wtorek, 26 lutego 2008

El camino de la muerte

Pobudka 7.00, 7.45 odjazd z Hostelu. Sklad: Para Niemcow, trzech Irlandczykow i ja. Pablo zostal w hostelu, to nie zabawa dla malych misiow. Obsluga: dwoch przewodnikow i kierowca busa, na dachu rowery Iron Horse, nie ma zartow. Busem wjezdzamy wysoko w gory Achachilas. Tam, przy posterunku policji antynarkotykowej (ok 4700m) zmieniamy srodek transportu na Zelazne Rumaki. Wokol osniezone szczyty, wieje wiatr i pada snieg.



Cieple ubrania, zimowe rekawiczki, kaski, kamizelki itp. Alejandro mowi zeby sie przechylac na boki i dobrze ustawiac pedaly. Taki szybki kurs jazdy na rowerze...
Ruszamy, Tale (drugi przewodnik) otwiera stawke. Siedze mu na kolku niczym Szozda (Dawne treningi z R. Wallecem na Dublinskich zboczach nie poszly na marne) Poczatek to asfaltowa, szeroko i rowna droga. Predkosci kosmiczne, snieg kluje w policzki niemilosiernie. Stopniowo snieg zamienia sie w deszcz i robi sie nieco milej. Wysoko, a czuje sie dobrze, czyzbym w koncu sie gdzies zaaklimatyzowal...? Nie. Za chwile krotki podjazd pod gore, znowu mysle ze zaraz umre i sapie niemilosiernie. Pocieszajace jest to, ze w podobnym stanie sa wszyscy, oprocz przewodnikow rzecz jasna. Podjazd krotki, ale regulacja oddechu zajmuje kolejne 10 minut. Po podjazdach pierwsza przerwa na banana i batonika.



Asfaltowa droga jedziemy w sumie ok 25 km, mijaja bardzo szybko.
W koncu dojezdzamy do slynnej Death Road, niegdys jedynej drogi z La Paz do Yolosy (1100 m n.p.m.) Teraz jest tez owa nowoczesna droga ekspresowa ktora zaczelismy zjazd. Alejandro mowi, ze przez korupcje jej budowa zajela 20 lat i pochlonela tyle pieniedzy, zeby mozna bylo wybudowac autostrade z Berlina do Paryza. Przerazajace o tyle, ze rownoczesnie na Drodze Smierci co roku ginelo ok 200-300 osob. Droga zostala wybudowana w 1930r rzez Paragwajskich wiezniow wojennych. Prowadzi przez bardzo niedostepny, zroznicowany teren. Ziemia osuwa sie tam niemal codziennie w porze deszczowej (Minelismy 4 duze osuwiska). Obecnie jest tylko droga awaryjna (kiedy zasypie nowa droge). Wczesniej osuniecia ziemi pociagaly ze soba autokary prosto w przepasc. To wlasnie tym wydarzeniom zawdziecza miano najbardziej niebezpiecznej drogi na swiecie. Nie, nie chodzi tu o szalonych rowerzystow. Zjazd jest niesamowity, przejezdzamy przez niemal wszystkie strefy klimatyczne (od ubran zimowych do krotkie spodenki i t-shirta), mijamy urwiska, rzeki i wodospady (spadajace prosto na droge...) .



Po kilku godzinach brudni, zmeczeni i zachwyceni docieramy do Yolosy, ok 3600 m nizej niz posterunek policji antynarkotykowej. Tam piwo zdobywcow, pozniej lunch w pobliskim Coroico i nowa droga z powrotem do La Paz. Goraco polecam i ruszam do Uyuni, ogladac slone rowniny.

poniedziałek, 25 lutego 2008

Niedziela w La Paz

Dotarlem do La Paz. Nie bylo latwo (dwukrotne obrzyganie mnie przez mala dziewczynka w autokarze itp.) ale za to jakie powitanie! Spie pod najprawdziwsza koldra. Tak, tak, zadne koce czy przescieradla tylko prawdziwa koldra. Jesli ktos nie rozumie jak duze jest to wydazenie, to zaznacze, ze jest to absolutnie pierwsza koldra od wyjazdu z Polski...
La Paz lezy na zboczach doliny na wysokosci ponad 3600m. W zwiazku z tym, jego piesze zwiedzanie, niezaleznie od widokow, zapiera dech w piersiach. Nie ma lekko. Wycieczke zaczalem od Stadionu. Wszedlem, bylo otwarte. Stadion wielki i pusty, tylko plastikowa torba tanczyla na trybunach. Niestety, gdy postanowilem stadion opuscic okazalo sie, ze juz nie jest otwarty. Czekajac na dozorce poznalem starsza, zgarbiona pania o bardzo krzywym kregoslupie i tradycyjna indianke o wieku nieodgadnionym. Wyobraznia podpowiada, ze zyja na terenie stadionu od wielu lat. Po kilkunastu minutach dozorca wyszedl z toalety i wypuscil mnie na Boliwijskie ulice. Dalej byl park, place, pomniki itp. Po drodze Lunch w Chifie (chinska restauracja), 6 zl. Wiecej nie ma co gadac, lepiej obejrzec relacje zdjeciowa.



