sobota, 31 maja 2008

Arriving Shanghai

(Arriving in Shanghai)
I'm in Shanghai. I slept 13h after reaching the hostel. No tourist information at the airport. I mean there is quite a number of them even, each one aggressively promoting their own hotel and their own cab. Subway here is all right, internet as well. I can't see my blog (they've censored blogspot), I'm allowed to write though :). People don't appear to be overstreching themselves to be friendly and are definitely digging deep into the tourist's pocket. I think I could use a book-type city guide here. There's a problem with that as well. Lonely Planet does not recognize Taiwan as part of China and thus is illegal. I'll try to find one anyway and then will do my best not to have it confiscated. [...] As I mentioned already, this is not a holiday trip...


Jestem w Szanghaju. Po dotarciu do hostelu spalem 13 godzin. Na lotnisku nie ma informacji turystycznej. To znaczy jest, nawet duzo, kazda polecajaca swoj hotel i swoja taksowke. Metro daje rade, internet generalnie tez. Bloga nie moge obejrzec- blogspot jest ocenzurowany Moge za to pisac :) Ludzie juz sie tak nie klaniaja i raczej intensywnie zagladaja do kieszeni turysty, mysle ze bede potrzebowal ksiazkowego przewodnika. Tu tez problem. Lonely Planet nie uznaje Taiwanu za czesc Chin- jest zatem nielegalny. Mimo to sprobuje poszukac, a pozniej nie dac sobie zabrac. Podobno Shanghai i tak jest zdecydowanie "najlatwiejszy" i najbardziej zachodni ze wszystkiego. Co pozniej? Chyba Beijing, ale nie wiem nic na pewno. Jak juz pisalem, to nie sa wakacje.

czwartek, 29 maja 2008

Bezsennosc w Tokio vs. Swiete jelenie z Nara

(On subway in Tokio)

Every split second someone’s head drops on a fellow commuter, deficit of sleep is a trademark of this city, maybe of the country even.

Bezsennosc w Tokio

Pobudka rano, moze i nawet po wschodzie slonca, ale i tak go nie widac-przysloniete przez otaczajace wiezowce i smog. Winda w dol, gdzie, w tym samym budynku, znajduje sie stacja metra (jednej z trzynastu linii). Do pracy w zatloczonym pociagu-tak, w godzinach szczytu trzeba dopychac ludzi. Mimo olbrzymiego tloku panuje wzgledna cisza, nikt nie rozmawia. Odglosy klawiatury. Maile lub smsy, ale nie rozmowa- takt i kultura. Niektorzy ogladaja filmy na swoich telefonach komorkowych, inni graja w gry lub ucza sie angielskiego. His argument is always based on sound reasoning. Co rusz czyjas glowa opada na wspolpasazera, deficyt snu jest znakiem firmowym tego miasta, a moze i kraju. W biurze dzielnie stawia czola codziennym wyzwaniom, na lunch sushi w podziemiach. A moze w szkole? W tym przypadku nie garnitur ale mundurek, a jak starszy to jakas bardzo zagmatwana kreacja. Paryz czy Nowy York moga sie schowac, Tokyo jest o epoke do przodu. Bedzie oczywiscie skosnooki Sean Paul czy Avril Lavigne, ale to nie sa imitacje, to kreatywna innowacyjnosc, amerykanskie wzorce do Japonskiego kwadratu. Sami mieszkancy chyba rzadko zdaja sobie z tego sprawe, koszulki NYC czy Miami to ciagle podstawa. Po pracy z kolegami do baru. Tu dwie opcje-albo trzeba sie upic jeszcze przed 24, albo zapomniec o powrocie. Kolo polnocy koncza kursowac pociagi, a bez nich w tym miescie nie da sie poruszac. Tylko czy do domu trzeba wracac? Prywatne pokoje karaoke dla kilku/nastu osob, motele na godziny, potencjalnie z dziewczyna poznana w dyskotece/barze lub wybranej z foto menu, tak jak w McDonaldzie. Cafejki internetowe, ale nie takie jak w Polsce. Prywatny pokoj z rozkladanym fotelem i podnozkiem, kapcie, filmy, komiksy, prysznic, darmowa kawa... Wychodzi taniej niz hostel. A jezeli potrzebuje stricte horyzontalnej pozycji do spania moze zawsze zdrzemnac sie w hotelu-kapsule. Maja darmowe budziki na wynajem. Rano kolejny dzien, glowa opada ma wspolpasazerow.
W Tokyo mieszka okolo 15 milionow ludzi, ale to niewazne. Niewazne, bo miedzy Tokyo a Yokohama i innymi miastami roznice sa stricte administracyjne. Pas Taiheiyo/Korytarz Tokaido. 1200km, 83 miliony ludzi. Nie ma slumsow, to nie jest ani troche podobne do Rio czy Sao Paulo. Pociagiem 'podmiejskim' mozna jechac sto kilometrow i nie wyjechac z miasta. Wszystko to dziala niewiarygodnie sprawnie, kazdy drobny szczegol jest przemyslany, a ludzie nie wchodza sobie w droge. Mowi sie z w dalekiej przyszlosci beda takie Megapolis. Tu juz jest Megapolis- 83 miliony niewyspanych ludzi.


