niedziela, 27 kwietnia 2008

QF 322 to Auckland now boarding

(Recap of the journey so far)
[...] Many local delicacies, even more local liquors. Many painful mornings. Not enough Argentinian steaks. 3 pairs of long trousers, one of them bound not to leave this continent. Tens of Pablo's new friends, a few washes and most likely a permanent lost of shagginess of the bear. A battalion of new Facebook acquaintances. 9 novels and hundreds of tourist guide pages read. A few swims in too cold water features, two dives in the Mexican cenotes. 5 nights at the Casa de La Musica in Vinales, a 1-hour Salsa lesson. A 1-week Spanish course. Too many missed places, too little time for a lot of things. Many places to go back to one day, many people to see again one day. Too much time away from the family. No serious illness, no dangerous accident, no real reason to worry. One grinning Franek, one wasted bear and 5 months of the great adventure still to come!
6 miesiecy, 179 dni, 4296 godzin, 2 kontynenty, 9 krajow, 7 stolic, duzo nowych stempli w paszporcie, jedna wiza chinska. Jeden Salar, jedna Titicaca, jeden kosciol Chamuli. Wielka Patagonia, dziki archipelag San Blas, niebianska plaza w Tulum. Jeden dzien regulacji oddechu, 5 nocy pod namiotem, 3 noce na hamaku, dwie noce na stacjach, jedna noc na lotnisku, za duzo nocy w autobusach. Dziesiatki miejscowosci, dziesiatki roznych lozek. 3 koldry. Jeden prawdziwy dom, tydzien rodzinnego zycia. Pierwsza gwiazdka poza domem. Setki godzin w autobusach, ladnych kilka w samolotach, 30 godzin w dwoch pociagach. Setki przespacerowanych kilometrow, jedne przechodzone buty. 2 skradzione aparaty, jeden komputer, jeden dysk.. Co raz lzejszy plecak. Setki nowych znajomosci, kilkanascie nowych przyjazni. Jeden John (steward). Wiele trudnych pozegnan, jedno smutne rozstanie. Jeden moment placzu.
Duzo lokalnych przysmakow, jeszcze wiecej lokalnych napitkow. Duzo bolesnych porankow. Zbyt malo argentynskich stekow. 3 pary dlugich spodni, jedna juz nie opusci tego kontynentu. Dziesiatki nowych przyjaciol Pabla, kilka kapieli i, prawdopodobnie permanentny, zanik kudlatosci misia. Kilkadziesiat nowych znajomych na Facebooku. 9 przeczytanych ksiazek i setki stron z przewodnikow. Kilka kapieli w zbyt zimnych zbiornikach wodnych, 2 nurkowania w Cenotach w Meksyku. 5 nocy w Casa de La Musica w Vinales, jedna godzina lekcji Salsy. Tydzien kursu hiszpanskiego. Zbyt duzo miejsc ominietych, zbyt malo czasu na wiele rzeczy. Wiele miejsc do ktorych trzeba wrocic, wiele ludzi, ktorych trzeba znow spotkac. Zbyt dlugo z dala od rodziny. Zadnej powaznej choroby, zadnego niebezpiecznego wypadku, zadnego prawdziwego powodu do zmartwien. Jeden usmiechniety Franek, jeden zmarnowany mis i piec kolejnych miesiecy wielkiej przygody!

piątek, 25 kwietnia 2008

5 dni spokojnego deszczu

Pierwszego dnia swiecilo slonce. Chlopaki kupili nawet krem do opalania. Powiedzialem, ze sa chyba lekko nadoptymistyczni, ale twierdzili, ze to powazna sprawa. O 12 odplywa katamaran, herbata, goraca czekolada itp. Ogladam zarowno widoki jak i wspolpasazerow. Niektore widoki widze po raz ostatni, wspolpasazerow bede spotykal przez najblizsze kilka dni na szlaku. Na tym etapie myslalem, ze bedzie raczej odwrotnie. Plecaki sa ciezkie, idziemy trzy i pol godziny do campingu przy lodowcu Gray.


