sobota, 25 czerwca 2011

Nicnierobienie w Cordobie

Będzie dość długi wpis na niedziele, zdjęcia dodam tu za kilka dni, nie mam ich zbyt wiele zresztą. Justyna powiedziała, mi przed wyjazdem, że lubi długie wpisy i ze czasem powinny być. Wiec jest, przepraszam tych którzy lubią krotko i szybko. 

Dziura w głowie się zmniejsza, dziury w zębach zalatane (l z kreseczka, choć bez tez ma swój urok). Nie boli, można jechać do Boliwii. 

Doktor Jarovsky miał, jak to bywa, dwóch dziadków. Jeden byl z Rosji, drugi w Pszczyny.

wtorek, 21 czerwca 2011

Szukanie dziury w calym

Jestem w Cordobie od niedzieli. Nie widziałem ani jednego miejsca, które powinno interesować turyste. Widziałem za to dom pani Nidii Aguero (tylko od zewnątrz), dwa duże centra handlowe, a w nich kilka sklepów komputerowych, klub reagge, szpital, dwie apteki, dentystę i tym podobne. 
Zaczyna sie w hostelu Tango. Prowadzi go dwóch braci, Kolumbijczyków. Ich mama, kiedy byli nastolatkami, zakochała sie w Argentyńczyku i przeprowadziła tutaj wraz z trzema synami. Jeden jest mały, dwóch prowadzi hostel. Z tych dwóch, jeden jest teraz w Szwajcari ze swoja dziewczyna z Portugali. Duzo zawilosci. 
Na straży hostelu zostal Javier, który oprocz robienia wszystkiego, uczy sie do egzaminu z historii prawa argentyńskiego. Chwila prawdy dzisiaj o 18.30. Cały hostel trzyma kciuki i sprząta po sobie, żeby Kolumbijczyk mógł się uczyć...
Dziewczyny, Javier mówi ze Polki są najładniejsze na świecie.

niedziela, 19 czerwca 2011

Sześć dni bliżej nieba

Fernando okazał się być kobietą. Chwilę później okazał się wręcz być swoją żoną. Żona jest dentystką i bardzo nie lubi zimna, gór i tym podobnych. Z jednej strony mówiła nam że tam (w Vallecitos) jest cudownie, z drugiej, że sama by tam długo nie wytrzymała. Fernando zapewne zachęcałby nas skuteczniej (jest przewodnikiem górskim), ale jego samochód się popsuł i w rezultacie nigdy go nie poznałem.  
Przyjeżdżamy. Jest Guillermo, Vanessa (gospodarze, dentystka mówiła, że są cudowni), półtoraroczna córka Violetta, psy Brisa (umie otwierać drzwi w obie strony) i Lobo (otwiera tylko od zewnątrz) oraz kotka Nievla (mgła, oba psy się jej boją). Jakaś grupa akurat schodzi z gór. Popijają herbatę, przebierają się i wyjeżdżają. Do czwartku w schronisku będziemy tylko my.


niedziela, 12 czerwca 2011

Dlaczego nie jestem w Vallecitos?