Jutro jade na wycieczke rowerowa, 80km downhill...

ps. Widzialem koszulke Nie musze sie dobrze bawic, zeby sie napic

czwartek, 21 lutego 2008

Chlopcy z ferajny

Dzis wyjechala Karolina. W zwiazku z tym nastapila rozlaka w druzynie Pluszowych podroznikow; Nunurs wrocil do domu. Prezentujemy pamiatkowe zdjecie:


Pluszowi Podroznicy, od lewej: Lew Bez Imienia, Nunurs, Abraham i Pablo.
Z pozdrowieniami dla Kanadyjskich czytelnikow.
Dzis spotkalem sie tez z Pawlem D, zdjec brak, ale zjedlismy grzybowa i gotowane ziemniaki. Jutro ruszam do Boliwii.

poniedziałek, 18 lutego 2008

Krotka historia regulacji oddechu

Pobudka 5.50, pakowanie plecaka i w droge na plac. Tam o 6.30, punktualnie, spotykam sie z Edgarem, moim przewodnikiem. Rozpoczynamy pakowanie. Namiot, spiwory, uprzeze, raki, czekany, itd. Zaczyna wygladas powaznie. Dalej okolo 2 godziny opoznienia z przyczyn przeroznych. Zupa na mercado, kupowanie okularow, organizowanie transportu. Pierwsze pytanie Edgara gdy wsiadamy do samochodu - mialbys cos przeciwko, gdybym zapalil jointa? Edgar to czlowiek gor. Jedziemy, taksowkarz, 150cm wzrostu, zagaduje kazda napotkana osobe. Pani parkingowej mowi, zeby sie zrobila na bostwo, bo wroci. Chlopcu przy drodze, zeby uwazal, bo on go obserwuje. Na moscie nie chcial przepuscic ciezarowki. Tam sie dwoch facetow juz gotuje, a Edgar jeszcze na nich pokazuje palcem i sie smieje. Myslalem ze nas zabija. Godzina samochodem do Collon, tam witamy sie z oslami, ktore maja wniesc czesc naszego sprzetu do obozu zerowego. Osly jedza- musimy troche poczekac. Wysokosc gdzies okolo 3400 m n.p.m. Chleb z peruwianskim serem (Edgar juz bardzo glodny po paleniu, choc na sniadanie zjadl zupe z dwoma jajkami, makaronem i piersia z kurczaka). Z malymi plecakami ruszamy pod gore do obozu zerowego. 5 godzin drogi. Ostatnia godzine szedlem juz w jakims amoku, nie bardzo ja pamietalem. Wysokosc ok 4350 m n.p.m. , niby nie wysoko, ale moja glowa peka. Bylem juz dobrze zaaklimatyzowani na wysokosci okolo 3000 m ale jak widac tysiac wiecej robi dla mnie spora roznice. Czuje sie okropnie, stawiamy namiot i ide udawac spanie, podczas gdy Edgar gotuje obiad. Spagetti, herbata i do spiworu. Jest 18, a 24 mamy wstac i zaczac atak na szczyt. Edgar widzac moj stan, mowi zebym sie nie martwil. W okolicy mozna sie wspinac po skalach i w ogole jest duzo do robienia. Pociesza mnie, ze nie tylko ja mam takie problemy. Glowa peka, oddech slaby. Sen, choc krotki i przerywany gradobiciem, przynosi ukojenie. O 24 budze Edgara, Edgar mowi ze jak o pierwszej wstaniemy to tez bedzie dobrze. Bulka z dzemem, herbata. Zakladamy uprzeze, skorupy (buty do rakow), bierzemy caly ´powazny´sprzet i ruszamy. Pan od oslow-Donkie driver- zostaje w obozie, ma wszystko spakowac i przyrzadzic nam obiad jak wrocimy. 