Poszly konie po betonie, day one, swieci slonce

Po drodze Martin zaczyna kustykac. Ma nowe buty i nogi bolaly go juz wczesniej. Staje sie jasne, ze jutro wraca do domu. Nie mogl zreszta spac na karimacie, nie jest typem namiotowym. No mas ojos azul... Z kanadyjczykami kapiemy sie w lodowcowym jeziorze (jedyna forma prysznica) a pozniej butelka rumu.
Nastepnego dnia Martin rusza kustykajac do promu, a my, bez plecakow, do gory, blizej lodowca. Drugiego dnia pada i sa chmury. Czasem pada bardziej, czasem mniej, ale pada niemalze non stop. Slonce wyszlo raz, na 10 minut (nie przerywajac przy tym deszczu). Powiedzialo hasta la vista i tyle sie widzielismy. Spagetti w schronisku i ruszamy z plecakami w dol. Kanadyjczycy przemoknieci jak ja, ale nie maja ubran na zmiane. Sytuacja zaczyna sie klarowac. Spia w hostelu (100 zl za noc, nie ma zadnej poscieli czy kocy), a rano odplywaja. Z pieciu zrobilo sie dwoch. Ja i przemoczony Pablo NieWychylajacyNosaZkieszeni). No, a do tego bardzo ciezki plecak, trzeciego dnia wazyl okolo 25 kg. Mokre rzeczy, nadmiar jedzenia, i najwiekszy personalny namiot w historii Torres del Paine (mieszcza sie w nim 4 osoby, mielismy dwa tylko dla komfortu). To byl najtrudniejszy dzien, 11 km z plecakiem, 4 bez i ciagly deszcz. Bylem napraaawde zmeczony.
Naaprawde zmeczony, ale juz niedaleko


W schronisku wysuszylem rzeczy, duzo zjadlem, troche jedzenia oddalem i zrobilo sie lzej. Namiot juz w trakcie rozstawiania przemokl kompletnie, ale mialem dosc dobry spiwor i karimate. Rano kolejne suszenie. Dzien czwarty byl nawet sloneczny. Padalo od czasu do czasu, ale chmury nie byly tak geste i dalo sie cos zobaczyc. Przeszedlem wiele kilometrow, ale widoki dodawaly sil. Spotkalem po drodze pare, ktorych zespol tez sie wukruszyl i w efekcie spali u mnie. Rozstawilismy namiot, spagetti i ruszylem (z misiem, czekolada, plastikowa butelka i czolowka) do wiez Paine. Zachod slonca i powrot lesna droga po zmierzchu. Niestety (tudziez stety) park nie obfituje w dziekie zwierzeta, nikogo nie spotkalem. Na kolacje zupa z proszku i jajko na twardo.
Day 5, ostatnie spagetti. Pablo pilnuje zeby bylo aldente
Dzien piaty to byl juz czysty relaks. Para wstala o 4.30 zeby pojsc do wiez (tam, gdzie bylem dzien wczesniej). Ja spokojnie, o 9. Sniadanie- wedzona lama i 5 dniowy chleb z maslem orzechowym. Spakowalem namiot i w droge. 2 godziny z gorki i juz schronisko. Swieci slonce (na pozegnanie, jak zwykle). Z Pablem robimy ostatnie spagetti z sosem Arrabica. Spotykam znowu wiekszosc ludzi, z ktorymi przyjechalem tu autobusem. Atmosfera jak po dobrze skonczonej pracy. Mala Cola za 8 zl, ale nie moglem sie powstrzymac. Niektorzy byli w Torres tylko na jeden, dwa dni. Inni dluzej. Spotkalem pare, ktora konczyla wlasnie 12 dniowa wyprawe. Twardzi, ciagle usmiechnieci, choc juz dosc zmarnowani.
W autobusie sen, zwrot wyporzyczonego sprzetu, pakowanie, email do Fiedersa i spanie. Pobudka 5.30 i do autobusu. Dwa dni w drodze, dwie niewygodne noce transportowe i jestem w Santiago de Chile. Pranie, zwiedzanie. Bylem w nocy na czyichs urodzinach z Chilijczykami ktorych poznalem przez Couch Surfing. W niedziele wieczorem lece do Nowej Zelandii.
zdjecias de Torres

