sobota, 29 września 2012

Summer of 2012

Summer kończy się nieubłaganie, więc ludzka przyzwoitość każe coś o nim napisać. Działo się dużo, ale pisanie o Polsce jakoś mnie nie potrafi porwać. Zwłaszcza jak w telewizji, radiu i internecie trumny, marsze, poszarpane ciała...


Jakby nie było, lato było super. Cały lipiec i sierpień spędziłem w Helu. "W" a nie "na", bo chodzi o miasto, które jest na czubku półwyspu. Miasto zamknięte dla świata przez wiele lat, zamieszkałe przez rybaków i wojskowych. Jakkolwiek obecnie zupełnie otwarte i goszczące turystów na potęgę, coś z dawnego charakteru pozostało. Hel przyciąga specyficzny typ człowieka i w tym wypadku chodzi mi o tych pracujących, nie zwiedzających. Wieczorami przy stoliku pełnym osób spędzających czas w Helu zarobkowo dość często miałem wrażenie, że jestem jedyna osobą która nigdy nikogo nie zastrzeliła. No może oprócz żon i Waldka, mojego szefa. Chociaż z nimi to też nic nie wiadomo. Do Helu magiczna siła przyciąga byłych policjantów, milicjantów, komandosów, nurków, marynarzy. Z moją kategorią D w tym towarzystwie nie miałem zbyt wiele do powiedzenia. Mogłem natomiast mówić o nurkowaniu antyterrorystom, komandosom czy saperom, którzy wpadali zanurkować między tajnymi akcjami. Z powodu otaczającej aury sekretu nic wizualnego z tego nie pozostało, ale głębokie poczucie absurdu w głowie jak najbardziej.
Uwolnij radość w porcie rybackim w Helu

środa, 8 sierpnia 2012

Przewodnik - kreator światów


Jestem na Helu przez większość lata i niedługo coś o tym napiszę, albo przynajmniej wrzucę zdjęcia. Tymczasem, na wakacje, chyba najdłuższy tekst jaki się na tym blogu kiedykolwiek ukazał. Pierwszą połowę już wcześniej publikowałem, ale potem mocno zmieniłem i teraz jest poprawiona całość. Zapraszam do wakacyjnej lektury.


Kiedy wyjeżdżałem na wyprawę dookoła świata w plecaku było niemalże wszystko – ubrania, lekarstwa, płetwy, jodyna i inne cuda. Nie było natomiast przewodnika po Meksyku, moim pierwszym przystanku. Z lotniska pojechałem nie tym autobusem i zatrzymałem się w złym hostelu. W słabej restauracji umiałem zamówić tylko piwo i inne tego typu nieszczęścia. Błąd szybko naprawiłem i po kilku dniach leciałem spędzić dwa tygodnie na Kubie z nowiutkim przewodnikiem po tej rewolucyjnej wyspie. Miesiąc później, z powrotem w Meksyku, zajrzałem do innego przewodnika. Wyczytałem w nim, że w nocnych autobusach z Meridy do Palenque często okradają turystów. Za późno – tydzień wcześniej sam zostałem okradziony na tej właśnie trasie. Wraz z laptopem i aparatem bezpowrotnie zginęły zdjęcia z Kuby. 

Przewodniki-książki nie są stare ani jak świat, ani jak podróże. Co innego przewodnik-człowiek. Ten, mniej lub bardziej kompetentny, zawsze się znalazł. Pokazywał drogę, tłumaczył lokalny język, doradzał, odradzał, zaradzał. Opowiadał lokalne historie. Z grubsza tak jak teraz, z tym, że teraz jest jeszcze internet i książki. Jak taki przewodnik opowie nam, że za daną górą żyją smoki i nikt żywy stamtąd nie wrócił, to możemy poszukać owych smoków na Google Earth. Taki pierwszy z brzegu Herodot nie miał tej możliwości, w związku z czym o różnych dziwach pisał, a przez następne tysiąclecia inni czytali. Czytali często to, co powstało w głowie jakiegoś wiejskiego chłopca w okolicach Morza Śródziemnego dwa i pół tysiąca lat wcześniej. Ja sam odwiedzającym mnie niedawno Kanadyjczykom opowiedziałem (nie z premedytacją) o Bazyliszku z Wawelu... Niestety mieli też przewodnik po Krakowie i wyszło zupełnie inaczej niż powinno. Tata-Kanadyjczyk powiedział wtedy kurtuazyjnie, choć w przewodniku jest to opisane nieco inaczej, to moja opowieść bardziej mu się podobała. 
Przewodników brało się też trochę dla bezpieczeństwa, mieli przeprowadzać szlakami wolnymi od bandytów. Czasem jednak prowadzili prosto do nich – bandyci płacili lepiej, a robota była krótsza. Pamiętam jak zapytałem naszego przewodnika w Kambodży, czy karabin nosi na ludzi czy zwierzęta. Jedno i drugie, odpowiedział, a ja zastanawiałem się co będzie dalej. 


wtorek, 3 kwietnia 2012

Kuba Fedorowicz

9 marca 2012 roku, w wypadku w Gdyni, zginął Kuba Fedorowicz. Długo zastanawiałem się, czy o tym tutaj napisać. Nie znałem Kuby osobiście, mieliśmy wielu wspólnych znajomych, ale sami ze sobą rozmawialiśmy tylko poprzez maile pokroju- "A jak byłeś w El Calafate to jak zrobiłeś to i to?". Nie napiszę, że odszedł mój przyjaciel, bo to by było kłamstwo. Mogę natomiast szczerze napisać, że zginał młody (nieco młodszy ode mnie) człowiek, który bardzo mi imponował. Cieszę się teraz, że Mu to kilka razy napisałem. Bo głupio byłoby dopiero po śmierci.

