poniedziałek, 31 grudnia 2007

Prospero Ano nuevo

W Livingston poludnie. Swieci slonce, idziemy na plaze (ktora co prawda jest dosc paskudna). W Polsce juz 19 i pewnie jakies 25 stopni mniej.
Zycze wszystkim Szczesliwego nowego roku! spelnienia marzen, zwlaszcza tych podrozniczych. To naprawde nie jest az tak trudne!
Do napisania-przeczytania w przyszlym roku.

niedziela, 30 grudnia 2007

Livingston

Jestem w Livingston, karaibskim porcie przy wylocie slodkiej rzeki (Rio Dulce).
Podroz z Antiguy do Rio Dulce (miejscowosc nad rzeka o tej samej nazwie) trwala 6 godzin. Oplacona w agencji podrozy w antiguanskim central parku. Najpierw o 5 przyjezdza po nas bus, pod sam hostel! Jedziemy godzine do Guatemala City. Tam konczy sie wzgledny luksus Toyoty Hiace (tym razem nie przepelnionej). Wsiadamy do autokaru. Low budget, turystow oprocz nas sztuk jeden (jak sie pozniej okazalo holenderski Zyd, mieszka teraz z nami). Wchodze do konca autokaru, ale siedzenia wolnego nie widac. Wtedy pan kierowca wyjmuje z autokarowej toalety plastikowy taborecik i juz, miejsce sie znalazlo! Miedzy siedzeniami. 5 godzin. To i tak luksus, ludzie ktorzy wsiadali pozniej musieli stac w korytarzu autokarowym po dwie osoby obok siebie. Kolejne gwatemalskie doswiadczenie transportowe. W Rio Dulce autokar staje przy porcie gdzie przesiadamy lodke, ktora zabiera nas do hostelu el Pereico. W odnodze rzeki, dzungla, canoe i ten klimat. Tam spedzilismy jeden dzien, wycieczka do wodospadow z cieplymi zrodlami i dalej w droge. Godzine lodka w dol rzeki i docieramy do Livingston. Livingston ma kulturowa bardzo malo wspolnego z Gwatemala. To port do ktorego mozna dotrzec tylko rzeka lub morzem, drog na zewnatrz brak. Zamieszkuje go glownie ludnosc Murzynska, potomkowie zbuntowanych niewolnikow, rozbitkow i innych. Mowia w jezyku ktory laczy hiszpanski, angielski i jeszcze ich wlasny, trzeci. ( chyba nazywa sie Garfinkel, ale musze sie upewnic). Kultura najbardziej zblizona chyba do Jamajskiej. W tym roku raczej stad nie wyjedziemy.
Ogolnie te miejsca sa dla mnie trudne do opisania, nie mneij nie mozna odmowic im uroku. W tej chwili nie moge umiescic zdjec, ale zrobie to jak najszybciej i juz Rio Dulce nie bedzie mialo przed Polska tajemnic.

czwartek, 27 grudnia 2007

Swieta...

...swieta i po swietach.
Dwudziestego czwartego rano Revital i Idan stanowczo powiedzieli: ma byc lista zakupow, przepisy i robimy tu prawdziwa wigilie. Liora patrzyla na to wszystko raczej z boku, ale jak trzeba cos bylo pokroic, to sie nie buntowala. Ogolnie sytuacja wygladala tak, ze bylem tu ja, dziesiecioro Izraelczykow, kot i krolik. Kot i krolik nie mieli nic do gadania az do polnocy, ale Izraelczycy swiat byli naprawde ciekawi. Znaja je tylko z amerykanskich filmow... Nie mialem wyboru i ruszylem do internetu. Kolejki sakramenckie , bo wiekszosc punktow zamknieta. Udalo sie tylko dlatego, ze musialo sie udac. Przepis na barszcz, pierogi z kapusta i grzybami i kilka rodzajow sledzi zapisane w notatniku. Jak im zaczynam tlumaczyc, to sie krzywo patrza. Zupa z burakow? Fu! Ale nie, ktos ma korzenie rosyjskie i mowi ze borshch (barszcz) jest super! Pierogi? Podejrzane jakies, ale sprobujemy. Sledz-zobaczymy. Trudno mi ich przekonac, bo sam nigdy nic na wigilie nie gotowalem. Samemu balbym sie zjesc pierogi, ktore zrobilem, a teraz mielismy je przyrzadzac dla 11 osob... Wtedy przbywa kawaleria! Trzyosobowa grupa- Australijka, Szwed i Irlandczyk.
Australijka ma babcie Polke. Jak sie dowiedziala, ze beda pierogi to skakala z radosci. Pozniej napisze babci, ze spedzala gwatemalska gwiazdke z Polakiem. Babcia szczesliwa, bo wnuczka juz drugie swieta z dala od australijsko-polskiej wigili. Oni przygotuja cos od siebie, my od siebie i bedzie 12 potraw (bylo grubo ponad, dopiero dzis skonczylismy wszystko jesc).
Idziemy na mercado (rynek, market, bazar). Wszystko dobrze, tylko sledzia nie ma. Jest rekin, nawet moze by sie nadal, ale Idan tlumaczy, ze rekin nie jest ani troche koszerny. Tego nie przeskoczymy. Grunt, ze byly buraki.

Zaczyna sie operacja gotowanie. Kuchnia malutka, osob 14 (plus kot i krolik)-nie ma lekko. Normalnie zajmuje to kilka dni, nawet jak osob jest duzo mniej. Na szczescie Idan ( byly dowodca czolgu) i Revital (byla psycholog eskadry mysliwcow) wiedza co robia w kuchni. Ja nie, wiec glownie odpowiadam na pytania.

-To co pijemy?
-wino tylko, na swieta sie nie upija.
- Dziwne... ale palic mozemy?
-Co?
-no, ziolo.
-nie
-dziwne...

-A pozniej idziemy na dyskoteke?
-nie, to takie rodzinne swieta, siedzi sie, rozmawia, a o 12 w nocy idzie do kosciola (sam, musze przyznac, ze na pasterce nigdy nie bylem).
-acha... (tego Liora nie mogla zaakceptowac)

-A po kolacji tanczycie wokol choinki?
-slucham?!
-tak mi mowili jacys Dunczycy czy Norwegowie, ze tancza
-nie nie tanczymy wokol choinki (w Australii, Szwecji i Irlandii tez nie tancza).

Z chwila wzejscia pierwszej gwiazdki barszcz nie byl jeszcze nawet czerwony. W koncu, okolo 21, zasiedlismy do stolu. Stolu zdecydowanie nie stworzonego (razem czy osobno) dla 14 osob.