piątek, 18 kwietnia 2008

Puerto Natales

Nastepnego dnia z Benem i Shaunem ( dwoch kanadyjczykow, poznanych jeszcze w Buenos Aires) poszlismy na lodowiec. Lodowiec okazal sie bardzo niepozorny, wiec zdecydowalismy sie pojsc wyzej, do przeleczy, a pozniej do szczytu. Slonce swiecilo, wiatr zimny, ale bylo warto. Szlak, o ile takowy w ogole byl, nie nalezy do najbardziej uczeszczanych. Mimo to, jakies pol godziny za nami ruszyly dwie osoby. Zrobili nam zdjecie na szczycie, na ktorym zreszta kilka minut pozniej sie spotkalismy. Dwoch Polakow...
Dzien pozniej kupowalismy bilety na autobus do Puerto Natales. Shauna zahipnotyzowalo zdjecie samolotu na reklamowce, wiec po kilu minutach siedzenia bez slowa (pani z agencji podrozy byla zdecydowanie zagubiona) zapytal sie ile kosztuje krotki lot. Godzine pozniej siedzielismy w czteroosobowym samolocie z pilotem o niezwykle przyjaznie brzmiacym imieniu Pablo. Latalismy nad parkiem narodowym, miastem i lodka, ktora Martin zwiedzal wlasnie kanal Beagle. Zdjecia w folderze Tierra del Fuego (link w poprzednim wpisie).

Wczoraj wieczorem dojechalismy do Puerto Natales.
Pozyczone:
2 namioty
4 spiwory
4 Karimaty
1 Kuchenka
2 Puszki z gazem
2 Garnki
Kupione
5 czekolad
4 paczki spagetti
8 mini sosow
4 Schabowe
4 Steki
24 Jajka na twardo
Milion puszek tunczyka, itp, itd.
Jutro zaczynamy treking w Torres del Paine. Jesli wszystko pojdzie zgodnie z planem to powinnismy wrocic we wtorek wieczor do Puerto Natales. Tego dnia sa urodziny Shauna, a dzien pozniej o 6.45 wsiadam w autobus do Santiago de Chile. 2 doby, 4 przesiadki.

wtorek, 15 kwietnia 2008

Adrian i inni

Adrian Stabile to jeden z najbardziej poludniowych dentystow swiata. Mimo to utrzymuje w swoim gabinecie wysokie standardy. Ma duzy komputer w gabinecie i zawsze pokazuje pacjentowi w lusterku gdzie jest dziura, gdzie wyczyscil, itp. Podkreslal, ze ceny dla turystow sa rowne tym lokalnym. Podkreslal tak dlugo, ze w koncu przestalem mu wierzyc. Wizyta u Adriana zaowocowala jedna z najbardziej wysunietych na poludnie plomb. Gorna, prawa szostka.