1.30 ruszamy. Hipnotyzujace swiatlo ´czolowki´ i nogi Edgara przede mna. Na poczatku duzo mysli. Czy uda sie dojsc na szczyt, jaka bedzie pogoda, czy bedzie ciezko, czy znowu bede sie zle czul. Stopniowo te mysli znikaja. Po pol godziny jest mi juz bardzo ciezko oddychac. Moim zmartwieniem przestaje byc dojscie na szczyt czy do lodowca. Mam tylko jeden problem- Wdech, wydech, wdech, wydech. Widac naprawde jestem slaby w kwestii wysokosci. Na okolo 4800 m n.p.m. przychodza najgorsze kryzysy, dwa razy jestem o krok od zawrocenia. Wdech, wydech, wdech, wydech. Ogladam na Discovery filmy o himalaistach, o ich problemach na wysokosci. To nic, ze jestesmy 3000 m nizej, ja sie czuje okropnie. Podczas kazdego postoju Edgar opowiada mi przerozne, rzeczy. O kobietach z Europy ktore mial (za szczegolami), o tym jak straszne symptomy choroby wysokosciowej mieli rozni jego klienci. O tym, ze zawsze jak dochodzi na szczyt to reprezentacja Peru wygrywa mecz, a teraz graja jakis wazny. Ruszamy i znowu. Wdech, wydech, wdech, wydech. W koncu przychodzi ten moment. Mowie Edgarowi, ze o szczycie musimy zapomniec, ze nie wiem czy dojde w ogole do lodowca. Edgar mowi, ze ok, reprezentacja Peru nie musi zawsze wygrywac. Nastepnie pyta, czy skoro nie atakujemy szczytu, to moze sobie spalic jednego jointa. Zaraz pozniej zaczyna zjadac moje czekolady. Ja i tak nie moge jesc, chce mi sie wymiotowac. Po porzuceniu idei ataku szczytowego bardzo zwalniamy tempo. Dla mnie to blogoslawienstwo, chociaz i tak nie jest za dobrze. Dochodzimy do lodowca, nieco ponad 5200 m n.p.m. Tu zaczyna sie rozjasniac. Widok swiatla, sniegu i wolne tempo dodaja sil. Bol glowy nieco ustepuje, mdlosci tez. Edgar pyta sie czy chce sprobowc ruszyc do gory. Teraz moge, czuje sie lepiej. Oddycha sie ciezko, ale przynajmniej moge w miare normalnie myslec. Zakladamy raki, zwiazujemy sie lina i do gory, po lodowcu. Snieg po uda, a czasem i po pas. Szlismy do gory okolo godzine, w tym czasie przeszlismy moze 300 m. Tam byla taka mala mulda na sniegu. Ta mulda to byl moj Everest-5300 m n.p.m. Sto metrow ponizej szczytu, ale to juz czysta abstrakcja. Ani kroku dalej. Dobrze ze chociaz ta mulda, zawsze lepiej dla psychiki niz zatrzymac sie w polowie stoku. Kilka zdjec, choc wyjecie aparatu jest nie lada wysilkiem. Duzo radosci.
Zaczynamy schodzenie do obozu zerowego, nic trudnego, ale wraca bol glowy i mdlosci. Po jakichs 3 godzinach jestesmy z powrotem. Tam troche zupy, ktorej nie moge zjesc. Glowa boli bardzo, ale za to oddech duzo lepszy. Po drodze Edgar spalil jeszcze jointa wiec pozera wszystko co sie da. Pakowanie rzeczy na muly i ruszamy do dolu. Z kazdym metrem czuje sie lepiej, sily wracaja. 3 godziny i jestesmy tam, skad odbierze nas taksowka.
Ishinka to bardzo latwa gora, idealna dla poczatkujacych. Nie jest bardzo stromo czy ciezko, dla kogos kto nie ma problemow z wysokoscia to pewnie bulka z maslem. Edgar zabiera tam ludzi bez zadnego doswiadczenia i daja rade. Ja przezylem tam prawdziwa walke z samym soba. Wdech, wydech, wdech, wydech.


Czasem czulem sie taki niewyrazny

piątek, 15 lutego 2008

Machu Picchu technika Tarantino

Na wstepie od razu rozczaruje tych, ktorzy liczyli na duzo krwi, przemocy i wbijanie strzykawek prosto w serce. Technika Tarantino to w tym przypadku uzywanie kolorow. Z racji braku weny i umiejetnosci zebrania ostatnich dni w jakas spojna calosc postanowilem napisac tego posta w punktach. Jak na Mat-fiza przystalo. Ale, ze punkty ukladaja sie w pewna hierarchie, to mozna by pomyslec ze np. punkt pierwszy jest wazniejszy od punktu drugiego itd. Jesli natomiast mamy punkt zielony, niebieski czy seledynowy to jedyna hierarchia jest hierarchia preferencji osobistych. Z tym moge sie jakos pogodzic.