Wytlumaczylem oplatek, sianko i takie rzeczy. Wtedy przychodzi Raul. Raul to gospodarz, gwatemalski Zyd. Trzeba bylo widziec jego mine, jak w swoim hostelu zobaczyl 10 Zydow przy wigilijnym stole.... Ale sie ucieszyl! Jestescie w Gwatemali, tu sie swieta obchodzi. Zjadl barszcz i zyczyl nam wszystkiego dobrego.
Za dwadziescia dwunasta caly Izrael sie niecierpliwi: To kiedy idziemy na te msze? Spoznimy sie! Nie bylo wyboru, ruszamy w strone kosciola. Ale w Gwatemali wszystko wyglada troche inaczej. Tyle fajerwerkow nie ma u nas nawet na sylwestra. Przedarcie sie przez to pole bitwy zajelo nam duzo wiecej czasu. Idan mowi, ze to przypomina troche strefe Gazy... Wigilia.

W kosciele niestety rozczarowanie- pasterki nie ma. Msza byla o 22, a nastepna dopiero jutro w poludnie. No nic, wracamy. Po drodze mijamy irlandzki pub wypelniony po brzegi, z dyskotekowa muzyka w tle. Liora patrzy blagalnie. Nie, nawet Irlandczyk jej to mowi. Ale moj autorytet nieco podupada. Mszy nie ma, a dyskoteka jest. Chyba mam lekko wyidealizowany obraz swiat. Wracamy do stolu, jemy dalej. Polnoc dawno minela, a dwudziestego piatego sa urodziny Jamiego, Irlandczyka. Kolejny powod do swietowania. Swiateczna trzezwosc zostala nadszarpnieta.
Ogolnie bylo milo i naprawde abstrakcyjnie. Pod choinka lezal dla mnie prezent. Czapka, troche slodyczy i pluszowy mis. Nazwywa sie Abraham, zeby nie bylo watpliwosci.
Zdecydowanie wart wspomnienia jest jeszcze jeden fakt. Sladami mojego brata zaproponowalem zabawe. Kazdy mowi trzy najlepsze przygody/osiagniecia/wydarzenia, ktore przydazyly mu sie w minionym roku. Ktos dostal dobra prace, ktos w koncu zdecydowal sie prace rzucic. Dla wiekszosci wyruszenie w podroz bylo numerem jeden. Lash, Szwed powiedzial natomiast, ze udalo mu sie przeszmuglowac z Indii do Szwecji calkiem pewien narkotyk (nazwy nie znam i nie zapamietalem niestety). W ten sposob sfinansowal wieksza czesc swojej podrozy.

wiecej zdjec tutaj

Kupilem dzis bilet lotniczy. 16 stycznia lece do Panamy, a stamtad, 22ego, do Limy. Jutro zas jedziemy do Rio Dulce. Znowu we czworke.

niedziela, 23 grudnia 2007

Feliz Novidad

Wraz z Pablem, prosto spod wulkanu Pacaya, zyczymy wszystkim czytelnikom bloga wszystkiego najlepszego z okazji Swiat!
W Gwatemali zaczely sie dzis wakacje i, jak sie okazuje, nie ulatwia to dostepu do internetu. W San Pedro (o ile uda nam sie tam teraz przejechac, bo to wcale nie takie pewne) ma byc jeszcze trudniej. Dlatego przepraszam wszystkich przyjaciol, kolegow i znajomych, ze nie napisze im osobnych, zindywidualizowanych zyczen swiatecznych. Wychodze jednak z ryzykownego zalozenia, ze wiekszosc z was czyta tego bloga i w zwiaku z tym te zyczenia sa dla was! A w to, ze sa cieple nie ma co powatpiewac, bo w koncu z lawa wulkaniczna w tle...

piątek, 21 grudnia 2007

Antigua, a Lampki na choinke

Jestem w Antigui/le (statui/statule). Lampki na choinke powinny byc natomiast na pawlaczu, nad kotlownia. Tak jakos obok koszykow i barankow na Wielkanoc.
Pobyt w Lanquin byl bardzo udany. Po pierwsze sam hostel El Retiro. Polozony w wawozie nad rzeka w kolorze, ktory chyba nazywa sie szmaragdowym. Mieszka sie w drewnianych domkach na palach. Dach z palmowych lisci, na ganku hamaki w celach relaksacyjno-widokowych, elyktrycznosci brak.

Na terenie urzeduje jedna krowa i jedna rodzina kurczakow. Rodzina kurczakow stale dziobie gdzie popadnie, krowa natomiast nigdy sie nie rusza. Ilekroc jednak podroznik przemyka z pokoju do restauracji, toalet czy recepcji spotyka krowe nieruszajaca sie w zupelnie innym miejscu, niz ostatnio sie nie ruszala. Czasem krowa zamuczy i sie na nia nie wpada, czasem jednak przebiegly zwierz potrafi schowac sie np. tuz za sciana domku, a wtedy nieuwazny podroznik moze poczuc jej oddech z baaardzo bliska.


Wstepu do restauracji bronia trzy psy. Maja swoja opinie na temat niektorych podroznikow i, choc zazwyczaj bardzo przyjazne, potrafia prezentowac swoje obronne oblicze. Jestem pewien, ze powodu Saby, Diego i Lui kilka osob do restauracji nigdy nie dotarlo. Manager chyba podziela opinie psow na temat ludzi, bo nigdy nie staral sie ich uspokajac. Proba psow, niczym test pilota Pirxa. A w restauracji toczy sie zycie. Jedzenie, internet, muzyka, schowki, gry, ksiazki i, przede wszystkim, inni podroznicy.

Restauracja jest wlasnoscia Anglika. To juz w zasadzie regula, ze kazdy dobry hostel, a przynajmniej jego czesc kulturalno towarzyska, jest wlasnoscia i jest prowadzona przez extranjeros. Dotychczas kazdy przyjemny hostel w ktorym bylem, tak w Meksyku jak i w Gwatemali jest prowadzony przez kogos z zagranicy. Sa to zazwyczaj ludzie , ktorzy podrozujac dotarli do danego miejsca i nie znalezli dobrego hostelu. Poniewaz jednak bardzo im sie podobalo to zalozyli swoj. Potrafia stworzyc atmosfere, ktorej niestety zazwyczaj (choc oczywiscie nie zawsze!) lokalni ludzie nie do konca czuja.
W el Retiro rowniez pracowali podroznicy, ktorzy w ktoryms momencie postanowili sie zatrzymac. Byl Irlandczyk Shanon, co tydzien nowa dziewczyna. Byla Kanadyjka Cristal, upajajaca sie restauracyjnym DJ-owaniem z Ipoda. Byla 22 letnia Norwezka Ingwil, regularnie na space cookies. Byla 31 letnia Szwajcarka Karin, ktora marijuany nie palila. Historia kazdej z tych osob jest ciekawa, ja najlepiej poznalem wlasnie historie Karin. Z poczatku bardzo uporzadkowana. Liceum, studia-finanse, praca. Praca 12-14 godzin dziennie. W wieku 27 lat zostala jednym z glownych menadzerow w duzej korporacji. Najmlodsza i do tego jedyna w histori kobieta na tym stanowisku. Prywatnie pierwszy chlopak przez 2, drugi 3, a ostatni 6 lat. W koncu jednak cos zaczelo pekac. Chlopak uzaleznil sie od kokainy, a praca, mimo astronomicznych dochodow, nie cieszyla. Uzbierala pieniadze na dom, ale nie bylo z kim mieszkac. W wieku 29 lat zostawila wszystko i ruszyla w 11 miesieczna podroz po Ameryce Poludniowej. Teraz, od 5 miesiecy, finansistka ze Szwajcarii pracuje w el Retiro za barem. Osiem godzin dziennie, za godzine ok 0,60 USD (czyli centow!), wyzywienie i zakwaterowanie w domku z palmowym dachem. W dniach wolnych (raz w tygodniu) moze poczytac w hamaku ksiazke, poplywac tratwa po rzece, tudziez przejsc sie nad wodospad. Jest szczesliwa, kiedys wroci, ale pospiechu nie ma. Kobieta z krainy zegarkow mieszka w kraju, w ktorym jest godzina albo siodma albo osma, a jak sie powie ze jest 7.43 to sie na ciebie patrza jak na wariata.
W Lanquin nie siedi sie jednak tylko w Hostelu.

