Albo drogo, z europejczykami zyjacymi w HK, albo tanio, w otoczeniu starych biznesmenow i mlodych "dziewczyn" z calego swiata. Wiza z pozwoleniem na prace na 6 miesiecy i podobno mozna sie dorobic. Jednego dnia wyszedlem sam, drugiego z Amerykanka poznana w Szanghaju. Jakbym byl gdzie indziej, wciaganie na sile do night clubow i wszelkie nieprzyzwoite oferty znikaja natychmiast. Mezczyzna i kobieta odwiedzajaca te lokale beda de facto w dwoch roznych miejscach.
W sobote przylecialem do Bangkoku. Zeby dostac wize musialem miec bilet wylotowy. Najpierw miala byc Papua, pozniej Birma a w koncu lece na Filipiny. Pierwszego lipca laduje w Manili . Wiza i Autobus na ulice Khao San. Jest jak caly wszechswiat, po 2 dniach nie czulem jeszce potrzeby wychodzenia poza nia.

piątek, 13 czerwca 2008

Z glowa w Mur

(On the night on the Great Wall of China)
'[...] Someone must have come up to sleep here like I did, it sounds like a sleeping bag or a pad or something. I'm not going to see him/her tonight, because we are both bound to get a heart attack. I will say hello tomorrow. I fall asleep cuddling Pablo and my wallet, resting my head on a swiss army knife. I wake up at dawn - the view is something else. Not a soul around, I take a few pictures and feel like the king of life.'
photos

Sroda, Pekin, wczesne popoludnie. Razem z Agnieszka i Karolina siedzimy w stolowce studenckiej. Spotkalismy sie dwa dni temu, a rozmawiamy jak starzy, dobrzy znajomi. W podrozy tak to jakos dziala, wszystko jest szybsze i intensywniejsze, albo sie lubimy, albo nie, nie ma czasu na polcienie. Przedwczoraj bylismy na karaoke z Chinczykami poznanymi o drugiej w nocy w malym barze. Wczoraj zwiedzalismy pekinski ogrod, jedlismy pekinska kapuste i ogladalismy rozne (ale nie pekinskie) filmy. A dzis? Dzis sie rozstaniemy. Agnieszka pisze mi instrukcje po polsku i chinsku, obok siebie zebym wiedzial co pokazywac.
"Czy mozna zostawic bagaz na cala noc?" i odpowiedz tak/nie - pani na dworcu ma pokazac palcem.
Dalej; stacja metra Dongzhimen, autobus 916 do Huairou, taksowka do wioski Jinshanglin, a stamtad powinno byc juz blisko. Rano 4 godziny marszu do Simaitai i z powrotem do Pekinu. Proste.
Dziewczyny odprowadzaja mnie do metra. Stacja kolejowa, przechowalnia bagazu (pani pokazuje "tak"), Dongzhimen, autobus 916, samochod do wioski. Cos sie nie zgadza. Pan mi probuje tlumaczyc, ze sa dwie mozliwosci, a jak mowie o tym Simaitai to nikt nic nie wie. Dlugo jezdzimy szukajac kogos, kto mowi po angielsku, bezskutecznie. W koncu pokazuje ze chce tam spac. Najpierw patrzy sie jak na wariata, ale stwierdza, ze w takim razie, to musi byc ten Mur po prawej stronie. Jedziemy w prawa strone. No i rzeczywiscie go widac, tylko jakos daleko i wysyko. W koncu dojezdzamy, pan pokazuje, ze stad juz na piechote. Ladne kwiatki, jest osiemnasta, a ten mur to sie wydaje na szczycie wielkiej gory na koncu swiata. U podnoza pytam sie czy w lewo czy w prawo, pokazuja ze w prawo, ale krzycza ze juz za pozno. Pokazuje wojskowe spodnie-machaja reka. Panie proponuja tez kupno wody. Dziekuje, tu jest drozej niz na dole, a ja mam w plecaku trzy butelki.
Po pol godziny potu i zadyszki dochodze do konca szlaku. No ladnie, ja tu umieram, a to zla droga byla. Na dole odchodzila taka mala sciezka z choragiewkami, ale wygladala jakos niepowaznie. W dol, entuzjazm spada o jakies 50%. Szlak z choragiewkami i znowu pod gore. Po pietnastu minutach pokladam sie ze zmeczenia i koncze pierwsza butelke wody. Nie jest dobrze, zmierzcha, wody mam raczej za malo, a sil to juz nie mam w ogole. Dwie noce z rzedu spalem po 4-5 godzin, duzo za malo jak dla mnie. To przeciez mialo byc blisko, a ja sie wspinam na Kilimandzaro jakies! Ale ale, jestem swierzo po filmie "Into the wild", a w plecaku krople do magicznego zamieniania wody ze strumykow w wode pitna. Tylko strumykow brakuje, no ale przeciez z gor zawsze splywaja. Dalej pod gore, pot leje sie ciurkiem, co kilka krokow przystaje, pieronsko stromo. Czesto ide na czterech konczynach, bardziej przypomina to wspinaczke niz spacer. Mijam kilka kamienistych miejsc ktore niewatpliwie bywaja czasem strumieniami. Nie tym razem niestety, dawno nie padalo. Racjonowanie wody. A sil zupelnie brak, moze przonocowac tu? Niewiele jest miejsc wystarczajaco plaskich, ale zdarzaja sie. Mam Karimate i spiwor, mam tez stracha. Najpierw to taki strach jak dziecka przed ciemnoscia, niesprecyzowany ale bardzo prawdziwy. A pozniej juz konkretniejsze mysli... Czy tu sa tygrysy? nie no, tygrysow chyba nie ma, za zimno w zimie. No dobra, a moze weze? Hmm, zadnego nie widzialem, ale... Robi sie co raz ciemniej, a ja jestem co raz slabszy. To nie jest niebezpieczna sytuacja, zejscie w dol zajeloby mi mniej niz godzine, a tam woda, dach, ludzie. Mimo to strach jak najbardziej realny. Po jakies dwoch godzinach dochodze do dziwnego rozstaju drog. Nie wiem gdzie jestem bo wszedzie drzewa i tego muru calego juz od dawna nie widze. A wiec w lewo normalna droga, ale strzalki pokazuja w prawo. Jakos ufam tym strzalka wiec... Czolowka na glowe (juz naprawde zmierzcha) i schodze piec minut w dol za strzalkami. A tam... jaskinia! Normalnie bym sie ucieszyl, ale na moj obecny, niezbyt brawurowy stan psychiczny to dosc sporo. Z drugiej strony w jaskini moze byc woda no i mozna spac. To ludzie juz dawno temu wymyslili. Wchodze w glab kilka minut, w okol mnie przelatuja nietoperze, a wody brak. Kapie cos, ale nic powaznego. Nie, spanie w jaskini to chyba za duzo, wracam do tej sciezki. Ciemno zupelnie ale po dwudziestu minutach jakies cegly wylaniaja sie z lasu. Czy to to? To! Wchodze na Chinski Mur! W okol ciemno, widac tylko swiatla wioski ponizej i nikogo oprocz mnie. Moj maly szczyt swiata. Chodze troche szukajac odpowiedniej wiezy. Potrzeba zeby byl dach w razie deszczu (malo prawdopodobnego) no i zeby te tygrysy nie mogly wejsc. Trzecia z koleji sie nadaje. Rozbijam oboz, czyli karimate i spiwor. Radosc, prawdziwa radosc z odrobina leku dla wzmocnienia wrazen. Zdjecia i do "lozka". Zasluzylem sobie.