Adrian przy pracy w swoim gabinecie

Nastepnie przyszla wizyta w Parku narodowym. Deszcz, snieg i wiatr, ale bylo ladnie. Parque Nacional Tierra del Fuego to planeta zajecy (jeden zajac, duzo wiecej zajecy?). Widzielismy lekko ponad piecdziesiat w ciagu czterech godzin spaceru. Wieczorem pozegnalana kolacja i Revital wyjezdza do El Calafate. Stamtad ma samolot do Buenos i dalej do Izraela. Powrot do domu po pol roku. Szukanie pracy, mieszkania, kandydata na meza. Powrot do rzeczywistosci, nie byla zachwycona.
Tego samego wieczoru idziemy z grupa z hostelu do baru Karaoke. Sobota wieczor-bar pelny, jest tu potencjalnie cala smietanka towarzyska Ushuaji. Pierwsza piosenka jest moja i Martina. Dla przypomnienia, wysoki blond Holender. Spiewamy „Strangers in the Night” Franka Sinatry. Spiewamy z uczuciemy. W koncu ktos z konca sali nie wytrzymuje liberalnej atmosfery i zaczyna krzyczec, ze jestesmy pedaly i sie ladujemy w d… Nieco pozniej ten sam pan, w stanie wskazujacym na nadmierne spozycie, spiewa jakas píosenke. Spiewa gorzej ode mnie (a to, prosze mi wierzyc, nie jest wcale takie proste). Zaraz po wykonaniu utworu pan opuszcza lokal w asyscie ochroniarzy. Ten epizod (krzyki, nie opuszczanie lokalu) dodaje animuszu. Zglaszamy z Martinem „Yesterday” Beatlesow. Prowadzacy karaoke tak jest tego ciekaw, ze omija cala kolejke i po chwili jestesmy na scenie. Spiewamy z uczuciem i pasja. She zmieniam na he i wychodzi ze pytam, dlaczego Martin musial odejsc. Rzut okiem na publicznosc Ushuaiska. Polowa sie smieje i to chyba calkiem szczerze, widac ze dobrze sie bawia. Druga polowa wyraznie mniej zadowolona, ta Ushuaia chyba na taka akceptacje nie jest jeszcze gotowa. Nikt nic nie krzyczy, ale zgaduje ze komentarze podnosowo-szeptane nie sa nam przychylne. „Coz, nie jestem juz w Amsterdamie” komentuje Martin.
Kilka godzin pozniej wchodze do dyskoteki. Zatrzymuje mnie przystojny pan w modnej koszuli.
-Wybacz moja smialosc, ale czy przypadkiem jestes z Francji?
-Nie, z Polski
-Ach, jak to zatem robisz, ze jestes taki piekny?
-Szczerze to nie wiem, ale wole kobiety
-Ech... (to ech ma oddawac smutny wzdech)
Mysle, ze i tak mi nie uwierzyl, po prostu uwarza, ze jestem wierny Martinowi. Matinowi, ktorego pozniej podrywa reszte wieczoru, nawet jak ten calowal sie z dziewczyna.
Nastepnego ranka, po trzech godzinach snu, ruszam znowu do Parque Nacional. Martin nie reaguje na zadne bodzce takze jade sam. Hola -witam sie z kierowca. Hola, Ojos Bonitos (czesc, Piekne Oczy)- odpowiada kierowca i jego pomocnik. Widac byli na karaoke.
W restauracji schroniskowej pisze imie, nazwisko, nazwe hostelu i godzine wymarszu. Wzgledy bezpieczenstwa, godne pochwaly. Niebo niebieskie jak oczy Martina (...), pierwszy raz od kiedy tu przyjechalismy. Przechodze przez plaze pelna amerykanskich turystow. Wszyscy fotografuja jednego krolika, widac dopiero przyjechali. Ich duze aparaty i odglosy migawki rozdrapuja dawne rany.
Wchodze do lasu, nie ma absolutnie nikogo. Po kilku minutach spotykam DzieciolaCoZarazRodzicowWola. Przeskakuje nerwowo z galazki na galazke, ale dzielnie puka, nie zwazajac na niebezpieczenstwa nadciagajacego gringo. Dzieciol zfilmowany. Po pewnym czasie, liczac od dzieciola, spotkam duzego ptaka. Obiektywnie drapiezny, choc kontakt mielismy raczej pobiezny. Przysiadl na chwile na galezi, przyjzal sie Ojos Bonitos i ruszyl w dalsza droge. Widac byl tylko przelotem. Zaczyna sie szlak na cierro Guanaco. Tablica, nie wchodzic po godzinie 12, bez dobrych butow i odpowiedniej odziezy. O trzech godzinach snu nic nie mowia. Poltorej godziny pod gore w lesie. Czuje w nogach wczorajszy treking i dyskoteke. W koncu wychodze ponad granice lasu. Wszedzie bialo, pogoda ciagle dobra- powazny zastrzyk energii. Na tym etapie spotykam jakiegos chlopaka. Pozniej w schronisku widzialem, ze na szlaku bylismy tylko my. Prywatne Guanaco. Ma duzy plecak, chyba z rzeczami do campingu, takze jest mu sporo ciezej. Wyprzedzam. Przez jakis czas ide po czyichs sladach sprzed kilku dni. W koncu jednak i te sie koncza. Dziewiczy snieg do wysokosci kolan, a czasem i do pasa. Buty zupelnie przemoczone, pod sniegiem co jakies czas strumyki i bloto. Stojac w bialej dolinie widze laguny, ocean i tecze.

Tecza jest po prawej nad laguna

Znikaja juz wszelkie watpliwosci. Rano zastanawialem sie powaznie czy mam isc. Sen byl niezwykle kuszacy. Wtedy przeczytalem wiadomosc od taty. W domu, po jakis 12 latach, podlaczono kanalizacje. Moge brac dlugie prysznice i mieszkac do konca zycia z rodzicami... Informacja dodala sil. (Nie wiedzialem jeszcze wtedy o zapskudzonym przez szpaki balkonie)
Snieg co raz glebszy, stok co raz stromszy i zmeczenie co raz wieksze. Pogoda zaczyna sie psuc, kolega slonce powiedzial hasta luego. Ostatnie sto metrow ide ledwie zipiac, jakies 15 minut. W sumie nieco ponad trzy godziny. Drugi wspolzdobywacz Guanaco sporo nizej, wyglada na to, ze zrezygnowal z ataku na szczyt.