Czerwony...
...jest punktem o charakterze nieco moralizatorskim. Skierowany jest do tych, ktorzy uwazaja, ze z podrozami mozna czekac i odkladac w nieskonczonosc. Nasza podroz na Machu Pichcu trwala 4 dni. Po trzech nocowalismy w Aquas Calientes. Mozna tam tez dojechac z Cuzco luksusowym pociagiem w bodajze 9 godzin. A wiec my brudni, zmeczeni i pelni wrazen docieramy do owych Goracych Wod. Rownoczesnie docieraja tam setki amerykanskich emerytow. Same miasto jest tak turystyczne, ze oprocz lokalizacji (otoczone pieknymi wysokimi gorami) nie ma w nim absolutnie nic specjalnego czy interesujacego. Wagon amerykanskich turystow idzie spac po dlugiej drodze pociagiem do luksusowego hotelu na koncu swiata. Rownoczesnie Franek z Karolina doswiadczaja pierwszego cieplego prysznica od 3 dni (jak na Aquas Calientes przystalo). Nastepnego dnia jedni podroznicy wstaja o 4.00 zeby wejsc na szczyt Machu Picchu (nazwa nie oznacza nic innego niz Stara Gora). Inni wstaja znacznie pozniej i na szczyt wjezdzaja wygodnym autokarem. Niektorzy pewnie nie bardzo widza w tym miejscu dlaczego wersja harder jest taka znowu lepsza od wersji softer. Ale turysci nie spotkali czegos co przypomina ryjowke, nie kapali sie w goracych zrodlach w swietej dolinie, nie widzieli miast zniszczonych przez trzesienie ziemi i nie stawiali karnawalowego drzewa w przerwie zjazdu rowerowego gdzies na gorskiej drodze. Turysci spali jeszcze gdy zza mgiel zaczynaly wylaniac sie budowle Machu Picchu, a ptaki spiewajaco budzily sie do zycia. Gora nie odpuszcza jednak tak latwo. Mozna dojechac do niej autokarem, ale na szczycie nikt juz nie moze swiadczyc uslug transportowych. Co wiecej, najlepszym punktem widokowym na Machu Picchu jest pobliskie Wayna Picchu. Gora na ktora ja, nie bedac naprawde zadnym supermenem, wchodzilem 25 minut. Po drodze spotkalem wiele osob, ktorym zajmuje to poltorej godziny. Wiele poddaje sie w trakcie drogi. Ci, ktorzy juz wejda, czesto sa tak zmeczeni, ze trudno im cieszyc sie pieknem, ktore ich otacza. Rozmawialem tam z wieloma osobami i kazdy mowi, ze teraz (majac na mysli moj wiek) jest moment zeby takie glupoty robic. Czekanie nie przyniesie nic dobrego.
Koniec tonu nauczycielskiego, ale naprawde to co mi mowili sklonilo mnie do napisania punktu czerwonego.

Zielony
W okolicach Cuzco jest zwyczaj stawiania drzewa karnawalowego. Polego to na tym, ze scina sie drzewo, obwiesza je miskami, wiadrami, garnkami itp i stawia z powrotem. Przy tym stawianiu mialem przyjemnosc byc. Zatrzymalem sie w miejscowosci o jednej ulicy na herbate. A tam cala wioska uczestniczy w stawianiu owego drzewa. Obrzucaja rozowym papierem toaletowym, siluja sie, smieja i ogolnie dobrze bawia. Oczywiscie na poczatku nie mialem pojecia co sie dzieje, ale klienci jedynego baru miejscowosci o jednej ulicy chetnie wszystko mi wytlumaczyli. Nastepnie, urzeczony zmaganiami mieszkancow, dolaczylem do ekipy stawiajacej. Radosci bylo duzo, zostalem nawet zaproszony na scinanie drzewa nastepnego dnia (to bowiem drzewo, ktore tak dzielnie sie stawia w przedostatni dzien karnawalu, scina sie dnia ostatniego). Jedno z bardziej radosnych przezyc mojej podrozy.

Z drzewem karnawalowym w tle

Zolty
W Peru bardzo waznym pruduktem uprawnym jest coca. Coca rosnie wszedzie w gorach. Jest to dokladnie ta sama coca, ktora niektorzy moga kojazyc z nielegalnego narkotyku o nazwie kokaina. Zaden zbieg okolicznosci. Coce Peruwianczycy uzywaja na wiele sposobow i podobno produkcja kokainy nie jest tu istotnym odsetkiem. Z koki pije sie herbate, robi sie cukierki, zuje sie itd. Jest ministerstwo do spraw uprawy coci ktore pilnuje, by ilosc coci produkowanej byla rowna ilosci coci uzywanej i przetwarzanej dla innych potrzeb niz produkcja kokainy.