Widzialem Grotas de Lanquin i Semuc Champey. Ogolnie zdjecia z tego okresu tutaj.

Wczoraj przyjechalem do Antiguy. Spotkalem sie tu znowu z Liora, Revital i Idanem. –byli w Belize, ale ze bylo drogo, to postanowili odwiedzic mnie tutaj. To jest 24 godziny jazdy autokarem, a oni byli tu wczesniej przez 2 tygodnie... Mieszkamy w Izraelskim hostelu „Place to stay”. Mieszka tu okolo 25 Izraelczykow, ja i jeden Niemiec. Mimo wszystko jest mala choinka, specjalnie dla naszej dwojki chyba, zeby swiety mikolaj mogl trafic (to odpowiedz na komentarze niektorych czytelnikow :-) ). Jutro idziemy na wulkan Pacaya, a pozniej do San Pedro. Tam swieta i sylwester, o ile uda sie zapisac na kurs hiszpanskiego. Jak to jest, ze w Polsce jest ponad piec razy wiecej ludzi niz w Izraelu, a Polke w podrozy spotkalem dotychczas jedna (jesli chodzi o backpackersow, turystow z Polski slyszalem na ulicach jescze kilka razy) ?

ps. Dziekuje za poprawki jezykowe. Na swoje usprawiedliwienie mam tyle, ze pisze po polsku, mowie po angielsku i hiszpansku (troszke), a wokol slysze glownie hebrajski. Ale bede sie staral! A w to, ze pani G bedzie kiedys dumna nigdy nie wierzylem, Pani zreszta tez pewnie nie... :)

poniedziałek, 17 grudnia 2007

Flores-Lanquin

Tikal byl niesamowity. Nastepnego dnia 10 godzinna podroz z Flores do Lanquin. 4 colectivo, a co jeden to lepszy. Ostatni odcinek; 61 km w 16sto osobowej Toyocie Hiace. Trwao to 2 i pol godziny, a w busie jechalo 28 osob... Teraz jestem w Lanquin. Telefony nie dzialaja, prad wylacza sie co chwila, a napisanie tego posta zajelo mi godzine. W zwiazku z powyzszym wiecej informacji za kilka dni jak wroce do gwatemalskiej cywilizacji miejskiej.

sobota, 15 grudnia 2007

Droga do Guatemali

No i stalo sie. Opuscilem moja karaibska plaze, a kilka godzin pozniej rowniez Meksyk. Najpierw, 22.30 bus z Tulum do Chetumal. W Chetumalu upojna drzemka na dworcu w godzinach 2.30-5.50 a pozniej kolejny autokar do Flores. Nastawilem dwa budziki. Dzwonily kazdy 2 razy po minucie (na Nokii to widac, ze dzwonila) ale nie wzruszylo to specjalnie ani mnie, ani Pabla. Na szczescie wzruszylo to pana z ochrony i na 10 minut przed odjazdem mnie obudzil. Z takim snem, nic dziwnego ze mnie okradaja...
Wehikul nie az tak dobry jak Meksykanskie ADO i OCC (naprawde sa super) ale za to 9-godzinna podroz przez 3 kraje kosztowala ok 26 USD. Przednia szyba (tak jak zreszta i kilka bocznych) autokaru Linea Dorada byly pekniete, nawiew dzialal tylko jak sie szybko jechalo, a jak na zewnatrz padalo to i w srodku troszke. Moglo byc gorzej. Podobno zreszta teraz ma juz byc co raz gorzej, niedlugo zaczne pewnie podroze tak zwanymi chicken busami.
Na granicy Belize-Guatemala autokar przechodzil sanitarne mycie, a ja odbylem krotka pogadanke z niejakim Michealem. Michael jest synem angielskiego zolnierza i Belizanki. Pracuje teraz w prywatnej guatemalskiej szkole dla trudnej mlodziezy. Uczy w liceum...wszystkich przedmiotow. Jak sie dowiedzial, ze jestem z Polski to sie ucieszyl, gdyz jeden z jego ´idoli´ pochodzi znad Wisly. Zastanawialem sie kto to moze byc. Niesmialo przychodzil mi do glowy papiez czy Lech Walesa, bo oni sa zazwyczja najbardziej znani. A tu niespodzianka. Super Mario, czyli Mariusz Pudzian Pudzianowski. Oj tak, w szkole w Guatemala City Pudziana znaja i kochaja go wszyscy. Przez rzeke w trakcie naszej rozmowy przejechalo tez kilka autobusow z dziecmi. Michael wytlumaczyl mi, ze mieszkaja w Guatemali, ale do szkoly chodza w Belize. Podobno szkolnictwo Belizejskie a Gwatemalskie to niebo a ziemia.
Ogolnie nie-zostanie (razem czy osobno?) w Belize nawet na jedna noc bylo dosc trudna decyzja. Podobno jest drogo i troche niebezpiecznie, ale mimo wszystko chec poznania jest duza. Z punktu widzenia peknietego okna Linea Dorada moge tylko powiedziec, ze w Belize sie ludzia nie przelewa. Po odwiedzeniu takich anglojezycznych krajow jak Australia, Anglia i Ameryka ogladanie bardzo biednej okolicy, a zarazem znakow i szyldow po angielsku bylo jakies nienaturalne.
Tego typu wyrzeczen bedzie jeszcze duzo i to o wiele trudniejszych. Z jednej strony rok podrozy to dlugo, ale z drugiej zdecydowanie za malo zeby w jakikolwiek sposob poznac wszystkie kraje, przez ktore bede przejezdzal. Spotkalem juz wiele osob, ktore rok poswiecaja na Ameryke Centralna. To akurat, w moim odczuciu, lekka przesada (i empirycznie moge stwierdzic, ze sprowadza sie najczesciej do palenia jointow w kolejnych hostelach), ale juz rok w Ameryce Centralnej i Poludniowej moge zrozumiec doskonale.
Teraz jestesmy z Pablem we Flores. Jutro o 2.59 (powaznie, tak jest napisane na bilecie, nie o 3 albo o 2.58) mamy czekac przed schroniskiem i ruszam zwiedzac majowe ruiny w Tikal. Podobno niesamowite. Ja musze sie wyspac, a jak z Pablem to nie wiem, spal twardo wiekszosc drogi.


