sobota, 28 czerwca 2008

Pablo w krainie tygrysow

(Pablo in the land of the tigers)
A couple of days ago I went to the movies. A classic western multiplex cinema, not much to write about. Inside: 15 minutes of trailers, then suddenly everyone stands up at attention and we have a good few minutes of the Thai national anthem. Its major theme is the Thai monarch, his visual life-story on the screen in harmony with the music. Following this rather bizarre interludium, we're back to "Kung Fu Panda" and to the popcorn...
I left Bangkok yesterday. For one night only, but still. Pablo ruled in the tigers' kingdom, we crossed the bridge on the river Kwai etc. Here definitely pictures instead of words...
photos

Kilka dni temu poszedlem do kina. Klasyczny zachodni multipleks, trudno znalezc tam cos zaskakujacego. Najpierw 15 minut zajawek,a pozniej wszyscy nagle staja na bacznosc i kilka minut hymnu Tajlandii. Opowiada o tym (ow hymn) jak bardzo Tajlandczycy kochaja swojego wladce, a wizualizacje prezentuja rozne jego zdjecia. Po tym nieoczekiwanym przerywniku z powrotem do "Kung fu pandy" i popcornu...
Wczoraj oposcilem Bamgkok. Na jedna noc co prawda ale zawsze. Pablo pobuszowal troche po krainie tygrysow, przeszlismy mostem na rzece Kwai itp. Tutaj juz zdecydowanie zdjecia zamiast slow


niedziela, 22 czerwca 2008

Szanghaj-Hong Kong-Bangkok

(Mirador Mansion reality)
'It turns out that three of my roommates are currently filing for divorce: the "How to get a divorce in Hong Kong" brochure is an instant hit among the Mirador Mansion inmates...'

Z Szanghaju samolotem do Hong Kongu. Miasto duzo drozsze niz reszta Chin, wiec poszukiwanie najtanszego zakwaterowania. Tak trafiamy w okolice slynnego Chunking Mansion (a dokladnie Mirador Mansion, tuz obok). To dwa budynki biedoty, blisko centrum, bardzo tanie i bardzo biedne. Kuchnia, odcienie skory, jezyki i prostytutki z calego swiata. Na twarzach backpackersow trafiajacych tu pierwszego dnia maluje sie strach. Na mojej malowal sie rowniez, "jak tu wejde to juz nigdy nie wyjde".
Po dwoch dniach mam juz lokalnych kolegow pod sklepem na dole, rozmowy w windzie itp. Po tygodniu szkoda bylo wyjezdzac. W szescioosobowym pokoju jestem jedyna osoba przed czterdziestka. Lozko jest za krotkie, wjec wystajacymi stopami dotykam w nocy glowy japonczyka spiacego obok. Integracja na najwyzszym poziomie. Trzech sublokatorow jest w trakcie rozwodu, najpopularniejsza lektura w pokoju jest broszura "how to get a divorce in Hong Kong". Walter przyjechal tu na 5 dni 13 lat temu. Dostal prace i postanowil zostac dluzej. Duzo dluzej. 13 lat w pokoju, ktory byl jednym z najgorszych jakie widzialem w calej podrozy. Wieczorne opowiesci to jak filmy przygodowe. W dzien glownie deszcz, kupilem pierwszy parasol w moim zyciu i przeczytalem dwie ksiazki. W nocy bar. Albo drogo, z europejczykami zyjacymi w HK, albo tanio, w otoczeniu starych biznesmenow i mlodych "dziewczyn" z calego swiata. Wiza z pozwoleniem na prace na 6 miesiecy i podobno mozna sie dorobic. Jednego dnia wyszedlem sam, drugiego z Amerykanka poznana w Szanghaju. Jakbym byl gdzie indziej, wciaganie na sile do night clubow i wszelkie nieprzyzwoite oferty znikaja natychmiast. Mezczyzna i kobieta odwiedzajaca te lokale beda de facto w dwoch roznych miejscach.
W sobote przylecialem do Bangkoku. Zeby dostac wize musialem miec bilet wylotowy. Najpierw miala byc Papua, pozniej Birma a w koncu lece na Filipiny. Pierwszego lipca laduje w Manili . Wiza i Autobus na ulice Khao San. Jest jak caly wszechswiat, po 2 dniach nie czulem jeszce potrzeby wychodzenia poza nia.