Stoje na szczycie niecale 1000 metrow nad poziomem morza, a czuje sie jakbym zdobywal Himalajskie szczyty. Wieje jak diabli. Wykopalem dziure w sniegu i szybkie sniadanie mistrzow.

Sniadanie mistrzow, Pablo po lewej, w kadrze zmiescil sie polowicznie

Chmury zaczynaja schodzi nizej, wiec ruszam w lekkim pospiechu w dol. Tym razem czynnosc wdech-wydech nie byla az tak absorbujaca jak na Ishince, choc zmeczylem sie uczciwie. Po drodze mijam mojego niedoszlego wspolzdobywce. Patrzy na mnie jak na wariata jak zbiegam w dol. Musialem zdazyc na autobus o 16, umowilem sie z Mateuszem na Skypa.


zdjecia z Patagoni

zdjecia z Tierra del Fuego

czwartek, 10 kwietnia 2008

Z El Chalten na koniec swiata

W El Chalten specjalnie nam sie nie poszczescilo. Choc w sumie nie ma tego zlego. Jestem gotow zaryzykowac stwierdzenie, ze poznalismy troche prawdziwej aury patagonskiej. Przywital nas deszcz i chmury, po nich przyszla mgla, silny wiatr i drobny, klujacy snieg. Wszystko to drazni i chlodzi i nie sklania do wychodzenia z domu. Z drugiej strony tak to tam pewnie najczesciej wyglada. Sezon w Patagonii trwa trzy miesiace, od polowy grudnia do polowy marca. No, mozemy sie zgodzic na cztery. Ale poza tym okresem rejony takiej, jak El Chalten, sa raczej zupelnie opustoszale. Hostele i sklepy sie zamykaja, przyjezdni wyjezdzaja, turysci omijaja z daleka, a dni staja sie co raz krotsze. Cos mi to przypomina... No, a niektorzy musza tam zyc i nie jest wesolo. Jeden otwarty bar, trzy ulice na krzyz i pogoda bedaca esencja depresyjnosci. Pozniej przychodzi prawdziwa zima i jest przynajmniej bialo i ladnie, ale na to trzeba jeszcze troche poczekac. Sa takie miejsca jak Ushuaia (gdzie jestem teraz) czy Bariloche ktore sa zarazem kurortami narciarskimi. Tam sezony sa dwa. Tyle jesli chodzi o rzeczywistosc turystyczna Patagonii.
Przez dwa dni w zasadzie przemieszczalismy sie tylko na odcinku hostel-sklep-bar. Trzeciego dnia (w dniu naszego wyjazdu) przestalo wiac i snieg zlagodnial. Krotka wyprawa do Lago del Torres. Zachecam to obejrzenia krotkiego filmu (pierwsza produkcja w jezyku hiszpanskim).