Jak wiele innych osób, poznawałem Kubę poprzez jego bloga, który można opisać jako sprawozdanie z procesu spełniania marzeń. Dziewiętnaście miesięcy w Ameryce Południowej. Kiedy oglądam filmy "dokumentalne" czy czytam niektóre blogi, w których bohater opisuje, że "z trudem udaje mu się znaleźć przewodnika, który zgadza się poprowadzić go w długą i niebezpieczną podróż na zapomniane ruiny Angkor Wat" to włos się jeży na głowie. Wiele relacji z podróży koloryzuje, bardzo udaje, wyolbrzymia. Kuba nic nie udawał. Był w wielu miejscach, w których ja też byłem i robił w nich rzeczy, na które nigdy bym się nie odważył. Żył pełnią życia, nie bał się zaryzykować, żeby zrealizować swoje pragnienia. Czy miał rację? Wychodzi na to, że miał. Bo nie zginął na Salarze w okolicach Uyuni, ani w Patagonii, ani w Amazonii. Zginał w Gdyni, w bezsensownym wypadku. Mi narzuca się taki wniosek (i mam przeczucie, że Kuba by się z nim zgodził), że marzeń nie ma co odkładać.  Świat jest niebezpieczny, ale droga z Warszawy na Hel czy pociąg z Krakowa do Warszawy to też świat. Na tym kontynencie można zginąć dokładnie tak samo, jak na każdym innym. Marzenia trzeba mieć i bezwzględnie je realizować. Tylko wtedy to wszystko ma sens. 

Link do bloga Kuby jest z lewej strony i tam pozostanie.
Mój ulubiony wpis - jeden z ostatnich z podróży, o Rio. Myślę, że ta nagła śmierć odebrała nam kilka dobrych książek, które niestety już nigdy nie powstaną.

Absolutny hit, czyli film Kuby z Salaru.


Pół Salaru de Uyuni - z półbuta, pół-żartem i pół-serio from bezsensu.studio on Vimeo.

Na koniec piosenka Calle 13 o regionie świata, który tak On, jak i ja kochamy. Polecam pełny ekran, bo piękny teledysk.



A gdyby przypadkiem trafił tutaj ktoś z rodziny to przesyłam najszczersze wyrazy współczucia. Kuba był naprawdę wyjątkowym człowiekiem.   

środa, 25 stycznia 2012

Pożegnania w podróży

W podróży nie robi się kilku rzeczy. Nie nastawia budzika zbyt pochopnie, nie wychodzi z miejsca kwaterunku jeśli pogoda nie dopisuje, nie chodzi do pracy czy szkoły, nie odśnieża podjazdu i, mówiąc ogólnie, nie dba za bardzo o upływ czasu. Z drugiej strony, jest wiele rzeczy, które robi się znacznie częściej niż w domu. Wstaje z permanentnym uśmiechem na twarzy, je różne dziwne rzeczy, mówi nad wyraz często w języku obcym i wiele, wiele innych. Wnikliwy czytelnik, który zwrócił uwagę na tytuł tego posta, może się już trochę domyślać o czym dokładnie autor tym razem chce napisać.


W podróży często trzeba się żegnać. Tak naprawdę. Tak jak w Casablance.



Pożegnania zna każdy, z tym, że głównie z filmów. Bo kiedy ostatnio żegnaliśmy się z kimś tak naprawdę? Mi na przykład nie zdarza się często. Bo co innego widzieć kogoś po raz ostatni, a co innego o tym wiedzieć przy okazji owego widzenia. Sama ostatniość pożegnania nie czyni. 

czwartek, 19 stycznia 2012

Mikołów - Świnoujście - nad Wisłą 2005

Pobudka 6 rano. Dwa termosy, trzy kabanosy i w drogę. Droga niedaleka, bo tylko do Olka. Olek zaspany, ale nie marudzi zbytnio. Następny przystanek - sklep spożywczy w Raszynie. Tata już tam nie chodzi po basenie, bo przestali sprzedawać cynamonowe bułeczki. Nam pozostały jagodzianki, chociaż tez bym wolał te zawijasy z cynamonem. Dalej było 300 kilometrów drogi, przerwanej tylko krótką przerwą wiadomo gdzie w Częstochowie. Dziesięć minut w Mikołowie (oddawaliśmy narty testowe K2) i kolejne 300 kilometrów przerwane po drugiej stronie ulicy w Częstochowie.  Pomidorówka w Pęcicach, odstawić Olka, spakować się, oddać samochód bratu i na Dworzec Centralny. Pod dworcem Maja i Lalka czekają przy przystanku autobusowym. Lalka nie jest chyba dworcem zachwycona, więc wstrzymujemy się z wejściem na peron do ostatniej chwili. To wstrzymywanie się wykorzystałem na wizytę w pewnym lokalu gastronomicznym w podziemiach. Tym samym, który zawsze był po mojej stronie w Częstochowie. 
Przedział sypialny, miły konduktor, miska dla psa, Hucia (aka Karolina) i Bartek - jedziemy nad morze.
Hucia i Lalka