piątek, 13 czerwca 2008

Z glowa w Mur

(On the night on the Great Wall of China)
'[...] Someone must have come up to sleep here like I did, it sounds like a sleeping bag or a pad or something. I'm not going to see him/her tonight, because we are both bound to get a heart attack. I will say hello tomorrow. I fall asleep cuddling Pablo and my wallet, resting my head on a swiss army knife. I wake up at dawn - the view is something else. Not a soul around, I take a few pictures and feel like the king of life.'
photos

Sroda, Pekin, wczesne popoludnie. Razem z Agnieszka i Karolina siedzimy w stolowce studenckiej. Spotkalismy sie dwa dni temu, a rozmawiamy jak starzy, dobrzy znajomi. W podrozy tak to jakos dziala, wszystko jest szybsze i intensywniejsze, albo sie lubimy, albo nie, nie ma czasu na polcienie. Przedwczoraj bylismy na karaoke z Chinczykami poznanymi o drugiej w nocy w malym barze. Wczoraj zwiedzalismy pekinski ogrod, jedlismy pekinska kapuste i ogladalismy rozne (ale nie pekinskie) filmy. A dzis? Dzis sie rozstaniemy. Agnieszka pisze mi instrukcje po polsku i chinsku, obok siebie zebym wiedzial co pokazywac.
"Czy mozna zostawic bagaz na cala noc?" i odpowiedz tak/nie - pani na dworcu ma pokazac palcem.
Dalej; stacja metra Dongzhimen, autobus 916 do Huairou, taksowka do wioski Jinshanglin, a stamtad powinno byc juz blisko. Rano 4 godziny marszu do Simaitai i z powrotem do Pekinu. Proste.
Dziewczyny odprowadzaja mnie do metra. Stacja kolejowa, przechowalnia bagazu (pani pokazuje "tak"), Dongzhimen, autobus 916, samochod do wioski. Cos sie nie zgadza. Pan mi probuje tlumaczyc, ze sa dwie mozliwosci, a jak mowie o tym Simaitai to nikt nic nie wie. Dlugo jezdzimy szukajac kogos, kto mowi po angielsku, bezskutecznie. W koncu pokazuje ze chce tam spac. Najpierw patrzy sie jak na wariata, ale stwierdza, ze w takim razie, to musi byc ten Mur po prawej stronie. Jedziemy w prawa strone. No i rzeczywiscie go widac, tylko jakos daleko i wysyko. W koncu dojezdzamy, pan pokazuje, ze stad juz na piechote. Ladne kwiatki, jest osiemnasta, a ten mur to sie wydaje na szczycie wielkiej gory na koncu swiata. U podnoza pytam sie czy w lewo czy w prawo, pokazuja ze w prawo, ale krzycza ze juz za pozno. Pokazuje wojskowe spodnie-machaja reka. Panie proponuja tez kupno wody. Dziekuje, tu jest drozej niz na dole, a ja mam w plecaku trzy butelki.
Po pol godziny potu i zadyszki dochodze do konca szlaku. No ladnie, ja tu umieram, a to zla droga byla. Na dole odchodzila taka mala sciezka z choragiewkami, ale wygladala jakos niepowaznie. W dol, entuzjazm spada o jakies 50%. Szlak z choragiewkami i znowu pod gore. Po pietnastu minutach pokladam sie ze zmeczenia i koncze pierwsza butelke wody. Nie jest dobrze, zmierzcha, wody mam raczej za malo, a sil to juz nie mam w ogole. Dwie noce z rzedu spalem po 4-5 godzin, duzo za malo jak dla mnie. To przeciez mialo byc blisko, a ja sie wspinam na Kilimandzaro jakies! Ale ale, jestem swierzo po filmie "Into the wild", a w plecaku krople do magicznego zamieniania wody ze strumykow w wode pitna. Tylko strumykow brakuje, no ale przeciez z gor zawsze splywaja. Dalej pod gore, pot leje sie ciurkiem, co kilka krokow przystaje, pieronsko stromo. Czesto ide na czterech konczynach, bardziej przypomina to wspinaczke niz spacer. Mijam kilka kamienistych miejsc ktore niewatpliwie bywaja czasem strumieniami. Nie tym razem niestety, dawno nie padalo. Racjonowanie wody. A sil zupelnie brak, moze przonocowac tu? Niewiele jest miejsc wystarczajaco plaskich, ale zdarzaja sie. Mam Karimate i spiwor, mam tez stracha. Najpierw to taki strach jak dziecka przed ciemnoscia, niesprecyzowany ale bardzo prawdziwy. A pozniej juz konkretniejsze mysli... Czy tu sa tygrysy? nie no, tygrysow chyba nie ma, za zimno w zimie. No dobra, a moze weze? Hmm, zadnego nie widzialem, ale... Robi sie co raz ciemniej, a ja jestem co raz slabszy. To nie jest niebezpieczna sytuacja, zejscie w dol zajeloby mi mniej niz godzine, a tam woda, dach, ludzie. Mimo to strach jak najbardziej realny. Po jakies dwoch godzinach dochodze do dziwnego rozstaju drog. Nie wiem gdzie jestem bo wszedzie drzewa i tego muru calego juz od dawna nie widze. A wiec w lewo normalna droga, ale strzalki pokazuja w prawo. Jakos ufam tym strzalka wiec... Czolowka na glowe (juz naprawde zmierzcha) i schodze piec minut w dol za strzalkami. A tam... jaskinia! Normalnie bym sie ucieszyl, ale na moj obecny, niezbyt brawurowy stan psychiczny to dosc sporo. Z drugiej strony w jaskini moze byc woda no i mozna spac. To ludzie juz dawno temu wymyslili. Wchodze w glab kilka minut, w okol mnie przelatuja nietoperze, a wody brak. Kapie cos, ale nic powaznego. Nie, spanie w jaskini to chyba za duzo, wracam do tej sciezki. Ciemno zupelnie ale po dwudziestu minutach jakies cegly wylaniaja sie z lasu. Czy to to? To! Wchodze na Chinski Mur! W okol ciemno, widac tylko swiatla wioski ponizej i nikogo oprocz mnie. Moj maly szczyt swiata. Chodze troche szukajac odpowiedniej wiezy. Potrzeba zeby byl dach w razie deszczu (malo prawdopodobnego) no i zeby te tygrysy nie mogly wejsc. Trzecia z koleji sie nadaje. Rozbijam oboz, czyli karimate i spiwor. Radosc, prawdziwa radosc z odrobina leku dla wzmocnienia wrazen. Zdjecia i do "lozka". Zasluzylem sobie.