Gdy wsiadalismy do autobusu chmury rozeszly sie juz na dobre i pierwszy raz zobaczylismy jak urodziwym miasteczkiem jest El Chalten...
4 godziny z powrotem do EL Calafate. Po drodze, na srodku pustkowia, kierowca zatrzymuje autobus i idzie do malego krzyza ukrytego za kamieniem. Kladzie tam plastikowa butelke (chyba z woda), kilka slow modlitwy szeptem i jedziemy dalej. Calosc trwa moze dwie minuty ale ma w sobie cos magicznego. Obok kilka podobnych butelek. W El Calafate od 22 do 3 w nocy. Jedzenie, bilard i pozegnanie z Anna Marie. Po tym jak ukradli jej paszport w Gwatemali wyrobila sobie nowy w Meksyku (podroz Gwatemala-Meksyk bez paszportu obfitowala w dosc nieprzyjemne przygody). Niestety ten paszport ma malo stron i juz jej sie skonczylo miejsce na stemple. Musi czekac w Buenos Aires na nowy zanim bedzie mogla opuscic Argentyne. A mimo, ze Ushuaia jest w Argentynie, to zeby sie do niej dostac trzeba przejechac przez Chile. O 3 rano wsiadamy w drugi autokar. Krotki postoj od 7.30 do 9 i kolejny bus. Na miejsce dojezdzamy okolo 20, po dwoch przejsciach granicznych i jednej przeprawie promem. Na promie widzielismy skaczace delfiny w kolorze bialo czarnym (nie byly to Orki, ale wygladaly troche jak ich miniatury). Przezycie magiczne. Na granicy z Chile zakaz przewozenia zywnosci. Przez Chile mielismy jechac tylko kilka godzin, ale to nikogo nie interesuje. Jablko zjedlismy, a ser postanowilem przemycic. Obiecuje przy tym, ze przez caly okres pobytu w Chile byl zamkniety szczelnie w plastikowej trebce. Kilka godzin a juz nielegal, polski kryminalista.
Tak wlasnie zaczyna sie nasza przygoda z Ziemia Ognista-Tierra del Fuego. To wyspa oddzielona od kontynentu ciesnina Magellana, nalezaca po polowie do Chile i Argentyny. Krajobrazy bardzo urocze, olbrzymie rowniny, pozniej pagorki, lasy i w koncu gory z osniezonymi szczytami. Przy drodze kuzynki Lamy (zapomnialem nazwy, ale to trzecie zwierze z rodziny znanych nam juz od dawna Lam i Alpac), zajace, owce, lis (w liczbie jeden jesli chodzi o moje obserwacje). Przysiaglbym tez, ze widzialem kilka mocno zarosnietych strusi, ale, ze wydaje mi sie to jakies nieprawdopodobne, to nie bede sie zarzekal. Sprawe przeanalizuje zatem i zdam dalsza relacje.
Franek i Pablo z najbardziej poludniowego miasta na swiecie.