Granica Belize-Gwatemala, tu dezynfekuje sie (chyba tak to mozna nazwac) pojazdy


Ta sama granica, na przeciwko ¨myjni¨


Michael z Pablem

Idol Michaela



Pablo z Floreskimi rybakami po dlugiej podrozy

czwartek, 13 grudnia 2007

Zostawic Mexico

Jestem w Tulum. Tak sobie jestem i jestem... Pracowalem dwa dni w hostelu, 4 godziny dziennie i zakwaterownie ze sniadaniem za darmo. Bardzo wygodnie, ale czas juz ruszac. No i wlasnie to przychodzi ciezko, bo tym razem szanse na powrot do Tulum w najblizszym czasie sa bardzo male. Musze zlapac busa do Chetumal, a stamtad przez Belize do Flores w Gwatemali. Powiniennem wyjechac dzis okolo polnocy, ale nie wiem czy sie zmobilizuje i najwyzej pojade jutro. Tymczasem w zyciu hostelu wydarzylo sie cos waznego. Dzis wyjechal Patricio. Byl ostatnia osoba z tych, ktore byly tu przede mna i juz zaraz mialy wyjechac. Patricio chodzil non-stop spalony. Byl Argentynskim programista komputerowym, ktory opuscil kraj z przekonan politycznych i nie zamierza wrocic. Od ponad dwoch lat jezdzi po Amerykach, teraz pojechal (tak jak wiele innych mieszkancow hostelu ) na Rainbow Gathering i celebracje pelni ksiezyca 24 Grudnia.... W chwilach wolnych kreci kijem z plomieniami.

Patricio

Wyjazd oznacza rowniez rozstanie z Idanem i Liora poznanymi jeszcze w San Kristobal.

Aniolki Charliego

Nostalgia Karaibska. Chyba wyjade jutro.

poniedziałek, 10 grudnia 2007

All inclusive vs. left-overs, czyli trzy dni w Playa del Carmen

Bylem w Playa del Carmen. Spedzilem tam w sumie 3 noce. Po pierwszej wiedzialem, ze chce tam byc najkrocej jak sie da. Po drugiej wrecz przeciwnie. A trzeciej malo spalem i takich tematow nie rozwazalem. Playa to nadmorski kurort (NK) oddalony ok 60 km od jeszcze wiekszego i starszego NK - Cancun. Podobno kilka lat temu bylo to spokojne i urodziwe miasteczko nad morzem. Tego nie wiem, ale teraz napewno juz nie jest. Wyglada zupelnie jak Key West na Florydzie, tudziez, jak sadze, kazdy inny amerykanski NK. Wszystko bardzo prefosjonalne i ekskluzywne. Bary, muzyka, restauracje, sklepy. Ceny zazwyczaj kilkukrotnie wyzsze niz wewnatrz kraju. Wszedzie mozna placic dolarami amerykanskimi (oplaca sie to wrecz bardziej niz pesos mexicanos), nawet niektore bankomaty wydaja USD. Zlotowek nie wydaja, nie wiem czemu. Miasto ciekawe, bez dwoch zdan, ale tylko na kilka godzin...


Czy to wciaz Meksyk?

O Playa del Carmen sensu stricte tyle, bo wiecej, w moim odczuciu, nie warto. Ale to nie miasto bylo gwozdziem programu. Pierwszego wieczoru spotkalem sie z Joanna. Joanna, jedna z pary prowadzacych wyprawe CTP Nautica do Meksyku, przyjela mnie z otwartymi rekami. Niestety jej hotel nie przyjal. Musial pozostac za zamknietym szlabanem Viva Maya all inclusive resort. To w koncu nie miejsce dla backpackersow. Nastepnego dnia wszystko sie jednak zmienilo. Najpierw w hostelu spotkalem sie z Liora, Revital i Edanem, znajomymi z San Kristobal (pewnie was to zdziwi, ale sa z Izraela). Od razu milej. No a poza tym moj hostel tez byl w zasadzie all inclusive... W hostelach sa tak zwane left overs, czyli jedzenie, ktore ludzie wyjezdzajacy zostawiaja dla wszystkich, bo z jakis powodow nie jest im juz potrzebna. Na sniadanie zjadlem zatem left-over tortille z left-over serem w left-over ketchupie. Popijalem left-over schwepsem. Na obiad bylo left-over spagetti w left-over sosie z left-over grzybami i left-over parmezanem. Popijalem left-over Sangria. Kolacja, nie wdajac sie w szczegoly, rowniez byla left-over z left-over Malibu. total cost: 0 pesos.


Po tym left-over dniu mialem spotkac sie w miescie z druzyna N (jak nautica). I tu super niespodzianka; sms od Joanny. "Czekaj w centrum z rzeczami, spisz u nas". W tym miejscu dziekuje Joannie, grupie wyprawowej i calej Nautice. Dziekuje rownie (byc moze przede wszystkim) Panu, ktory za wyjazd zaplacil ale nie mogl pojechac.


Dwie ostatnie noce spedzilem zatem w Villa Maya. Pokoj dwunasto- zamienilem na dwuosobowy. Ciepla woda, wygodne lozko, jedzenie do wyboru do koloru i takie drobne przyjemnosci, ktore, po ponad miesiacu podrozy, ucieszyly mnie niezmiernie. W dzien nurkowalismy w cenotach, tj. oni nurkowali a ja sie taplalem z maska i rurka (tez bylo super, ucho dalo rade).

Pozniej obiad, aerobik (nie ja), siatkowka (ja, wygralismy trzy mecze) i popoludnie na nie-az-tak-pieknej-ale-zawsze-karaibskiej plazy. Bylo naprawde cudownie. Joanna przywiozla mi ksiazke "Wojna Futbollowa", zabrala kilka rzeczy do domu i od razu podrozuje sie lzej. Ponadto grupa, ktora jezdzila razem cale dwa tygodnie (swoja droga zobaczyli w tym czasie chyba wiecej niz ja przez ponad miesiac) przyjela mnie, nowego, bardzo cieplo i serdecznie. Bardzo Wam dziekuje (o ile ktos tu zajrzy, acz nie wiem czy ktos ma adres). Wyjechali dzis o 4.30. Snu bylo w zwiazku z tym malo. Ja pospalem jeszcze troche, zjadlem all inclusive jajecznice i ruszylem do... Tulum :) czwarty raz. Nastepne polskie spotkanie 22 stycznia z Karolina w Limie, Peru.