Mendoza, jedna ze swiatowych stolic wina, lezy na pustyni. Nie w zadnej oazie, tylko na srodku pustyni, u podnoza Andow (And?). Cala woda jest poprowadzona kanalami. I tak od kilku stuleci. Patrzac na zielone miasto, ogrody i plantacje wina trudno w to uwierzyc. Imponujace.
Pustynia, pustynia (ostatnie 'a' z ogonkiem), ale dlaczego nie ma polskich znakow? Kilka dni temu moj przenosny komputer zamienil sie w wielka ladowarke do telefonu. Troche nie dziala. W Sao Paulo, Porto Allegro, Montevideo czy Buenos (czyli miejscach, w ktorych spedzilem ostatni miesiac) moglbym go naprawic. Teraz najblizsze takie miejsce na mojej trasie to Lima w Peru, do ktorej dotre za kolejny miesiac. Jest to lekki problem nie ukrywam. Na szczescie komputer troche jednak dziala i nie stracilem zdjec ani roznych innych ciekawostek. Z nadzieja patrze w przyszlosc.
Ze szczegolna nadzieja patrzylem zwlaszcza na kolejne 5 dni. Mialem jechac do Vallecitos.
Zaczelo sie tak. Jestem sobie w Mendozie, u podnoza wielkich gor, w pieknym pustynnym miescie. Ale jednak miescie, a gory czekaja. Mysle - gdzies pojade. Pytam tu, pytam tam, sprawa nie jest prosta. Jest zima, park narodowy Aconcagua jest zamkniety dla amatorow szwedania sie po okolicy. Informacja turystyczna nie wie, informacja gorska zamknieta na zime (bo i tak nic sie w zime nie robi), w sklepach gorskich sprzedawcy, a nie wspinacze. Az do momentu, kiedy wszedlem do Chamonix. Tak sie nazywa jeden z gorskich skepow, kawalek od centrum (czyli od miejsca, w ktorym jest wszystko inne). W sklepie Rodrigo, wspinacz, pasjonat i przy okazji wlasciciel. I sie zaczyna. Krotka rozmowa, zamienila sie w godzinny pobyt, popijanie mate, dyskusje o gorach w Europie i Ameryce. Polacy ciesza sie tu dobra opinia, poniewaz udalo im sie zrobic pare ciekawych rzeczy w okolicy. Na przyklad wejsc na Aconcague zima jako pierwsi. Mile chwile, jak ktos cie lubi, za to, ze jestes Polakiem. Tenze Rodrigo mowi, ze doskonale mnie rozumie, ze nie po to sie przyjezdza do Mendozy zeby chodzic po barach (wiekszosc ludzi z mojego hostelu by sie z nim nie zgodzila), ze trzeba jechac w gory. A jak gory to tylko do Vallecitos. Jest tam dosc wysoko polozone schronisko (2900m n.p.m.), z ktorego mozna chodzic na przemile przechadzki o charakterze jednodniowym. Wazne, bo biwak zimowy w gorach jest dla mnie trudny do przeprowadzenia. Nie mam namiotu, ani rzeczy do gotowania. Ma za to cieply spiwor, Rodrigo byl mimo wszystko sprzedawca.
W schronisku Mausy w Vallecitos jest prad, prysznic, dwa osiemnastoosobowe pokoje oraz przemili wlasciciele. Podobno. Wczoraj kupilem bilet na busa ktory podjezdza najblizej (tj. okolo pol godziny spaceru od schroniska). W Carrefurze udalo sie zdobyc jedzenie na 5 dni (zajelo dwie trzecie plecaka), na gorze nie ma sklepu. Nastawilem budzik, zasnalem sluchajac muzyki, telefon sie rozladowal, budzik nie zadzwonil... wstalem i tak!  Spakowalem sie, pozegnalem i czekam na busa. I tak od godziny, bus nie przyjechal. Nie bedzie dzis Vallecitos. Zdjec tez nie bedzie, bo nie mam cierpliwosci do tego komputera, ale za jakis czas sie jednak pojawia. Bedzie strona miejsca w ktorym chcialem dzis bardzo byc. Jest po hiszpansku, ale slowo 'Fotos' da sie zrozumiec. http://www.refugiomausy.com.ar/mausy.html
Ide dowiedziec sie dlaczego bus nie przyjechał. W tym momencie bardzo nie lubie firmy Cordon del Plata.

UPDATE

Firma zamknięta w niedzielę, nic się od Mar del Plata nie dowiedziałem. Dzwonie do schroniska, mówią że maja niejakiego Fernando, który może mnie podwieźć. Gdy pytam o autobus, mówią, że pewnie byłem jedynym klientem i po prostu nie wyruszył. Dzwonię do Fernando, mówi że możemy, ale jak ja sam to bardzo drogo. W hostelu widzę parę Nowozelandczyków.
- Chcecie jechać dzisiaj w ładne góry?
- Chcemy.
- To jedziemy.

Poszli kupić sobie jedzenie i o 14 ma być Fernando. Na Nowej Zelandii jak na Zawiszy, zobaczymy czy na Fernando też. Nie mogę się doczekać.
Na pocieszenie kilka zdjęć, może mój komputer nie umrze. Zdjęcie poniżej jest z przedwczoraj, byliśmy w Parque Nacional Aconcagua, daleko od Góry, ale przynajmniej dało się Ją zobaczyć. Na tym zdjęciu niezupełnie, jest z tyłu, lekko z lewej, zlewa się z górą bardziej z przodu. Dziewczyna która idzie to Savannah, studiowała Zdrowie Seksualne w Anglii. Nie wiem czy w Polsce można studiować Zdrowie Seksualne.