Buszujacy w Koce

Niebieski
Na Machu Pichcu byl kilkanascie lat temu najlepiej zachowany zegar sloneczny Inkow na swiecie. Nastepnie Browar Cuzquena postanowil nakrecic tam reklame swojego produktu. "Pech" jednak chcial, ze jeden z dzwigow z kamera (chyba bez kamerzysty) urwal sie i zlecial uszkadzajac ow slynny zegar... W Machu byl tez od stuleci wielki zagadkowy obelisk. Prezydent Peru kazal go obalic, zeby na terenie mogl wyladowac smiglowiec z Hiszpanska para krolewska.


zegar sloneczny

Brazowy
W Peru nie jest latwo budowac koleje, drogi i osady. Na wlasno oczy widzielismy miejsca, gdzie kiedys byly spore miasteczka, jezdzily pociagi i samochody. Trzesienia ziemi, wylewy rzek, lawiny blotne itp sprawiaja, ze czesto po takich przedsiewzieciach nie zostaje nawet slad. Walka z zywiolem jak mowi inzynier Ernest.


Tu byly tory

Ide spac. Jutro wstajemy z Pablem o 6 i idziemy na wielka gore. Tshinka, 5400 m n.p.m. z hakiem. Nigdy nie bylem tak wysoko, Pablo chyba tez nie. Jest rowniez spora szansa na pierwsze w tym roku stapanie po sniegu.
Cytuje Karoline: "Dobra Kieslowski, zmykamy"

sobota, 9 lutego 2008

Cuzco

Jestesmy w Cuzco. Miasto urocze, chociaz jego przedmiescia wrecz przeciwnie. Trafilismy tu w srode wieczorem, a juz w czwartek rano cale miasto stanelo na glowie. Sklepy zamkniete, koscioly zabarykadowane, a po ulicach chodza ludzie, dzieci i psy i wszyscy cos krzycza (w przypadku psow jest to rzecz jasna szczekanie). O co im chodzi? Otoz chodzi jak sie okazuje o bardzo rozne rzeczy. Motywem przewodnim jest rzekoma sprzedzaz Machu Pichu. Przynajmniej przeciwko temu protestuje wiekszosc ludzi, zwlaszcza starszych. Po wnikliwym sondazu uliczno- hostelowym udalo mi sie zrozumiec zjawisko nieco glebiej. Otoz nie tyle wladze chca sprzedac Machu Pichcu, co ziemie w okolicy. Maja tam powstac hotele budowane przez zagraniczne firmy. A Machu Pichcu juz teraz sie rozpada dosc powaznie, wiec to by pewnie mu nie pomoglo. Nie mniej, na ulicach widac raczej tour operatotow, niz straznikow dziedzictwa narodowego. Taki byl zatem motyw przewodni, ale nie jedyny. Niektorzy chcieli przeniesienia granicy z Chille na korzysc Peru, inni protestowali przeciwko arcybiskupowi, ktory chce sprzedac Katedre w Cusco. Bardzo duzo ludzi domagalo sie nowego prezydenta jak najszybciej, a burmistrz Limy to mafioso. Wiecej rzeczy nie zrozumialem, jako ze moj manifestacyjny Hiszpanski troche kuleje, nie mowiac juz o Quechua. O co szczekaly psy wie Pablo, ale nie chce mi powiedziec.

Manifestacje odbyly sie podobno w calym Peru.
Dzis plywalem pontonem po Swietej Rzece, w nie mniej Swietej Dolinie. Owa doline zwiedza do teraz Karolina. Jutro ruszamy na czterodniowy Jungle Trek, ktory ma nas zaprowadzic do Machu Pichcu. 4 dni w selwie, nie ma zartow-kupilem Nutelle, chociaz byla droga.

środa, 6 lutego 2008

Kilka slonecznych dni w porze deszczowej

Karnawal, karnawal i po karnawale. Przynajmniej w Polsce-w Peru nie koniecznie, impreza trwa nadal.