Swiete Jelenie z Nara
Nara bylo pierwsza stolica Japoni. W 710 roku cesarzowa postanowila, ze czas skonczyc z ciaglyni przeprowadzkami rzadu i osiedlic sie gdzies na stale. Padlo na Nara. Nara mialo swoje 74 lata (w sensie potocznych pieciu minut). Zostalo po tym mnostwo swiatyn, Buddyjskich, Szinto i innych. Japonczycy nie uwazaja, ze wyznawanie jednej religii jest rownoznaczne z odrzuceniem innych. Typowym dla jednej osoby jest chrzest, malzenstwo i pogrzeb wedlug zupelnie roznych obrzadkow. Nie z powodu jakiejs ewolucji wyznaniowej, religijnosc ma charakter bardziej tradycyjno-filozoficzny. Dawno temu niejaki Takemikazuchi, bog, przybyl do Nara z nieba, na bialym Jeleniu. Z punktu widzenia Jelenia nie mogl zrobic lepiej. Okreslenie 'pieskie zycie' w rzeczywistosci Nara byloby zyciem Jelenim. Taki oto jelen moze hasac po parku, krasc dzieciom chrupki i wylegiwac sie na srodku ulicy- nikt go nie ruszy. Zupelnie jak krowa, z ta tylko roznica, ze jelen.

Do Nara przyjezdza teraz mnostwo wycieczek szkolnych. Nauczyciele opowiadaja im o zamierzchlych czasach, a szczesliwe dzieci karmia swiete jelenie. Dzieci maja tam tez zadania z angielskiego. I tak rozne szkoly pytaja o rozne rzeczy. Dzieci z Tojdzi zapytaja o popularny sport w twoim kraju, dzieci z Osaki o cel wizyty w Japoni, a dzieci z Nagano o slawnych ludzi. (Kubica rzecz jasna, w koncu nawet Bbrazylijscy taksowkarze o nim rozmawiaja). Pozniej jeszcze tylko zdjecie i pamiatkowy labadek origami laduje do kieszonki w ramach podziekowania.
Z Nara godzina drogi do Kyoto, tam tez pod koniec osmego wieku przeniosla sie stolica. (prawdopodobnie im zajelo to ponad godzine). 1,5 miliona ludzi, ponad 1700 swiatyn, piekne ogrody, pociag-pocisk i amerykanskie fast foody. Wszystko to jakims cudem funkcjonuje harmonijnie, latwo znalezc miejsca, w ktorych spiewu ptakow nie zaglusza nic, a otacza nas tylko zielen. Kyoto bylo jednym z nielicznych japonskich miast , ktorego US and A nie zbombardowalo podczas Drugiej Wojny Swiatowej. Sporo budowli stojacych tu dzisiaj powstalo zanim ktokolwiek pomyslal o chrzczeniu Polski.
Z Kyoto w XIX wieku Stolica przeniosla sie (na bardzo krotko) do Kamakury. W Kamakurze spedzilem bardzo malo czasu. Mozna tu spotkac Wielkiego Budde (mial swoja swiatynie do 1495 roku, kiedy to zniczczylo ja Tsunami. Od tego czasu mieszka na swierzym powietrzu). Oprocz Buddy sa tez japonscy surferzy i sokoly, ktore tymze surferom (i innym rownierz, bez sportowej dyskryminacji) zjadaja wszelkie mozliwe jedzenie. Widzialem na wlasne oczy takiego sokola spadajacego z nieba na czyjes frytki z McDonalda. Mozna sie przestraszyc, sfotografowac niestety trudno.
Kamakura jest godzine drogi od Tokio (gdzie, jak sie pewnie domyslamy, stolica przeniosla sie i jest do dzisiaj). To taka enklawa spokoju, morze wciaz pozostaje niezabudowane.