czwartek, 9 czerwca 2011

Buenos Aires - sequel

W niedzielę byliśmy w kinie na „Que paso ayer?” parte dos (a.k.a. Kacvegas 2). Moim zdaniem dużo dobrego śmiechu. To film, którego pierwsza część reklamowała się hasłem „the ultimate party movie”. Jeżeli ktoś twierdzi, że zrobił ostateczny film imprezowy, to trudno spodziewać się czegoś dobrego. A jednak, było dobre. Film lekki i przyjemny a zarazem z finezją i polotem. 
Część druga nie miała w tej sytuacji lekko, oczekiwania były znaczne. Moim zdaniem chłopcy dali radę. Film był przewidywalny, z bardzo podobną, zgrabną konstrukcją. Efekt - półtorej godziny śmiechu, zero zmartwień.  
Dlaczego o tym piszę? Nie, nie zamieniłem tego bloga w kółko filmowe. Gdybym nawet chciał, to musiałbym pisać o nieco ambitniejszych filmach niż Kacvegas – moja Pani promotor tu zagląda. Piszę dlatego, że pomyślałem o sequelu, jako o niezłej analogii względem drugiej wizyty w jakimś miejscu. Na pewno są lepsze, ale ich w tym momencie nie wymyśliłem.
Bo jak tu myśleć?
Więc tak. Pierwsza wizyta w jakimś miejscu jest jak pierwsza część filmu (jakiegoś, nie koniecznie Kacvegas, chociaż zdarza się - do Bangkoku wracałem 3 razy swego czasu). Możemy trochę o danym miejscu wiedzieć. Książki czy filmy dokumentalne są jak trailery (po polsku zajawki) czy nazwisko reżysera. Możemy też nic nie wiedzieć. Wtedy pełni zdziwienia odkrywamy że jest takie miejsce jak Punta del Este i, jakby tego było mało, jest super. Zazwyczaj jednak coś wiemy, mamy wyobrażenie, które zderza się z rzeczywistością. Efekty bywają różne. 
Druga wizyta to jednak zupełnie coś innego. Nie mamy wyobrażenia – my wiemy jak Tam jest, są precyzyjne oczekiwania do spełnienia. Sprawa nie jest jednak taka prosta. Pamięć, podobnie zresztą jak sama percepcja, są mocno wybiórcze. Co więcej, zapamiętujemy (przynajmniej ja) rzeczy przyjemne oraz takie, które pasują do obrazu danego miejsca (który sobie ułożyliśmy w głowie). Dysonans poznawczy ciśnie się na klawiaturę, ale są wakacje. A zatem, Buenos Aires część pierwsza (2008) to był hit. Niezbyt duże oczekiwania, bardzo duże wrażenie. Jakie jest Buenos Aires parte dos (2011)?

nie śpi, to na pewno
Po długim wstępie, bardzo krótkie rozwinięcie. BA 2011 jest zdecydowanie bardziej prawdziwe, przyziemne. Za pierwszym razem mieszkałem w San Telmo, takiej mocno turystycznej dzielnicy. Było późne lato. Teraz jest zima, mieszkałem w Tigre, przepięknym przedmieściu, ale jednak przedmieściu. Codziennie dojeżdżałem kolejką do centrum razem z ludźmi, którzy jechali do pracy. Zmęczone twarze zajęte codziennoscią. W Buenos Aires dwa było wino, imprezy, spacer po La Boce, San Telmo i centrum, ale było też kupowanie biletów do zatłoczonego metra i pociągu, widok na gorsze dzielnice i tutejsze favele (villas), brudni bezdomni, zmęczeni życiem ludzie, bardzo zajęci biznesmani. Była Kasia która opowiadała o nie aż tak łatwych realiach osiedlania się Polki w BA. W moich oczach Buenos z miasta marzeń zamieniło się w tętniące życiem, normalne miejsce pracy milionów osób. No, może normalne to lekka przesada, niewiele znam miast ładniejszych, żeby nie powiedzieć żadnego. Trochę zimny prysznic, ale czar w żadnym wypadku nie zginął. Za kilka miesięcy pewnie i tak będę wspominał Buenos jako miasto idealne. 
Buenos Aires parte dos - gorąco polecam, Franek Przeradzki
Zdjęcia
Jedną z takich małych atrakcji (jak mówi Marta I. - smaczków) dojeżdżania byli sprzedawcy kolejkowi. Mają trasę podzieloną na sektory, gdy jeden wsiada, drugi wysiada, nie ma że dwóch na raz. Jeden sprzedawca na dany wagon w określonym sektorze. Wchodzą i sprzedają. Nauszniki, batoniki, płyty z muzyką, breloczki zrobione przez niewidome psy itp. Czasem też przygrywają jakąś nutę. Mówią bardzo głośno, wyraźnie i konkretnie. „Szanowni pasażerowie, w tym dniu chciałbym państwu zaoferować unikalny batonik. Jest to batonik produkcji duńskiej, niezwykle smaczny i pożywny, dobry zarówno dla osób dorosłych jak i dzieci oraz młodzieży...” itd. Itp.
Na pierwszej stacji, chłopiec zastanawia się, jakie oferty zostaną mu dziś przedstawione

Teraz jestem w Mendozie. Dojechałem tu po całej nocy w autokarze (był Harry Potter i autokarowe bingo - prawie wygrałem, zabrakło liczby 32). Pokój sześciosobowy bez sublokatorów, basen w ogródku (jest około 5 stopni) i wycieczka do winnic dwie godziny po przyjeździe...
Zdjęcia z winnic