Przygoda z Titicaca zaczela sie w miejscowosci Puno. Puno to takie miasto (miasteczko to raczej zbyt malo powiedziane) nad jeziorem Titicaca. Najwieksze po Peruwianskiej stronie. Wyroznia go wiele rzeczy, ale napewno nie nazwy ulic. W dowod tego mozna przytoczyc przygode Nicolasa, Niemca, ktory byl z nami w Kanionie Kolka, a kilka dni pozniej spotkalismy go w Puno.
Przygoda Nikolasa
Niko jechal busem z Arequipy do Puno. W ktoryms momencie, po kilku godzinach jazdy, autokar zatrzymal sie przy duzej ulicy i praktycznie wszyscy wysiedli. Niko pyta sie czy to koniec trasy, przyjazny pasazer odpowiada, ze tak. Niczego niepodejrzewajacy Niko wysiada zatem z busa, bierze plecak i zaczyna szukac Hostelu, ktory zarezerwowal przez internet. Chodzi kilkanascie minut. Jest ulica Lima, ulica Arequipa, Aleja Slonca itp, choc nie wszystko zdaje sie pasowac do mapy. Zrezygnowany Niko bierze taksowke, ktora zabiera go pod wskazany adres. Adres jest, hostelu jednak nie ma. Wowczas, podejrzewajacy juz co nieco Niko pyta napotkanego przechodnia, czy nie ma tu nigdzie takiego, a takiego hostelu. Otoz jest, pod dokladnie takim samym adresem, ale w Puno. Niko wysiadl w Juliace, ok godzine drogi od Puno.
Koniec przygody Nikolasa

Zatem Puno ma byc jednym z najlepszych miejsc do spedzania karnawalu w Peru. Niestety, podobnie jak to bylo w przypadku wysp Ballestas, nie spedzalem karnawalu w zadnym innym peruwianskim miescie, wiec trudno mi porownywac. W Puno dzialo sie duzo. Przyjechalismy w piatek i od razu trafilismy w samo serce Karnawalowych parad ulicznych. Muzyka, bebny, kolorowe stroje. Zimno pieronsko (jak mowi inzynier), ale w sercach duzo ciepla. Naprawde widac ze cale miasto wychodzi na ulice. W pochodach tancza i spiewaja tzw. zwykli ludzie, na codzien fryzjerzy, sprzedawcy czy sprzatacze. Widac to, bo co chwile ktos z tlumu spostrzega kogos znajomego w paradzie, sa usmiechy, krotka rozmowa i dalsze tance. Wszystko schodzi sie do Plaza de las Armas, gdzie spotykaja sie chyba wszyscy mieszkancy Puno (nie da sie oddychac czy przejsc) podziwiajacy sztuczne ognie. Wracajac do kwestii ulic, Plaza de Las Armas to jest glowny plac w praktycznie kazdym peruwianskim miescie/miasteczku.



Tak minal piatek. Sobota byla dniem, w ktorym do Puno zaczely przyjezdzac zespoly z okolicznych wsi. Targ, proby na kazdej ulicy i ogolnie duzo swiatecznego zamieszania. Niedziela zas jest dniem wystepow na punianskim stadionie. Zaczynaja sie tam o 7 rano i trwaja do wieczora. To byl dzien kryzysowy dla Karoliny, na stadion udalismy sie zatem tylko z Eline i Pablem. Bylismy tam okolo godziny 11, czyli juz po solidnych czterech godzinach wystepow. Szlismy na stadion w przeciwdeszczowych kurtkach mimo braku chmur na niebie. Jest w koncu pora deszczowa. Kurtki te nie powstrzymaly dziesiatek sprzedawcow od namawiania nas do zakupu plastikowego poncho z toreb na smieci, tudziez parasolek.
-Amigo, Poncho! kup, kup (Compra, compra)!
-dziekuje, ale mam kurtke, nie potrzebuje.
-Ale to bardzo wazne, kup kup!
W kasie 3 rodzaje biletow; za 10, 15 i 20 Soli. Uznalismy, ze nie bedziemy szalec ale tez na troche nas stac wiec kupilismy bilety za 15. Bilet za 15 jest na przeciwko tych za dwadziescia . Jest sie blizej zespolow niz ci, ktorzy kupili bilet za 10, nie mniej wszyscy wykonawcy patrza i wystepuja w kierunku tych, ktorzy kupili bilet za 20 (tam tez siedza sedziowie). Siedzielismy w zwiazku z tym w duzej bliskosci plecow wykonawcow. Spedzilismy okolo 2 godzin na podziwianiu tychze plecow, a takze obserwacjach zycia stadionowego. Stroje przerozne, jednak muzyka dosc zblizona, w zwiazku z czym po pewnym czasie trudno rozroznic kolejne zespoly.