Joanna i Agnieszka z Pablem

kilka dodatkowych zdjec



czwartek, 6 grudnia 2007

Do trzech razy Tulum

W poniedzialek wyjechalem z San Kristobal. Wraz z Amim, Hila i piatka innych osob wyruszylismy autobusem do Tulum. 16 godzin w autobusie. Amiego i Hile okradli na tej samej trasie tydzien wczesniej, mnie w okolicy. Piec studentek wymiany miedzynarodowej jeszcze nie okradli, mialy zatem najwiecej do stracenia. A w autokarze jak to w autokarze-siedzialem z meksykanska mama z nie mniej meksykanskim dzieckiem. Obok byla toaleta. Zmienialismy pieluchy, karmilismy cycem, jak nie karmilismy to plakalismy, gilgotalismy, mizialismy, ciumcialismy, wiercilismy, mindzialismy, skakalismy itd. Snu bylo w tym malo, bo jak mama z dzieckiem juz spala to mnie co chwile ktos potracal wchodzac i wychodzac z toalety. Zlodzieje nie mieli szans.
W Tulum plaza. Po San Kristobal naprawde poczulem roznice klimatyczna, wczesniejsze miejsca raczej rozpieszczaly. Tutaj kilka zdjec, zeby latwiej bylo walczyc z polskimi chlodami.



Ja, na zyczenie dwoch urodziwych czytelniczek, samowyzwalacz
nie chcial podejsc blizej, ale popracuje nad tym


Vamos todos a la playa


Siatkowka Izrael-Szwecja-Dania-Polska



Kot w pustym reczniku


Dzis odebralem slynna czarna torbe od Alejandro. Bylo to, ku mojemu wlasnemu zaskoczeniu, dosc smutne. Odebranie torby to takie pozegnanie Tulum i okolicy. Bede tu jeszce kilka dni, ale potem ruszam do Gwatemali przez Belize i raczej nie predko wruce do Meksyku. Mialem tu pracowac. Nie moge, nie dlatego ze nie ma pracy, mam ciagle problemy z uchem. Jestem w jednym z najlepszych miejsc do nurkowania na swiecie i nie moge zanuzyc nawet glowy. Ktos, kto nurkuje zrozumie jak bardzo jest to bolesne. Mialem zarabiac pieniadze, tylko je wydaje. Mialem laptopa i aparat. Nie wszystko sie udaje. Wiedzialem, ze nie zawsze bedzie latwo ale ostatnio natezenie "nie latwo" bylo dosc duze. Na szczescie rowniez dzisiaj przyszla do mnie paczka od Natalii. Alejandro byl dosc zdziwiony; najpierw dostal paczke z Polski i nie mial pojecia co z nia zrobic. Pozniej dostal maila od Polki studiujacej w Niemczech z poleceniem wlozenia tajemniczej paczki do lodowki. Po kilku dniach przyszedl Polak z dziurawym uchem odebrac swoja czarna torbe, zostawil czarne pletwy (uzyte raz) i otworzyl paczke (biala). Gdy Alejandro sprobowal torciku wedlowskiego (byl w paczce posrod innych rarytasow), wszystko zrozumial. Nie bylo pytan, tylko cieple pozegnanie. Kiedys tu pewnie wroce. Czuje sie dobrze (odpukac), jestem w pieknych miejscach, no a dzieki uchu pojade do Gwatemali i moze naucze sie tam troche hiszpanskiego. Nie ma tego zlego... W tej chwili plan jest taki: swieta w San Pedro na jeziorem Attilan. W otoczeniu czynnych wulkanow i niedaleko bylej stolicy Antigua (nie wiem jak sie po Polsku odmienia, Antigly, Antiguy?)

Ami i Hila-mlode zydowskie malzenstwo- zaprosilio mnie wczorajmnie wraz z innymi izraelczykami na prowizoryczne obchody swieta Hanuka. Spiewalismy hebrajskie piosenki, palilismy swieczki, jedlismy cos co przypominalo placki ziemniaczane. Powinny byc tez paczki (nie paczki tylko to co sie je w tlusty czwartek, nie mam polskich liter) Niestety w meksyku sa tylko donaty.

Jutro jade do Playa del Carmen. Spotykam sie tam z Joanna i grupa CTP Nautica. Spotykam sie rowniez z Edanem, Liora i Erevital, trojka Izraelczykow poznanych w San Kristobal. Jak tak dalej pojdzie to opuszczajac ameryke centralna bede mowil lepiej po Hebrajsku niz Hispzansku:)

poniedziałek, 3 grudnia 2007

Swiety Juan Chamula (czyt. Ciamula)

Wczoraj bylem na wycieczce Lagos de Montebello. Odwiedzilismy duza jaskinie, wodospad, jeziora Montebello i Majowa wioske z zacieciem ceramicznym. Bylo bardzo ladnie, w jaskini wszyscy wyciagneli swoje duze aparaty i mnie kluli tymi swoimi dzwiekami migawki. Szkoda gadac, lepiej zobaczyc zdjecia (moje, ich nie mam).

Przedwczoraj zas odwiedzilem wioski Chamula i Zinacantan. Jest to ten rodzaj wycieczki, ktory lubie.Wystarczy pojechac colectivo (8 pesos) i zaplacic za wejscie do kosciola (15 pesoso). Budget travel. Co wiecej, niskie koszty wcale nie przekladaja sie na niska jakosc!
Zatem od poczatku.

Chamula to wioska zamieszkiwana przez najwieksza grupe tradycyjnych Majow w okolicy-Tzotzil. Chodza w bialych, lub czarnych welnianych kubrakach, nie maja zbyt wiele zebow i mowia w jezyku zdecydowanie obcym. Przewodnik (w wersji ksiazkowej) mowi, ze sa bardzo dumni i niezalezni, przez co w Chamuli trzeba uprawiac turystyke zdecydowanie odpowiedzialna i swiadoma. Dla przykladu zdjecia. Lepiej im zdjec nie robic, zwlaszcza tym w tradycyjnych strojach. W praktyce tradycja kosztuje ok 10 pesos, wtedy rozmowa o zdjeciach jest juz zupelnie inna. Chamula jest wioska stricte katolicka. Pytalem sie nawet kilka razy czy napewno. Tak.
Zeby lepiej zrozumiec to i kosciol swietego Juana Chamuli trzeba znow zasiegnac do Przewodnika. Przewodnik mowi, ze misionarze Meksykanscy wymyslili taki oto sposob aby nawrocic wszystkich Majow. Ichniejszych bogow przerobili na swietych i sprawa zalatwiona, dni celebracji pozostaly mniej wiecej pierwotne. Nie wiem czy swiety Chamula tez byl wczesniej bogiem Chamula, ale wielu innych bylo.
Po tym krotkim wstepie jestesmy przygotowani na wejscie do kosciola.
Kosciol Chamuli

W kosciele pali sie kilka tysiecy swieczek. Pala sie na podlodze, bez zadnych podstawek, a wokol pelno siana ktory sie obrzycaja Tzotzilowe dzieci. Swiety Juan raczy wiedziec jak to sie nie zapala. Dalej sceny takie:
Mama przewija dziecko (zrobilo w kosciele wielka kupe), pan brzdeka cos na gitarze niemrawo. Rodziny klecza i odmawiaja jakies majowo-katolickie modlitwy (zdecydowanie bardziej majowe niz "Ojcze nasz"). W podarkach przynosza cala game wyrobow gastronowicznych: napoje, jajka, kury, soki, banany itp. Strumienie Coli splywaja po parkiecie. Ludzie rozmawiaja, smieja sie, dzieci graja w gry na komorkach. Spedzilem tam niesamowitych 15 minut. Wychodzac minalem sie z panem ktory z proszkiem , miednca i wiadrem szedl zrobic pranie u Pana boga za piecem.