Powielanie-remedium na samotnosc
Po jakiejs godzinie zaczyna grzmiec. Nie pada, burza jest gdzies daleko, ale te blyski nie ulatwiaja zasniecia. Przenosze sie na dol. Zasypiam przytulony do Pabla. W nocy slysze jakies szelesty. Najpierw nie wiem o co chodzi, ale po pewnym czasie jestem juz praktycznie pewien. Ktos tu przyszedl spac tak jak ja, brzmi to jak spiwor, karimata czy cos. Nie bede do niego szedl dzisiaj, bo tylko oboje dostaniemy zawalu serca. Przywitam sie jutro. Zasypiam przytulony do Pabla i portfela, ze scyzorykiem pod glowa. Budze sie o swicie. Widok nieziemski. Nie spotykam nikogo, robie zdjecia i czuje sie krolem zycia.

Pokoj z widokiem
Tylko ta woda. Decyzja- w dol ta sama droga, nie bede kombinowal nic juz z Simaitai. Wizyta w Jaskini, wchodze glebiej. Wody nie ma, zbieram te co kapie przez jakis czas. Lepsze niz nic.

U wejscia do jaskini
Dalej walka w dol, nie jest duzo latwiej niz pod gore, ale teraz przynajmniej sie wyspalem. Na przedwioszczu (przedmiesciach wioski?) znajduje studnie. Prysznic i picie. Sukces, mieszkancy usmiechaja sie na moj widok. Samochodem w dol, autobus 916, stacja metra, pociag nocny do Szanghaju. Jednego dnia budze sie na szczycie gory na murze Chinskim, a nastepnego 1200 km dalej w Szanghaju. Zycie!
zdjecios

ps. Film "Into the Wild" jest niesamowity. Po polsku to chyba "Wszystko za zycie". Polecam kazdemu.