W tydzien zwiedzilem cztery historyczne stolice Japoni. Zdalem sobie z tego sprawe dopiero dzis, nie mialem az tak historycznego zaciecia nawigacyjnego. W tym tekscie staralem sie przedstawic dwie twarze Japonii. Nie nalezy jednak traktowac ich jako cos rozlacznego. To wszystko, XXI wiek funkcjonuje rownoczesnie z tradycja i antyczna filozofia, z cesarskich ogrodow widac drapacze chmur. Japonia nie jest Ameryka w krzywym zwierciadle, ma swoj wlasny i niesamowity charakter. Trudny do zrozumienia, ale przejawiajacy sie na kazdym kroku.
Wczoraj spalem w nocnym autobusie (bardzo waskie siedzenia), dzis widzialem pomnik Godzilli, teraz ide spac na fotelu w kawiarni internetowej. Prowadzac zdrowy, normalny tryb zycia nie trudno wychwycic atmosfere tego miasta. Pobudka 5 rano (za 4 i pol godziny), 9.50 samolot do Szanghaju, tam mam nadzieje sie wyspac.

Zdjecia

piątek, 23 maja 2008

Koniec Wakacji

(On leaving New Zealand)
On Wednesday I attended a primary school band concert in Auckland. On Thursday, in Sydney, I had a few beers with people whose plane had a 15 hour delay. Today, Friday, I'm in Tokyo. The New Zealand trip was a true holiday - people speak English, I understand the signpostings and everything seems to be operating more or less logically. Now back to proper traveling. On the other hand, the days have just become warmer and longer. All right, that's it for now, I attach the plan of the local subway...

W srode bylem na koncercie orkiestry szkoly podstawowej w Auckland. W czwartek pilem piwo w Sydney z ludzmi ktorych samolot spoznil sie 15 godzin. W piatek jestem w Tokyo.
Podroz po Nowej Zelandii byla jak wakacje- ludzie mowia po angielsku, rozumiem napisy informacyjne i wszystko funkcjonuje w miare logicznie. Teraz wracamy do prawdziwego podrozowania. Choc z drugiej stronym, dni staly sie nagle dluzsze i cieplejsze. Coz, na razie tyle, zalaczam jeszcze tylko plan lokalnego metra...

poniedziałek, 19 maja 2008

Argentyna z Wellingtonskiej kanapy

(On Argentina)
[...] Argentina does not march or protest on weekends. That's something to take note of. On Friday night in Buenos Aires I thought the city was going to burn down. Huge and often aggressive marches on every square. Come Saturday, Sunday: nothing. People sip Mate in the parks, concerts, shows, Tango in the streets. Idyllic peace full on. Cecilia, my (wo)man in BA, says that people need to wind down after week's work. They may as well be capable to set the town on fire after hours on week days, but weekend is sacred, a different story. This was at least how Cecile saw it.