Powielanie-remedium na samotnosc
Po jakiejs godzinie zaczyna grzmiec. Nie pada, burza jest gdzies daleko, ale te blyski nie ulatwiaja zasniecia. Przenosze sie na dol. Zasypiam przytulony do Pabla. W nocy slysze jakies szelesty. Najpierw nie wiem o co chodzi, ale po pewnym czasie jestem juz praktycznie pewien. Ktos tu przyszedl spac tak jak ja, brzmi to jak spiwor, karimata czy cos. Nie bede do niego szedl dzisiaj, bo tylko oboje dostaniemy zawalu serca. Przywitam sie jutro. Zasypiam przytulony do Pabla i portfela, ze scyzorykiem pod glowa. Budze sie o swicie. Widok nieziemski. Nie spotykam nikogo, robie zdjecia i czuje sie krolem zycia.

Pokoj z widokiem
Tylko ta woda. Decyzja- w dol ta sama droga, nie bede kombinowal nic juz z Simaitai. Wizyta w Jaskini, wchodze glebiej. Wody nie ma, zbieram te co kapie przez jakis czas. Lepsze niz nic.

U wejscia do jaskini
Dalej walka w dol, nie jest duzo latwiej niz pod gore, ale teraz przynajmniej sie wyspalem. Na przedwioszczu (przedmiesciach wioski?) znajduje studnie. Prysznic i picie. Sukces, mieszkancy usmiechaja sie na moj widok. Samochodem w dol, autobus 916, stacja metra, pociag nocny do Szanghaju. Jednego dnia budze sie na szczycie gory na murze Chinskim, a nastepnego 1200 km dalej w Szanghaju. Zycie!
zdjecios

ps. Film "Into the Wild" jest niesamowity. Po polsku to chyba "Wszystko za zycie". Polecam kazdemu.

niedziela, 1 czerwca 2008

Kontrasty

(On sightseeing in Shanghai)