Prawdziwa zabawa zaczyna sie na ulicach. Po wystepie zespoly ruszja na Calle Lima, gdzie trwa juz zabawa pelna geba. Dla uspokojenia nerwow po zawodach performerzy nie skapia sobie napojow alkoholowych...


Wraz z Eline, dla uczczenia karnawalu, postanowilismy pojsc do fryzjera. Dla niej byl to szczegolne wydarzenie poniewaz dotychczas, od urodzenia, strzygla ja sasiadka. Fryzjer 1 sol, tak jest napisane na drzwiach, ale pytamy sie jeszcze dla pewnosci. Owszem. Po kilku minutach moje blond wlosy zaczely spadac w wielka kupe wlosych zdecydowanie czarnych. Dla fryzjerow bylo to duze wydarzenie. Kilkanascie minut i gotowe. Efekt? Eline postanowila pojsc do innego fryzjera... Chcialem byc mily i dalem dwa Sole w ramach napiwku, na to fryzjer mowi ze trzy. Ale jeden...? Trzy. Rozpoczely sie poszukiwania innego fryzjera dla Eline. Tu niewielkie spostrzezenie socjologicznie na podstawie oberwacji proby badawczej w liczbie 4 fryzjerow. W Puno fryzjerzy boja sie bardzo strzyc blondynki. W 2 pierwszych lokalach kazdy chcial bardzo ostrzyc mnie, ale jak mowilismy, ze chodzi o Eline to sie tylko smiali. W trzecim pan fryzjer powiedzial, ze pani fryzjer wyszla, ale mozemy poczekac. 3 godziny. W czwartym znalezlismy pania fryzjerke. Miala tylko skonczyc z poprzednim klientem i wziac sie za Eline. Z klientem skonczyla i zniknela na zapleczu. Po ok 15 minutach czekania zapytalismy sie gdzie jest ta mila seniorita. Seniorita fryzjerka poszla na lunch. Ale miala nas ostrzyc...?! Ale lunch jest bardzo wazny. W koncu znalezlismy fryzjerke, w zakladzie fryzjerskim Los Beatles. Eline skrocila sobie wlosy (choc nieznacznie).
tu dodam zdjecie w ciagu kilku dni

Wieczorem orkiestry w stanie powaznego upojenia alkoholowego wracaly do domu, a my postanowilismy zakupic slodkie ciastka w cukierni.
-Dobry wieczor, po ile te ciastka?
-1 sol za jedno.
Po okolo 30 sekundach wchodzi dwoch peruwianczykow:
-Dobry wieczor, po ile te cistaka?
-60 centow za jedno.
Dokonuja zakupu i wychodza. Na to Eline:
-A, to sa po 60 centow!
-Nie, po 1 Sol-odpowiada pani sprzedawczyni patrzac jej gleboko w oczy.
Mimo to ciastka zakupilismy i zjedlismy. Byly dobre. Zdjecia z karnawalu punianskiego tutaj.


Nastepnego dnia wyruszylismy na dwudniowa wycieczke po jeziorze Titicaca. Odwiedzilismy plywajace wyspy Uros. Wyspy Uros to takie wyspy zbudowane z trzcin, ziemi i korzeni, ktore plywaja po jeziorze. Elementy konstrukcyjne sfotografowalem, specjalnie dla inzyniera Ernesta.


Wiecej o wyspach mozna przeczytac w artykule Gazety Wyborczej, ktory znalazl moj brat.
Po krotkiej wizycie na niestabilnym gruncie przeplynelismy na wyspe Amantani, gdzie u lokalnej rodziny spedzilismy noc. Wyspa przepiekna i ciekawa. Mimo sezonu deszczowego nie spadla ani kropla, a niebo bylo przepieknie blekitne.

Natepnego dnia udalismy sie na kolejna Titikaska wyspe, Taquilla. Zwiedzanie ich z przewodnikiem okazalo sie bardzo ciekawe. Dowiedzielismy sie, ze po kolorze czapki mozna rozroznic kawalera od mezczyzny zameznego, a po kolorze pomponow mozna dowiedziec sie, z ktorej rodziny jest dana pani w czarnej chustce na glowie. Na wyspach nie ma policji, ich funkcje pelni kilku panow z biczami. Na Amantami krotszymi, na Taquilli dluzszymi. Sluby bierze sie raz do roku, 3 Maja a instytucja rozwodu nie istnieje. Taquilla jest swego rodzaju komuna, ceny sa narzucane z gory, pracownikow restauracji jest kilkunastu i zmieniaja lokale codziennie, tzn. ze danego dnia otwartych jest tylko kilka restauracji na wyspie. Ciekawostek tego typu bylo wiecej, takze polecam. Pod koniec wycieczki wraz z Pablem i po raz kolejny dzielna Eline wykompalismy sie w Titicace. Temperatura okolo 10 stopni, ale musielismy. Okazalismy sie duza atrakcja turystyczna. Przypomniala mi sie pierwsza lekcja geografii w podstawowce. Pani (mam Kuby, ktora pozdrawiam serdecznie) opowiadala o roznych naturalnych cudach swiata. Mowila o Jeziorze Titicaca i brzmialo to niesamowicie. A teraz, we wtorek 5.02.2008, plywalem w nim w porze deszczowej pod blekitnym niebem.