Od wyjazdu z Argentyny minelo juz duzo czasu, przynajmniej jak na standardy podrozy dookola swiata. Zanurzony w rzeczywistosci Nowo Zelandzkiej, po dniu nieudanego autostopowania, zaczalem wspominac. Jakby nie bylo, bylem tam jednak przez miesiac - nie zeby starczylo na doglebne poznanie kraju, ale na tradycyjne 10 punktow powinno sie nadac.
Argentyna jest:
1. Moja ulubiona.
Przynajmniej jak na razie. Nie z powodu jakiejs jednej wyjatkowej cechy, ale za tak zwany caloksztalt. Mowi sie, ze jest najbardziej europejska w calej Ameryce Poludniowej. Moim zdaniem to duze uproszczenie, Buenos Aires, jak i cala Argentyna, ma swoj niepowtarzalny charakter, ani europejski ani latynoski. Argentynski. Przed kryzysem z 2001 roku BA bylo podobno jednym z najdrozszych miast na swiecie. Nie wiem gdzie to przeczytalem/uslyszalem wiec nie bede sie upieral. Wazne jest, ze kryzys ekonomiczny nie mogl zabic wyksztalconej przez lata kultury. Tym sposobem, w bardzo przystepnej cenie otrzymujemy w Argentynie kulture najwyzszych lotow. Wogole, w moim odczuciu spoleczenstwo jako calosc jest najwyzszych lotow. Jeden z moich gospodarzy w Sao Paulo powiedzial, ze w Argentynie nie czuje sie strasznego wyscigu szczurow, bo "oni juz tam byli". Mysle, ze bardzo trafne.
2.Zroznicowana.
To juz standard na kontynencie, mamy tu Wszystko. Warto jednak zauwazyc, ze fakt, iz to Wszystko jest w jednym kraju, nie znaczy ze jest blisko siebie. Spory kontrast w porownaniu z wszystkoposiadajaca, "malenka" Nowa Zelandia.
3.Nie az tak tania.
To kieruje do ludzi takich jak ja sprzed dwoch miesiecy. W przewodniku mozna wyczytac ze Argentyna jest bardzo tania (nie az tak jak Boliwia, ale blisko). To prawda jesli mowimy o polnocy, polnocy ktora ma oczywiscie duzo do zaoferowania. Ale ceny Patagonskie od rzeczywistosci reszty kraju odstaja drastycznie. To za sprawa pana Fernandeza Campbella i jemu podobnych. No i za sprawa przyrody- olbrzymie odleglosci i pustkowia nie ulatwiaja spraw takich jak transport. No ale jechac do Argentyny nie odwiedzajac Patagonii? Grzech!
4. Nieprotestujaca w weekendy.
To bylo dosc ciekawe. W piatek wieczor w Buenos Aires myslalem, ze miasto wkrotce splonie. Olbrzymie i czesto agresywne protesty na wszystkich placach. No, a w sobote i niedziele nic. Ludzie w parkach popijaja Mate, koncerty, przedstawienia, tango na ulicach. Sielanka pelna geba. Cecilia, moj czlowiek w BA, mowila ze po ciezkim tygodniu pracy ludzie chca odpoczac. Maja sile co dzien po pracy rozpalac miasto do czerwonosci, ale weekend to swego rodzaju swietosc. Tak przynajmniej, to co widzialem tlumaczyla C.
5. Miejscem wystepowania strusiow.
Dla mnie to byla niespodzianka. I roznych rodzajow lamopodobnych, i duzej ilosci zajecy. W parku narodowym Ziemia Ognista widzielismy z 50 w trzy godziny. Widok zajaca juz nigdy nie bedzie tak samo stymulujacy...
6. Kraina Tanga.
Ten taniec to jest naprawde cos. Salasa, Samba, Rumba sa fajne. Mozna sie ich nauczyc, podrygiwac na potancowce i jest super fajosko. Ale Tango to jest klasa, zadne wyglupy. Tutaj ciekawostka, przynajmniej dla mnie byla. Slynne tango, Por Una Cabeza (np. w filmie Zapach Kobiety) porownuje uzaleznienie od kobiet do uzaleznienia od wyscigow konnych. Ta czesc o kobiecie ladna o tyle, o ile ja rozumiem (j. hiszpanski) , ale ten hazard konny jakos tak...
7. Kraina sympatycznych, ciekawych swiata i pomocnych ludzi.
W tym miejscu zaczynam sie powtarzac z trescia punktu pierwszego, ale pewne rzeczy wymagaja podkreslenia. Od chwili gdy przekroczylem granice autobusem miejski z Brazylii do chwili wyjazdu mialem z Argentynczykami stricte pozytywne doswiadczenia (nie liczac moze tych co mi ukradli aparat, ale ich nawet nie widzialem).
8. Dobrym miejscem dla lubiacych przygode.
To sie znowu narzuca przez porownanie z Nowa Zelandia. NZ slynie z tego ze jest "outdoorowa", ekstremalna itp. To fakt, ale wszystkie tego typu atrakcje kosztuja tu slono. Tymczasem w Arg mozna calkiem tanio jezdzic na nartach, nurkowac, ogladac wieloryby, splywac rwacymi rzekami itd, itp.
9. Krajem wina i stekow.
mniam
10. Krajem do ktorego chce sie wracac.
Gdybym kiedys, z jakiego powodu musial wyemigrowac z Polski, wyjechal bym do Argentyny.