[...] I ask this guy if he knew of any bookstore around. He’s giving it a thought for a moment. Oh, yes I know one, really really close, follow me, come on! I’m slightly concerned about his excitement but oh well. Two minutes later we’re in his outlet: purses, watches, sunglasses. This isn’t a bookstore, is it... ‘Oh, but now that you’re here, at least you could have a quick look around.’
Wiem, ze dlugie, ale sam potrzebowalem to napisac. Mozna czytac w odcinkach bo pewnie troche potrwa zanim cos znowu napisze.
Budze sie pod koldra w czystym, szescioosobowym pokoju w hostelu w Szanghaju. Hostel jak ten w Nowej Zelandii czy Argentynie z ta moze roznica, ze w salonie wisi duza czerwona flaga z kilkoma zoltymi gwiazdkami. Na sniadanie arbuz i do metra. Wejscie bardzo blisko, a w srodku czysto, przyjemnie, nowoczesnie. Pierwsza linia powstala tu w 1995, druga w 1999. Teraz jest osiem, a cztery kolejne w budowie. Wszystkie napisy po chinsku i angielsku. Pierwsza linia metra w Warszawie tez powstala w 1995 roku... Dokladnie wyznaczone gdzie pasazerowie maja czekac, ktoredy maja wychodzic wysiadajacy. Gdy pociag podjezdza i podwojne drzwi sie otwieraja, zaczyna sie wojna. Nie ma mowy o ustepowaniu komus miejsca, walka o siedzenie lokciami i kolanami, starsi, mlodsi, kobiety, mezczyzni. Wysiadajacy nie maja lekko przepychajac sie przez ten tlum. W srodku glosno, czasem podobno bardzo tloczno (dziennie tym metrem porusza sie okolo 3 milionow ludzi), ale tego nie doswiadczam. W godzinach szczytu jeszcze smacznie spalem. I tak jest lepiej niz samochodem. Na ulicach wojna taka, ze Warszawa wydaje sie byc oaza spokojnych, zrelaksowanych kierowcow. Mysle, ze gorzej niz w Gwatemali, wiecej czystej, bezcelowej agresji.
Wysiadam na Placu Ludowym. Na stacji pelno sklepow, cos jak Kupieckie Domy Towarowe centrum (slynne KDT pod palacem). Plac w konstrukcji, wokol pelno smieci, bezrobotni zbieraja plastikowe butelki ze smietnikow, ludzie pluja i odchrzakuja (tak sie chyba kulturalnie okresla owa nieprzyjemna czynnosc) na ulicy, a to wszystko w otoczeniu najwyzszych drapaczy chmur swiata. Ide do miejskiego muzeum. Godzina w kolejce. Ostatni raz kiedy stalem tyle w kolejce do muzeum? Nigdy. Jest niedziela i wstep darmowy, ale mimo wszystko. Z nudow robie zdjecia ludziom dookola. Ochrona przyglada mi sie czujnie, a gdy chcialem zrobic zdjecie im... duza awantura.
Chiny to najstarsza "ciagla" cywilizacja swiata. Tak sie chyba okresla, ze politycznie trwa nieprzerwanie od dawna (jakis XVII w p.n.e.) do dzis. Na pocieszenie jest tez mala wystawa o antycznej kulturze greckiej, ale chinska prezentuje sie jakos dojrzalej. Tabliczki informacyjne nie pomijaja tego faktu, opisy zacyznaja sie np. od "Chiny, nasz wspanialy i wielki kraj..." itp, itd. Z muzeum wychodze na plac. Tam zaczepiaja mnie mlodzi ludzie mowiacy po angielsku. You are very tall, you like basketball? (jestes bardzo wysoki (?!), lubisz koszykowke?). Potem skad jestem, a ze super ciekawie, a co robie, a oni sa studentami, a gdzie ide, a oni znaja takie fajne miejsce. Czytalem o tym w hostelu. To moze byc galeria, restauracja i kto wie co jeszcze. Wazne, ze jak z nimi pojde do wydam duzo wiecej pieniedzy