Wiecej blekitnych Zdjec

sobota, 2 lutego 2008

scenki z zycia Titicaki

Jestesmy w Puno. Puno jest ciekawe, trwa tu karnawal i w ogole duzo sie dzieje, takze wieksza relacja i fotografie pozniej.
Dzis tylko kilka scenek z zycia okolic jeziora Titicaki

1. O poranku (ok 9.30) wraz z Eline idziemy do Cafejki internetowej. Karolina jeszcze drzemie. Przechodzimy przez powazna ulice, na ktorej ruchem kieruje pan policjant (sponsorowany przez Inca Cole, panowie nosza na mundurach i stanowiskach reklamy napoju gazowanego). W ktoryms momencie, w srodku akcji by tak rzec (zec?, powiedziec) pan Policjant bez mrugniecia okiem zatrzymuje przejezdzajaca taksowke, wsiada i odjezdza...
2. Wracamy taksowka z okolicznych ruin budowli cmentarnych Inkow. Po drodze pan taksowkarz staje przy jakims domu przy drodze. Puka w zamkniete blaszane drzwi, czeka chwile, az w koncu otwiera mu mala dziewczynka. Krotka wymiana zdan i po chwili z domu wynurza sie tradycyjnie ubrana Peruwianka z banka pelna benzyny. Wlewa panu taksowkarzowi galon, pobiera oplate i ruszamy w dalsza droge.
3. Sobota to tutaj dzien targowych. W drodze powrotnej do Puno widzielismy ok 10 rodzin zmierzajacych do domow z blaszanymi kominami w rekach. Widac rzucili kominy.

piątek, 1 lutego 2008

21 godzin w Arequipie

21 godzin to w sumie dosc duzo czasu , ale nie zrobilismy wiele. Odpoczynek po zmaganiach z Kanionem Kolka okazal sie priorytetem. Trzy dni trekingu po drugim (niestety, dlugo myslano ze pierwszym) najglebszym kanionie swiata i nasze nogi nie daza nas juz taka sympatia jak kiedys. Gdyby ktos sie zastanawial, to tak, warto odwiedzic Kanion Kolka mimo, ze jest dopiero drugim najglebszym kanionem swiata. Bylo przepieknie i wciaz dosc dziko. Nie spotkalismy w ciagu tych trzech dni zbyt wielu turystow, a ci, ktorzy sie natrafili byli bardzo sympatyczni. Wspolna kapiel w goracych zrodlach po calym dniu chodzenia w gore i w dol zbliza ludzi. Wyjatkiem byl tu tzw. Cruz del Condor, miejsce widokowe z ktorego oglada sie kondory (o ile przyleca, a one chyba wcale tego krzyza az tak nie lubia). Tam natrafilismy na calkiem liczna wycieczke z Polski i nie tylko.

W tym momencie warto powiedziec, ze nasza ekspedycja powiekszyla sie o kolejna osobe. Jeszcze na przystanku autobusowym w Arequipie podeszla do nas wysoka Holenderka i zapytala sie gdzie spimy. Tak sie zaczelo. Z Eline bylismy razem w kanionie, a dzis o 13 jedziemy do Puno nad jezioro Titicaca. Eline ma 18 lat (1989!), podrozuje sama juz od czterech miesiecy i jest bardziej zaradna i samodzielna niz wiekszosc znacznie i nieznacznie starszych podroznikow ktorych spotkalismy z Pablem po drodze (wliczajac nas samych).

Wczoraj po poludniu mama Karoliny napisala SMS ze dzis jest czwartek wyjatkowy. Nie mielismy wyboru. Po prysznicu i obiedzie za ok 2.30 PLN poszlismy do wytwornej Arequipskiej kawiarni. Tam, choc paczkow niestety nie bylo, zjedlismy cudowny deser za cene okolo 8 kolacji. Eline mowi, ze spodobal jej sie ten nasz caly tlusty czwartek.