piątek, 16 maja 2008

Road Trip

(On my travel companion in New Zealand)
[...] I begin to slowly get to know my travel companion. 33 years of age, single, 5.3 feet tall, dark hair. Plays harmonica in a local band in Ashville, South Carolina, USA. Born in Long Island, high school in NYC, then enrolled to study Sociology in Boston. A year's work in the Thai medical services, a semester of studying at sea, eventually a PhD in Public Health at Harvard. [...] The harmonica is what matters to me though, radio is hard to come in the New Zealand wilderness and every roadtrip needs a proper soundtrack. [...]

Jill poznalem o 6 rano czekajac na autobus. Pol godziny rozmowy i postanowilismy pozyczyc razem samochod. Tak zaczyna sie nasz road trip (podroz drogi?). Piekne widoki z kajaku utwierdzily mnie w przekonaniu, ze cos, co ma taki poczatek, nie moze skonczyc sie zle.
zdjecia z Abel Tasman



Pierwszego dnia ruszylismy w strone lodowca Fox. Jill nigdy lodowca nie widziala, zatem czemu nie? Jazda po absolutnie nie wlasciwej stronie drogi pochlania wiele uwagi, nie mniej stopniowo poznawalem moja towarzyszke. 33 lata, stan cywilny; wolna, okolo 160cm wzrostu, wlosy ciemne. Gra na harmonijce w malym zespole w Ashville, Poludniowa Karolina, USA. Urodzona w Long Island, liceum w Nowym Jorku, a dalej studia socjologiczne w Bostonie. Rok pracy w Tajlandzkiej sluzbie zdrowia, pol roku studiow na morzu, az wreszcie doktorat z Public Health (zdrowie publiczne?) na Harwardzie. Do Nowej Zelandii przyjechala na slub kolezanki poznanej 10 lat temu w Tajlandii. Dla mnie najwazniejsza byla ta harmonijka, radio nie jest w Nowej Zelandii az tak powszechne na pustkowiach, a pozdroz potrzebuje wlasciwej sciezki dzwiekowej. Kolacja: bagietka, ser i nowozelandzkie wino, spanie w samochodzie nad jeziorem Matheson. Rano spacer nad lodowiec i w droge do Queenstown. Tam zatrzymalismy sie u Julio (couchsurfing). Brazylijski chemik pracujacy w Nowej Zelandii jako mechanik samochodowy. 2 noce, brazylijska muzyka na zywo, 20 osob, 10 narodowosci. Julio goscil 6 osob z CS, sam spal w samochodzie... Poznalismy u niego miedzy innymi irlandzka farmaceutke Yvonne i Francuza Alexa.