środa, 1 czerwca 2011

Krowy, mate i piłka nożna

Autobus rusza punktualnie o 10.30. Po trzech godzinach i czterdziestu pięciu minutach jesteśmy w porcie Carmelo na rzece Parana. To druga co do wielkości rzeka w Ameryce Południowej. Konkurencja jest poważna – pierwsze miejsce zajmuje niejaka Amazonka. O 14.30, zgodnie z planem prom Cacciola wypływa w stronę argentyńskiego miasteczka Tigre, nieopodal Buenos Aires. Z portu w Tigre wychodzę punktualnie o 16.30. Kolejny dowód na to, że to nie jest prawdziwa Ameryka Południowa.
Jadąc prze Urugwaj z widokiem na bezkresne pastwiska myślałem o tym, czego nie napisałem, a chyba napisać powinienem. Do głowy przyszły mi następujące rzeczy:
1. krowy
2. herbata 
3. piłka nożna.
Ad 1. 
Krowy w wydaniu argentyńskim słynne są na całym świecie. Tymczasem krowa urugwajska tej argentyńskiej wcale nie ustępuje. Ma w okół siebie dużo zieloności, którą beztroska pochłania, życzliwe, lecz nienachalne towarzystwo kolegów i koleżanek oraz bardzo przyzwoitą ilość słońca. W takich warunkach każdy byłby smaczny.
Ad 2.
Herbata, a dokładniej mate. Mate, podobnie zresztą jak pyszna wołowina, kojarzy się głównie z Argentyną. Tymczasem, na podstawie obserwacji uczestniczącej stwierdzam, że mate jest jeszcze bardziej popularne w Urugwaju. Mniej więcej co piąta osoba, którą mijałem na ulicy miała ze sobą termos z gorącą wodą, matero wypełnione mate i bombillę (czyli tykwę i srebrną słomkę, urządzenia do picia mate). Na początku zrobiło to na mnie duże wrażenie, ale bardzo szybko stało się codziennością. Kolejny dowód na to, że rzeczy interesujące trzeba fotografować od razu, bo z czasem przestają zwracać na siebie uwagę.
Ad 3. 
Piłka nożna jest w Urugwaju bardzo ważna. Na tyle ważna, że kiedy wspominani w poprzednim wpisie Anglicy wyszli oglądać finał Ligi Mistrzów (czyli, jak niektórzy sądzą pojedynek dwóch najlepszych drużyn świata), to nie mogli znaleźć żadnego lokalu, który by to starcie pokazywał. Tego dnia o tej samej porze grały ze sobą jakieś dwie lokalne drużyny i mecz narodowy był dużo ważniejszy od tego zagranicznego. Anglikom udało się obejrzeć pojedynek MU z Barcą dopiero w niezbyt obleganym, irlandzkim pubie w Montevideo.

Poza tymi kluczowymi wiadomościami, o Urugwaju warto też wiedzieć, że jako pierwszy kraj na kontynencie zalegalizował związki homoseksualne, i dopuścił adopcję dzieci przez takowe. W 2009 roku dał wszystkim uczniom w kraju laptopa i dostęp do bezprzewodowego internetu. Legalne jest tutaj też posiadanie niewielkiej ilości narkotyków. Te informacje zawdzięczamy Bartkowi, któremu bardzo dziekuję i kończę temat Urugwaju. 

Mieszkam w Tigre, u koleżanki poznanej w Buenos trzy lata temu. Koleżanka trenuje gimnastykę na trapezie, więc w godzinę od przyjazdu do Argentyny oglądałem trening cyrkowych akrobatów (Zdjęcia). Pierwszego dnia kupiłem też lokalną kartę SIM. Po pierwsze, żeby skontaktować się z koleżanką, po drugie, jest promocja, w której za każdy dzień używania internetu płacę równowartość 70 groszy. Następnego dnia kolejką podmiejską pojechałem do Buenos Aires. Coś typu WKD Milanówek – Warszawa. Poszedłem do biura obsługi klienta sieci Personal, ponieważ wspomniany internet za 70 groszy nie chciał działać za żadne skarby. Poza biurem obsługi klienta (polecam) odwiedziłem wieżę Babel z książek (instalacja artystyczna), muzeum broni (wyobraźnia człowieka w tym temacie nie zna granic), deptak Florida oraz Plaza de Mayo. Na placu podobnie jak trzy lata temu - dzieci się bawią, gołębie gruchają, a protestujący protestują (głównie w temacie wojny o Malviny czyli Falklandy). O ile dzieci i gołębie ciągle ktoś dokarmia, o tyle protestujących nie za bardzo.
Zdjęcia z BA później, dziś robię zupę.