Krotki spacer po wiosce i autostop do oddalonej o 10 km wioski swietego Lorenza Zinacantan...

Wioska lezy na wysokosci 2558m czyli nasze Rysy moga sie schowac. Kosciol tez urodziwy choc znacznie mniej okupowany. Urzeka napis na drzwiach:
Zabrania sie jesc slodyczy i zabijac kurczakow w trakcie mszy.

W obu kosciolach jest niestety calkowity zakaz robienie zdjec i 10pesos sprawy nie rozwiaze. Podobno dlatego, ze zdjecie to skradanie duszy Bogu ale mysle, ze chodzi tez troche o to, aby sie przypadkiem papiez nie dowiedzial jak w Chamuli jest naprawde.

sobota, 1 grudnia 2007

Mulato vs. Moro

Jestem w San Kristobal.

Niesamowita zmiana temperaturowa byla dla mnie zaskoczeniem. Miasteczko lezy bowiem na wysokosci 2163 m n.p.m., a to niecale 100 m nizej niz, znane co po niektorym, Maso Corto dla przykladu. Cieple ubrania zostaly u Alejandro w Tulum- nie sa przeciez potrzebne w Meksyku... Miasteczko to bylo jednym z 4 w ktorych w styczniu 1994 wybuchla rebelia Zapatistow. Watek historyczny narzuca sie sam. Na targach i straganach mozna bowiem kupic kominiarki, koszulki z napisami i zdjeciami bohaterow rebeli (bohaterzy zawsze zamaskowani). Zeby przyzwyczajac dzieci do walki zbrojnej dostepne sa rowniez pacynki. Maly pluszowy guerillo z karabinem maszynowym (rowniez pluszowym). Idealny prezent na gwiazdke czy cos. Mojej rocznej siostrzenicy, Julii, postanowilem jednak tego oszczedzic.
Wczoraj siedzialem w hostelu rozmawiajac z siostra gdy ktos zaoferowal mi darmowa wycieczke konna. Dwie dziewczyny sie zapisaly i zaplacily, jedna stwierdzila jednak rano ze koni bardzo sie boi. Ja, jako stary Kubanski kowboj, strachu juz nie czuje. Tak mi sie przynajmniej wydawalo, dopuki Moro (moj kon) nie zaczal uskuteczniac galopu. Tylko 50 metrow ale wystarczylo. Znowu sie boje. A pozniej bylo stromo z gorki i pod gorke i w ogole szkoda gadac.
Jak sie konie w koncu zatrzymaly to poszlismy do lesnego zoo-Pablo ma nowych przyjaciol.
http://picasaweb.google.com/franekp/SanKristobalMX

Dzis bola mnie plecy i pupa wiec glownie lezalem na hamaku. Bylem tez w Izraelskiej restauracji z 7 izraelczykami. Falafel, jak twierdza, w 100% Izraelski, muzyka tez, wszyscy mowia po Hebrajsku, ale... Kelner byl Polskim Zydem! Porozmawialismy sobie troche w tylko nam znanym jezyku i od razu poczulem sie bardziej swojsko. Pan poslubil Zydowke Meksykanska (nie wiem na ile to powszechne) i tu sobie teraz mieszkaja. Ale raczej nie na dlugo z tego co mowil. Tak czy owak dosc egzotyczne.

Skoro zas napomknalem o koniu Kubanskim, to mysle ze mozemy niechronologicznie przenies sie na kilka chwil do Vinales. To rowniez bylo gorskie miasteczko z temperatura nizsza niz reszta odwiedzonych przeze mnie Kubanskich miejscowosci. Bylo to tez zdecydowanie najlepsze miasteczko w jakim na Kubie bylem. Dolinie Vinales poswiece pozniej nieco wiecej czasu, dzis zas skupie sie na watku konnym.
Wycieczke zorganizowala Maricela-moja gospodyni w Casa Perticular. Maricela potrafila zalatwic wszystko- lekcje salsy, rowery, konie, wieprzowine i duuzo soku ze swierzo wyciskanego grapefruita.
Kon nazywal sie Mulato, przewodnik Fidel. Nasza czworka (Fidel, Francisco, Pablo i Mulato) stworzyla niebagatelnie rewolucyjna grupe. Koni zawsze sie balem, wiec bylem dla tamtejszych kowbojow spora atrakcja.
  • Po pierwsze nie wiem jak na konia wejsc.
  • Po drugie kon wcale mnie nie slucha. (Wtedy Fidel mowil ze spokojnie, ze Moro jest automatico i rzeczywiscie byl. Ja mu, ze idziemy, a on je. Ja, ze stajemy, a on idzie).
  • Po trzecie podrozuje z malym pluszowym miesiem.
  • Po czwarte ciagle robie temu malemu misiowi zdjecia.
Z respektem moglbym sie tam pozegnac na dobre gdyby nie jeden maly szczegol. Szczegol podarowany mi przez Andrzeja Po. (ktoremu w tym miejscu po raz kolejny dziekuje). Szczegol to takie male urzadzenie wielofunkcyjne produkcji szwajcarskiej (jakby scyzoryk tylko dosc duzy i z kleszczami). Dumnie przypiety do mego paska zostal uznany przez Fidela za promyk nadziei w kwestii mojego mestwa. Jak nie charakterem to nozykiem. Trzeba jakos nadrabiac...