niedziela, 6 kwietnia 2008

Rene Fernandez Campbell

Tu gdzie teraz jestem to nie ma moi drodzy tak, ze sie pisze w internecie kiedy sie chce. Jak sa chmury czy inne bzdury, to sie czyta ksiazki lub chodzi na spacery... Ale zacznijmy od poczatku.
LADE to wojskowe linie lotnicze. W zasadzie tylko one lataja poza sezonem po Patagonii. Pobudka o 5 rano, kawa i autobus miejski numer 33 na lotnisko Newbery. W autobusie jedni wracaja z niedzielnej zabawy, drudzy jada do pracy, a jeszcze inni lacza te dwie formy aktywnosci. Check in i wraz z Pablem ostatnie spojrzenie na wschod slonca nad Atlantykiem, po drugiej stronie ulicy. (Beda zdjecia z malego aparatu). Wyciszenie samolotu pozostawia wiele do zyczenia, ale za to kanapki smaczne i obsluga mila.
Pierwszy przystanek to Puerto Madryn. Miasto nad oceanem, sa tu pingwiny, foki, a czasem i wieloryby. Nie zatrzymalem sie tutaj, a chyba powiniennem. Kolejny przystanek- Esquel. Zapytalem sie pani sprzedajacej bilety; co jest w Esquel. Odpowiedziala bez chwili wachania- nada (nic). To dlaczego sie tam zatrzymujecie? Nie wiem. W Patagonii odleglosci sa niebagatelne, a ludzi malo. Ogolnie Argentyna ma z grubsza tylu mieszkancow co Polska, a jest ponad osiem razy wieksza. Loty do poszczegolnych miejscowosci sa raz-dwa razy w tygodniu, normalne linie lotnicze lataja tam tylko w sezonie (ktory sie wlasnie skonczyl). W Esquel rzeczywiscie nie widzialem za wiele oprocz lotniska. Nikt nie wysiadl ani nie wsiadl... W koncu, po 5 godzinach docieramy do El Calafate.
El Calafate to dosc male miasteczko, brama do Parku Narodowego las Glaciares (czyli lodowcow). Jest tu slynny lodowiec Perito Moreno. Posuwa sie codziennie o jeden metr do przodu. Ta czesc z przodu z wielkim hukiem zwala sie co jakis czas do laguny. Krajobraz a´la Wladca Pierscienia, niesamowite odcienie blekitu lodu i wody. Jest to zarazem miejsce bardzo latwo osiagalne, mozna po prostu przyjechac autobusem pod same tarasy widokowe. Przyjezdza duzo ludzi.
Na tym wlasnie etapie poznajemy pana Rene Fernandeza Campbella. Rene Fernandez Campbell jest czlowiekiem, o ktorym nie udalo mi sie za duzo dowiedziec. Zdaja sie, ze bardzo kontroluje wszelkie informacje prywatne przenikajace do prasy czy internetu. Zarazem jego dwa nazwiska mozna zobaczyc na kazdej agencji podrozy w El Calafate. Pan Campbell wraz z rodzina kupil wiekszosc Parque Nacional de las Glaciares i calkowicie kontroluje wszelka turystyke w tym regionie (a turystyka ma tu bardzo powaznie dochodowy charakter). Ceny za wszelkiego rodzaju wycieczki sa bardzo wysokie. Wysokie jak na polskie standardy, o Argentynskich nie wspominajac. Pytalem sie w hostelu, czy dla Argentynczykow sa jakies znizki. Nie ma. Nie bardzo potrafie sobie zatem wyobrazic przecietnego Argentynczyka zwiedzajacego jeden z najwiekszych skarbow naturalnych swojego kraju. Po prostu nie bedzie go na to stac. Dlaczego- pytam w hostelu. ´Becouse it´s a fucking monopoly´ odpowiada zaloga bez chwili zawachania. W kazdym razie Rene Fernandez Campbell kontroluje tu wszystko, a ma tez duze wplywy (ktore powieksza) na Ziemii Ognistej (samo poludnie kontynentu, dzielone przez Chile i Argentyne).
Moi znajomi z Gwatemali (ostatni raz widziani w styczniu na innym kontynencie) mieli dojechali do El Calafate w srode. Ostatecznie byla to noc z czwartku an piatek-w ich autobusie znaleziono narkotyki, protesty na drodze itp. Do tego czasu musialem cos ze soba w El Calafate zrobic, a nie stac mnie bylo na wspieranie Rene przez caly tydzien. Wycieczek jest duzo ale sa naprawde poza zasiegiem przecietnego backpackersa. W autobusie z lotniska poznalem Holendra Martina. Udalo mi sie go namowic na ekspedycje plywajaca do pobliskiej laguny. Po drodze pytamy sie pewnej pani gdzie tu jest jakas plaza.
-Ale jak to plaza?
-No, zeby sie wykapac.
-Ale nie mozna sie kompac!
-Dlaczego, cos tu plywa w tej wodzie czy jak?
-No nie, tzn. w sumie plywa, plywaja kawalki lodu! Woda jest lodowata.
-No tak, ale on jest z Polski- odpowiada natymiast Martin.
-Acha, no chyba, ze tak. Plaza jest 200 m w tamta strone.
Moje pochodzenie bylo dla pani calkowicie wystarczajacym wytlumaczeniem calej sytuacji. Mysle, ze w jej wyobrazeniu, kazdy Polak zaczyna dzien od kapieli w lodowatym jeziorze lodowcowym. Poza kapielami (byly dwie), mozna w El Calafate bawic sie Friesbie z czarnym psem w czerwonej smyczy. Potrafi zlapac friesbie w locie i przyniesc z powrotem. Lapie rowniez w wodzie, mieszka nad plaza przy rezerwacie ekologicznym. W ogole w El Calafte mozna zawsze wyjsc na spacer z psami. Wystarzy wyjsc na spacer, a psy same sie znajda. W liczbie od trzech do szesciu przecietnie. Planeta psow.
Anna Marie z Australii i Revital z Izraela dotarly do hostelu America der Sur po polnocy. Nastepnego dnia we czworke (z Martinem) pozyczylismy samochod i pojechalismy nad Porito Moreno. Dzis z koleji byla wyprawa wielkim katamaranem po innych jeziorach lodowcowych i ogladanie rzeczy naprawde przepieknych. Wszystko to oczywiscie polaczone z solidnym zastrzykiem finansowym dla pana Rene Fernandeza Campbella. Rene z glodu nie umrze. Mam zdjecia, ale stad za bardzo nie da sie ich wyslac. W Patagonii lacza sa satelitarne, bardzo powolne i zalezne od pogody. Jutro ruszamy do EL Chalten skad zrobimy 2 dniowy trekking po okolicach gory Fitz Roy. Wszystko tu jest przepiekne, takze jestem nastawiony bardzo optymistycznie. Klimat jednak zupelnie inny niz dotychaczas, zimny wiatr, deszcz i bez nadmiaru slonca. Ahoj Przygodo!