nizbym mial ochote. Podobnie jak w Gwatemalii, Boliwii, Kubie i wielu innych miejscach. Tyle, ze to nie byly najstarsze "ciagle" cywilizacje, najpotezniejsze narody swiata. Ruszam dalej, gdzies w poblizu ma byc miedzynarodowa ksiegarnia. Po drodze co chwile ktos probuje sprzedac mi torebki Gucciego, Rolexy, Ray Bany itp. Mowie jednemu panu, ze nie potrzebuje, ale czy przypadkiem nie moglby mi powiedziec gdzie jet ksiegarnia. Chwila zastanowienia. Tak, wiem, bardzo blisko, chodz chodz! Ten jego zapal troche mnie zastanawia no ale. Po dwoch minutach ladujemy w jego sklepie z trebkami, zegarkami i okularami. To nie jest ksiegarnia. "No ale jak juz jestes, to sie rozejrzyj chociaz".
Ksiegarnie znajduje sam. Ide do dzialu przewodnikow i zaczynam poszukiwania. Przewodniki wszystkich krajow swiata chyba, bardzo duzy wybor. Sa tez przewodniki po Chinach, ale nie ma najpopularniejszego-Lonley Planet (LP). Pani sprzedawczyni pyta, czy moze pomoc.
-Tak, jest LP China?
-Nie ma, ale sa inne, o tu, prosze spojrzec.
- no tak, ale czemu jest LP wszystkich krajow swiata z wyjatkiem Chin?
-eee, nie wiem w sumie, juz bardzo dlugo go nie ma, co najmniej od roku.
-Slyszalem, ze sa nielegalne bo nie uwzglednia Taiwanu jako czesci Chin, czy to prawda?
duuze zmieszanie i jakana odpowiedz
- to jest... polityczne... pytanie...
ucieczka
W tym samym momencie podchodzi inny sprzedawca, zgaduje, ze starszy ranga.
-Czego pan szuka? a, LP China, no skonczyly nam sie niedawno, ale mamy inne, krajowe, bardzo dobre.
Z tym panem to chyba byloby nawet niebezpiecznie wdawac sie w rozmowe o Taiwanie. Wyjscia z tej ksiegarni pilnuja policjanci, nie ochrona tylko policjanci. Kupilem Jadro Ciemnosci J. Conrada. Tez pewnego rodzaju przewodnik, a do tego lekki (w sensie wagi, nie tresci).
Dalej ide nad Bund, europejska (tudziez ogolniej, zachodnia) dzielnice nad rzeka. Z Bundu ogladam Pudong- biznesowa dzielnice drapaczy chmur. Wyglada bardziej imponujaco niz Nowy York czy Tokio, nie mam teraz jak wrzucic zdjec, ale prosze mi wierzyc, albo poszukac Pudong w internecie. Wczesniej jak patrzylem na taki rzeczy to bylem zazdrosny i zalowalem, ze Polska tak nie ma. Ale to troche otwiera oczy. Shanghai to miasto-reklamowka. Zrobione na pokaz. Wszystko tu wyglada swietnie, ale bardzo sztucznie zarazem. Widac to niestety po ludziach. Nie bylem nigdzie w glebi kraju, ale tam podobno widac to jeszcze bardziej. Nie mam na mysli, ze ludzie sa gorsi, czy prymitywni. Sa Chinscy, Shanghai za to aspiruje by byc europejski, zachodni. Wellington (Stolica Nowej Zelandii) nie ma zadnych drapaczy chmur, a jest bardzo nowoczesne i imponujace. Chinczykow na pewno denerwowalo, ze ich gospodarczo najpotezniejszym miastem byl Hong Kong, byla kolonia brytyjska. Shanghai ma to zmienic, a zmiana odbywa sie bardzo szybko. Ludzi tak szybko zmienic sie nie da, moze sprobuja ich schowac, tak jak zamykaja wstep do Tybetu na czas olimpiady.
Wieczorem poszedlem na maly streetfood, uliczny stragan z jedzeniem. Szaszlyki zjadlem ze smakiem i przyszla pora zaplaty. Ile? dwa razy tyle co powinno byc. Mowie ze to zarty, mowia ze takie zycie. Chodzi tu o 18 zl zamiast 9, ale mimo wszystko. To jak ciastka dawno temu w Peru.