Fidel mowil, ze jest kapitalista i brodatego Fidela nie lubi. Dziwila mnie otwartosc z jaka to przyznawal, ale moze w dolinie Vinales takie rzeczy uchodza. Wiedzial tez, bo zawsze staralem sie osmielac ludzi, ze ja nie uwazam zeby na Kubie byl najlepszy rzad jaki mozna sobie wyobrazic. Mowil jednak, ze na rewolucje na Kubie nie ma szans, ze zycie nie jest proste i ze by chcial wyjechac. To chyba dosc powszechne przekonanie w Havanie, ale w dolinie Vinales wcale nie koniecznie. Z Maricela i jej siostra Marta przegadalem nie jeden wieczor na ten temat, ale panie trwaly przy swoim.
Fidel muy bueno, Estados Unidos el Diablo, Cuba responde: Mas Revolucion!
Po pewnym czasie ja juz nie responde.

ps. Dorzucilem do poprzedniego postu link ze zdjeciami z Palenque (tutaj). link z San Kristobal (tutaj) wzbogaci sie pewnie o nowe foto jutro/pojutrze, jak sie gdzies rusze.

czwartek, 29 listopada 2007

Wspolczynnik wysokosci wzgledem szerokosci majowych schodow

Spalem na Campingu Mayabell. Unikalne doswiadczenie w moim krotkim podrozniczym zyciu. Daszek z palmowych lisci, a pod nim moj hamak i moskitiera. Scian bocznych brak. Wspiera nas spiwor 800g (min 5 max 18 stopni C)- mosquity nie mialy szans.
Pod sasiednim daszkiem mieszkal jakis Juan Muzykant. Gral na gitarze i podspiewywal. Spiewal jak jego zycie bylo puste, jak potem poznal dziewczyne, jak im bylo dobrze razem. Pozniej go niestety zostawila i jego zycie bez niej bylo okropne. Szlo mu calkiem niezle, wiec bylo milo. Po zaspiewaniu tej piosenki raz, zaspiewal drugi... i trzeci i czwarty. Zastanawiam sie czy w jego zyciu bylo tyle kobiet (przed ktorymi bylo mu pusto, z ktorymi bylo mu dobrze, a po ktorych bylo mu zle), czy chodzilo caly czas o jedna i tylko chial sobie te cala historie utrwalic. W barze, jak opowiedzialem parze szwedow o moim nocnym zdarzeniu, to mi postawili dwa piwa. Pana Jorga tez zreszta okradli w Meksyku. Zabrali mu 5 dolarow z kieszeni...
Ruiny w Palenque naprawde robia wrazenie, przynajmniej na mnie. Nie sa najwieksze w Meksyku czy tez jakos najlepiej zachowane. Sa za to w najprawdziwszej dzungli. Dochodzi sie do nich po przygotowanej sciezce, ale mimo wszystko przez dzungle. 1500 lat temu taki sobie Maj czy jakis inny podroznik wchodzil do gestego lasu, wokol malpy, jaguary i co tam jeszcze zamieszkiwalo dzungle (wydaje mi sie ze mogly byc to rowniez mrowkojady). Maj wspinal sie do gory by po niedlugim czasie znalezc sie na slonecznej polanie otoczonej przez wielkie kamienne palace, obserwatoria i grobowce. W tym czasie nasi Slowianie...


Kolejne blyskotliwe spostrzezenie to podejscie Meksykanczykow (i chyba innych krajow na poludnie stad) do zabytkow archeologicznych. Mozna wchodzic praktycznie wszedzie, nikt cie nie kontroluje. Jakby ktos chcial to pewnie by mogl wziac sobie Majowy kamien albo napisac na prastarej krypcie sprayem 'me (serduszko) Esmeralda'.
Konkluzja ostateczna zas dotyczy schodow. Majowie robili naprawde strome schody.



W Autobusie do San Kristobal nie zmruzylem oka, a kazdemu podejrzanie wygladajacemu Meksykaninowi mialem ochote w morde dac . Zwlaszcza gdy sie usmiechal, tak zapobiegawczo. Wiem, ze to okropne, ale pewnie jeszcze troche czasu minie zanim sam zaczne sie czesciej usmiechac. Tyle pieknych miejsc, a ja z ta malym aparatem, ktory rozladowal sie w polowie zwiedzania ruin.
Z drugiej jednak strony padalo sporo deszczu, ale ze aparat waterproof to i tak bylem nie do zatrzymania (dopuki starczylo baterii)!

wtorek, 27 listopada 2007

Merida->Palenque en la noche

Katedra Krzysztofa byla ladna. Jak to katedra chyba, duza i w ogole...Zrobilem za to ladne zdjecia na placu z golebiami, a pozniej jeszcze pana z recznikami i w sali z obrazami Palacio Municipal. Nastepnie comida Yuccateca, Mac Chuc i do hostelu. Tam, czekal na mnie juz tylko schowek z plecakami, bo wymeldowalem sie o poranku, tj. tuz po praniu. Wieczorem w Hostelu, w ktorym jeszcze dzien wczesniej o 22 wszystkie swiatla byly zgaszone zycie towarzyskie kwitnie na calego. Poznalem Amerykanina, ktory byl podrozujacego przez Meksyk na rowerze przez 3 miesiace. Poznalem innego, ktory meksyk odwiedza przez tydzien, bez roweru ale za to w celach stricte imprezowym. Przede wszystkim zas poznalem bewne siosterstwo (bo nie wiem jak sie nazywa bractwo w wydaniu zenskim) z Holandi. Bylo to 10 Holenderek podrozujacych bez zadnego mezczyzny w wieku lat 22-23. Jedna z nich zapytalem sie przy sniadaniu ´czy to twoje tosty?´ i to okazalo sie byc wystarczajacym pretekstem do rozmowy wieczorem. Dziewczyny skarzyly sie ze podrozuja od 10 dni i jestem pierwszym mezczyzna, ktory z nimi rozmawia. Nie dziwie sie, niewiele jest rzeczy bardziej przerazajacych niz ´zagadanie´ do takiej grupy. Pozniej byla darmowa lekcja salsy- ja tanczylem z instruktorka, a owe 10 ze soba na wzajem. Szkoda ich troche w sumie. Pozniej, osmieleni moja obecnoscia, przelamali sie amerykanie. Wlasnie wtedy, mimo nie sprzyjajacych okolicznosci, dzielnie przeprosilem (Natalio, mam nadzieje, ze jestes ze mnie dumna..?) i z plecakami udalem sie do mojego nocnego autobusu relacji Merida-Palenque. Po drodze kupilem jeszcze hamak i moskitiere zeby spac jak stary Maj w Palenquowskiej dungli (tudziez jak Max Frisch). Duzy plecak do schowka na dole, mala ze wszystkimi wartosciowymi rzeczami na glowa wewnatrz autobusu i mozna spac. Pozdrozuje autubusami ADO primera clase, nieco drozsze ale podobno znacznie bezpieczniejsze w temacie kradziezy. Rano obudzilem sie w Emiliano Zapata gdzie wiekszosc osob wysiadla. Do Palenque jeszcze 40 min ze switaniem za ADO oknem.
W Palenque wziolem swoj plecak i tu... jakis lekki. Lekki bo nie ma w nim juz laptopa, kamery video, dobrego aparatu (mam ciagle taki maly, wodoodporny) i dysku twardego, na ktorym wszystko zapisywalem (w razie, gdyby mi ukradli Laptopa). Kolana miekna, serce bije szybciej. ADO-bus-pani-recepcja mowi, ze im przykro, ale zebym juz sobie raczej poszedl. Przekonalem ja zeby chociaz zadzwonila do Emiliano Zapata, moze tam cos wiedza. Nie wiedza. Policja. Policja sie tym nie zajmuje. Zajmuje sie Ministerio Publico. Czekalem przed wejsciem poltorej godziny, az otworzyli. Tam upojne 3 godziny na sporzadzeniu raportu. Udalo mi sie ich przekonac, zeby sprobowali zdjac odciski placow, ale nie bylo latwo. Zasugerowalem pozniej zeby moze zdjeli i moje, to sie zgodzili ze to w sumie potrzebne (inaczej zaczeli by mnie scigac). Oplacalos ie ogladac Kojaka. Jakos tak milo, ale raczej opornie. Choc kiedys zalatwialem cos na naszym, polskim komisariacie to tez bylo opornie, a duzo mniej milo.
Tak mi minal poranek. Sznase na odzyskanie czegokolwiek sa male, choc pan powiedzial ze raz im sie w zeszlym roku udalo po polrocznych poszukiwaniach. Raz.
A w Palenque pada desz- spanie w Hamaku... ale przynajmniej aparat mi zostal wodoodporny...