Razem z nimi ruszylismy w strone Milford Sounds, nowo zelandzkich fiordow. Tam, wraz z Jill, zaokretowalismy sie na Milford Marinerze na 2 dniowy rejs. Wieczorem posadzono nas w restauracji z trojka Amerykanow i Estonczykiem. Estonczyk pracowal na farmach, a Amerykanin odwiedzal pozostale dwie kolezanki podczas ich studiow w Nowej Zelandii. Pochodzili z Long Island, tak jak Jill. To wystarczylo- kolejna noc spedzilismy w Dunedin, na kanapach w salonie studenckiego mieszkania. Z Dunedin do Mount Cook, najwyzszej gory Nowej Zelandii. Spanie w hostelu, nastepny dzien zapowiadal sie pracowicie. Rano dziewczyny ruszyly nad jezioro w dolinie, a ja w gore, do Schroniska Muellera. Slonce, blekitne niebo i 3 godziny wchodzenia pod gore.

bylo warto. Mt. Cook w tle

Alexa zostawilismy dzien wczesniej w Dunedin. Postanowil zostac tam na zime i znalezc jakas prace. Rano Jill napisala maila do kilku osob, czy nie mogly by nas przenocowac tej samej nocy w Christchurch. 3 godziny przed dotarciem dostalem smsa: Mozecie zostac u mnie, adres, Amanda. 10 km od Christchurch, ciemno jak diabli i brama pod podanym adresem. Nasze miny raczej nie tegie. Dzwonimy
-"No czesc, myslalem, ze juz nie dojedziecie. Wiezdzajcie do srodka, Amanda zaraz przyniesie wam reczniki."
Amanda przyniosla reczniki, zostalismy zakwaterowani w domku dla gosci. W salonie wielka perkusja- "tata lubi czasami pograc", sniadanie bedzie od 8 rano. Rano ruszamy przez wielki ogrod do wlasciwego domu, willi. Po drodze mijamy bude, w ktorej rezyduje owca obronna. Nowo Zelandzki styl. Rodzina pochodzi ze Stanow, ale mieszka tu od wielu lat. Amanda wrocila z podrozy dookola swiata dwa tygodnie temu. Rodzice mowia, ze dopiero zaczynaja ja poznawac. Kolezanka poznana w Dominikanie zaproponowala jej prace. Ma zaczac za 9 dni, na wybrzezu Francji. Jacht jakiegos milionera, poltora roku rejsu po swiecie. Amanda sie zastanawia. A tata? Tata rzeczywiscie lubi pograc na perkusji. Gral miedzy innymi z Aerosmith (zanim stali sie slawni, podkresla) i z Johny Cashem podszas jego wystepow w Nowej Zelandii (juz byl slawny). Z rodzina Amandy musielismy pozegnac sie dosc szybko. Musialem zawiesc Jill na lotnisko, leciala do Wellington na wieczor panienski. Sam oddalem samochod i po krotkim zwiedzaniu centrum Christchurch pojechalem autobusem do Picton. Stad promem z powrotem do Wellington (na promie Pablo poznal Maoryskich znajomych).
Siedze teraz u Keitha i probuje ogarnac wydarzenia minionego tygodnia. Road Trip sie skonczyl, podroz dookola swiata nie.
zdjecia z podrozy

ps. Widzialem dzisiaj kaczke spiaca na jednej nodze. Byla razem z trzema innymi, ktore spaly normalnie, na siedzaco. Nie wiem czy to u kaczek typowe, ale wygladalo dosc niestabilnie by tak rzec. Siedzialem i patrzylem na tegoz ptaka pol godziny, a on nic, nie zachwial sie nawet. Pablo podzielal moje zdumienie nad ta stabilna niestabilnoscia.
ps2. Ksiezyc widze, takze w nowiu raczej nie jest.

ps3. Trwa Billabong Pro Tahiti, Maz Quinn sie nie zalapal niestety.

wtorek, 6 maja 2008

Wellington, were the Legends are born

Craig za 20 dolarow (tj. sniadanie i lunch) dowiozl mnie bezpiecznie do stolicy. Za zaoszczedzone 80 kupilem sobie jeansy, poprzednie jak zapewne pamietamy polegly na latynoskiej ziemi. W Wellington zatrzymalem sie u Keitha, bylego sublokatora brata, poznanego w Dublinie 3 lata temu. O stolicy mozna opowiadac duzo, lepiej jednak zobaczyc produkcje filmowa. Zeby nie bylo, ze sie obijalem (film w jezyku angielskim glownie).

Dalej promem na poludniowa wyspe. Pogoda paskudna, ale delfiny i tak przyplynely! :) W Picton chcialem zanurkowac na wraku wielkiego statku pasazerskiego Michail Lermotow, ale z powodu pogody co najmniej do weekendu nic sie nie dzieje. W zwiazku z tym wyladowalem w Nelson, bramie do parku narodowego Abel Tasman. Jutro Kajaki.

czwartek, 1 maja 2008

Moja pierwsza podroz w czasie

(On travelling through time)

The flight to Auckland is 13 hours. We start on the evening of 27th April and arrive in the morning of 29th. We often travel through time. I mean, at least twice a year in order to save the daylight. But to skip a whole day? Monday 28th April 2008 was the first day since 25th July 1985 when I have not graced the Earth with my presence.

Zaczyna sie jeszcze na Aeropuerto International de Santiago. Odprawia mnie niejaki Miguel. Sredniego wzrostu, wlosy ladnie ulozone na zel i bardzo przyjazny glos. Okazuje sie, ze Miguel ma mame z Lodzi i mowi po Polsku. Po kilku minutach rozmowy prosi mnie o email. Dla linii lotniczych mysle sobie naiwnie. Email zapisuje, a Miguel wklada go do kieszeni i daje mi w zamian swoj. Obiecal wyslac ladne zdjecia z plazy...

Lot do Auckland trwa 13 godzin. Startuje 27 kwietnia wieczorem, a laduje 29 rano. Podrozujemy w czasie dosc czesto. Co najmniej 2 razy w roku, przy okazji zmian czasow. Ale zeby przeskoczyc caly dzien? Poniedzialek, 28 Kwietnia 2008 roku, byl pierwszym dniem od 25 Lipca 1985, w ktorym nie bylo mnie na Ziemi.
Auckland, gmt+12, daylight saving time. Przylatuje o 4 rano, wiec pomyslalem, ze nie bede nadszarpywal goscinnosci moich gospodarzy. Trzy godziny drzemki na lotnisku. Pozniej bus do centrum, a tam, spod Sky Tower, odbiera mnie John. 57 lat, konsultant internetowy. Przemiezyl pol swiata, a takich rocznych podrozy jak moja odbyl w zyciu cztery... Jest o co walczyc. Razem z zona Denis zgodzili sie mnie goscic u siebie w domu przez kilka dni. John obwiozl mnie po miescie, pokazal muzeum, Mt Eden itp. Wieczorem jadlem z nimi kolacje, rozmawialismy o podrozach, a oni caly czas glowili sie, jak najlepiej zorganizowac mi kilka dni w Auckland. Trudno wyobrazic sobie lepszych gospodarzy. Poznalem ich przez couch surfing. To jest taka miedzynarodowa siec ludzi, ktorzy swoje kanapy/lozka/pokoje, tudziez po prostu czas oferuja ludziom przyjezdzajacym w okolice. Jako ze hostele w Auckland rzadko kosztuje ponizej 50zl za noc, takie rozwiazanie to nie tylko kontakt z lokalnymi ludzmi, ale i spora oszczednosc. Mam nadzieje ze takich doswiadczen bedzie wiecej.
W srode poplynalem promem na wyspe Waiheke.

Waiheke to wyspa oddalona o 30 min plyniecia promem od centrum. Na wyspie, pola, winnice, krowy, owce, kaczki i luksusowe wille na wybrzezu. W Nowej Zelandii zyje 4 mln ludzi (1,5 mln w samym Auckland) i jest ponad 40 milionow owiec. O ladne krajobrazy i brak turystycznego zgielku nie powinno byc trudno. W internecie znalazlem ogloszenie niejakiego Craiga. Jedzie jutro na poludniowa wyspe i chetnie zabierze kogos ze soba w ramach podzialu kosztow benzyny. W ten sposob mam nadzieje dostac sie do Wellington (poludniowy czubek wyspy polnocnej, tam kilka lat temu niemiecka literature studiowal moj brat). Pol liceum chodzilem w bluzie Victoria University Wellington, czas w koncu ten uniwersytet zobaczyc.
Zdjecia