poniedziałek, 26 listopada 2007

Merida rapido

Jesteśmy (ja i Pablo) w Meridzie. Podobno bardzo Europejskie miasto, przynajmniej jak na standardy Meksykańskie. Jest tu Katedra Świętego Ildefonsa- najstarsza katedra w obu Amerykach, z drugiej połowy XVI w. Bedziemy tu tylko kilka godzin, wieczorem ruszam do Palenque- Majowych ruin (niezależnie od pory roku) w środku dżungli. Może byś inspirująco. Ale poranek w Meridzie zaczęliśmy z Pablem pracowicie- zrobiliśmy pranie. tzn. ja robiłem a on raczej nadzorował, nie chciał mi pomóc przy wyżynaniu.


dozowanie wody, ekologicznie



Misiowe psikusy

I jeszcze trzy zdjęcia z Tulum:



Idę zwiedzać

niedziela, 25 listopada 2007

Gentes que viajen


Przyjazd do nowego miejsca zawsze wiąże się z niepewnością. Czy będzie miło, czy poznam ciekawych ludzi, „bratnie dusze”. Zazwyczaj, zwłaszcza gdy mieszkam się w hostelach, udaje się bez problemu. Wspólna kolacja, rozmowy, zdjęcia, dyskusje. Później dzień na plaży albo na jakiejś wycieczce i już. Zanim się człowiek zorientuje zaprzyjaźnia się z kilkoma osobami. Zaprzyjaźnia się zdecydowanie bardziej niż by chciał, choć jeszcze wczoraj była niepewność, a potrzeba owego zaprzyjaźnienia była bardzo silna. Kiedy w hostelu zostaje się trochę dłużej obserwuje się ludzi, którzy odjeżdżają. Oczywiście przyjeżdżają nowi i wszystko się jakoś płynnie miesza. Mam jednak zawsze uczucie, że ci Pierwsi to są ci ważni, a ci co przyjadą później to tacy znajomi wtórni. Mało w tym logiki, ale tak jakoś jest, przynajmniej w moim przypadku. Inaczej jest gdy wyjeżdża się samemu, jako pierwszy. Jest grupa ludzi, która cię pożegna, życzy udanej podróży, pomacha. Wymiana maili, telefonów, facebooków itp. Ruszam w dalszą drogę. Tam na pewno znowu będą ciekawi ludzie, wycieczki, widoki, widokówki. Ale Coś pozostaje tutaj. Zastanawiam się czy będzie zostawało w każdym miejscu, bo w końcu może Tego nie starczyć. Niektórym chyba nie starczyło i to są właśnie ci, którzy wiele dni temu mieli stąd wjechać, byli tylko przejazdem. Teraz pracują w hostelu, spędzają dni na plaży. Wyjazd jest dalej w planach ale taki nieokreślony, raczej odległy. Wszystkie atrakcje; jaskinie, plaże, ruiny, parki to tylko tło. Tło dla innego człowieka.
Ja dopiero zaczynam podróż, 12.40 autobus ADO do Meridy.

Dzień na plaży

sobota, 24 listopada 2007

Dos Ojos + Bonus

Wczoraj nurkowałem w cenocie Dos Ojos. Cenoty to z grubsza rzecz ujmując jaskinie w meksyku ;) Miejsce niesamowite, jedzie się busem w środek dżungli, tam chatki z bambusa z dachami z liści palmowymi... dosyć abstrakcyjne. Mała dziura w skale, a korytarze ciągnął się w nieskończoność. Dos Ojos nie jest jaskinią tylko „cavern” to tłumaczy się chyba jako grota. Ale polskie słowo grota implikuje coś co nie ciągnie się w nieskończoność, przynajmniej w moim odczuciu. W każdym jednak momencie widać skądś światło, czyli wyjście, co sprawia, że nurkowanie jest znacznie mniej wymagające. Mam kilka zdjęć, nie są niestety ostre, ale dają jakieś wyobrażenie.

Szybki kurs bezpieczeństwa


A dziś znowu dzień na plaży, trochę się rozleniwiłem chyba. Wkrótce pewnie ruszę do Meridy, choć to nic pewnego. Pablo zdje się lubi plażę, bo tylko leży i nic nie mówi.


Słoneczny Patrol w wydaniu meksykańskim

(Ci panowie są zdecydowanie w pełni uzbrojonymi żołnierzami jakby nie było widać)

W międzyczasie zaś przeniesiemy się na chwilę w rzeczywistość Kubańską, a dokładniej rzecz ujmując jej prologos Meksykański.



Prologos Meksykański.

W słynnej Agencia de Vjahes przy dworcu autobusowym w Tulum pani spytała mnie czy chcę lecieć liniami Cubana czy Mexicana. Cena przemawiała za Cubana, choć nie aż tak znacznie. Dla mnie jednak wystarczająco. Little did I know jak dobry był to ruch. Tym sposobem, moja Kubańska przygoda zaczęła się już na Cancun aeropuerto international. Lot oczywiście opóźniony, ale nikomu się nie spieszy. W samolocie ok. 8 członków załogi i ok. 12 Panów w garniturach. Zgaduję, że ośmiu Panów pilnuje ośmiu członków załogi, a pozostałych czterech Panów pilnuje tych ośmiu Panów... No ale przede wszystkim sam samolot. TU 47. Kamizelki ratunkowe, tlen, tratwy itp. prosto z ZSRR. Nie z Rosji. Jak pasażer za tobą otworzy stolik, to się zapadasz, ponieważ stolik jest tym, co usztywnia fotel. No i napisy na ulotce bezpieczeństwa w językach wszystkich republik i satelit, a zatem również Polski. Podczas lotu w tamtą stronę z jakiegoś powrotu ominął mnie wspomniany w poprzednim poście dym, ale co się odwlecze to nie uciecze. Wszystko się trzęsie i skrzypi ale juz po godzinie TU 47 wyladował. Zaczęła się Kubańska przygoda...