niedziela, 29 maja 2011

Egzotyka Urugwajska

Nicnierobienie w Urugwaju nie różni się przesadnie od nicnierobienia gdziekolwiek indziej. Ewentualnie widokiem z okna, i nazwami pierwszych kilku kanałów w telewizorze, ale poza tym jest tak samo - książki, filmy, internet. 
W La Palomie, w dniu w którym mieliśmy odwiedzić wspominane już lwy morskie, z nieba lunął bardzo zacięty deszcz. Lwy musiały się obejść bez nas, pojechaliśmy do Punta del Este. Punta (bo tak się mówi, wszyscy i tak wiedzą, o które chodzi) to taki kurort na skalę kontynentalną. Dość ładne plaże, mnóstwo wieżowców, świecące kasyna, drogie sklepy itp. Nie powinno być niespodzianką, że o tej porze roku prawie wszystko zamknięte, na plażach tylko mewy, rolety spuszczone, sklepy zamknięte, restauracje niemrawe. Fale nawet się zrobiły, ale było tak zimno, że zabrakło determinacji.
słońce pokazuje siebie, Kirky pokazuje pupę. La Mano (dłoń) w Punta

Główną atrakcją stały się posiłki. Shana (już-nie-dziewczyna Australijczyka, 28 lat) jest z zawodu, jak i z wykształcenia, szefową kuchni. Mimo wakacji nie odpuszcza. Nasze dni zamieniły się w godziny wyczekiwania na kolację. Shana nigdy nie zawiodła. Teraz jesteśmy w stolicy Urugwaju, już-nie-para śpi w hotelu (a nie hostelu) – koniec kolacji, będę tęsknił. W poniedziałek rozstanie (tak ich, jak i moje z nimi), ostatnie tango w Montevideo. Ona leci do USA pracować w restauracji z gwiazdką Michelin (podkreślała tę gwiazdkę intensywnie, a ja nie wiem jak to do końca napisać), on do Bristolu operować koparką, ja do Buenos Aires odwiedzić znajomych. 
Dziś o 5 rano do pokoju wrócił jeden z dwóch Brytyjczyków. Chłopaków chyba mocno poruszyła przegrana Manchesteru, bo ciężko im było ustać na nogach. Przez pół godziny Brytyjczyk przeżywał, że zgubił Dan'a (drugiego Brytyjczyka) i bluzę (Jumper). Później wrócił Dan, który co prawda też zgubił bluzę, ale cieszył się, że nie zgubił siebie. Później chłopaki cieszyli się, że udało im się odnaleźć nawzajem, a reszta pokoju cieszyła się, że jak już się sobą nacieszą, to może w końcu pójdą spać. Dużo radości w pokoju numer sześć.

W Urugwaju, jakkolwiek nie spotkałem wielu turystów/podróżników jako takich, to wśród nich znalazło się dość dużo mieszkańców tego kontynentu. Głównie Brazylijczyków i Argentyńczyków, ale też Meksykańczyków, Kolumbijczyków czy Chilijczyków. Wbrew pozorom, wcale nie jest łatwo o takie spotkania w hostelach w innych krajach. Co zatem przyciąga ich do Urugwaju?
Urugwaj ( z perspektywy kilku miejsc w których byłem), to taki kraj, w którym jak wejdziesz na pasy, to samochód cię nie rozjedzie. To kraj, w którym w wielu miejscach można bezpiecznie chodzić nawet po zmroku, w którym dzieci jeżdżą same autobusami do szkoły, w którym ani śmieci ani bezdomni nie zalegają w nadmiernych ilościach na ulicy, w którym ceny produktów są napisane na metkach i w którym większość ludzi umie czytać i pisać. Nic egzotycznego chciałoby się powiedzieć. Błąd. Tak właśnie wygląda egzotyka w perspektywie latynoamerykańskiej. 
Urugwajska beztroska nie na wszystkich buziach

Tutaj muszę tylko dodać, bo na pewno ktoś się przyczepi, że Chile i Argentyna to też nie jest do końca to, co ja bym nazwał Ameryką Łacińską for real. 

wtorek, 24 maja 2011

Rozmowy przy zupie 1

Przedwczoraj nie było warunu. Okazało się, że jak fale są małe, to wcale nie jest łatwiej tylko się po prostu nie da. Co gorsza, następnego dnia też go nie było. Ja to mało piwo, ale lokalesi (tj. Urugwajczycy) przyjechali do Diabła na weekend i co? Spacery, muszelki, dzikie plaże. Bursztynów chyba nie ma. Kirky – Australijczyk, który jest moim trenerem i użyczaczem deski, powiedział, żebym teraz odpuścił a wrócił do tematu w północnym Peru i Ekwadorze. Myślę, że wie co mówi - podróżuje po Ameryce Południowej (autobusy i tramwaje, dworce, perony, hale odlotów) z wielką deską surfingową. Był z nią nawet w Boliwii, w której o ocean ciężko. Jest determinacja.

W związku z aurą zrobiłem pomidorową. Szczerze mówiąc nie była to pierwsza pomidorowa na kontynencie, ale tamtą pozostawię w sferze prywatnej. Myślę też, że nie będzie to ostatnia, więc pozwoliłem sobie zaryzykować taki mały cykl.
Do pomidorowej zasiedli Anglik, dwóch Australijczyków, Angielka, Koreańczyk i Mężczyzna O Pochodzeniu Skomplikowanym (MOPS). 

Anglik (Dan) miał firmę która zajmowała się czyszczeniem dywanów w Manchesterze. Przyszedł kryzys i ludzie wolą brudne dywany niż jego usługi. Razem z dziewczyną spakowali plecaki i wyjechali do Ameryki Południowej na rok. Ostatnio pracowali na ekologicznej farmie w Urugwaju - doisz krowy, pracujesz na polu, robisz sery itp. Ich było dwoje, przyjechała trzecia osoba i ktoś musiał zwolnić miejsce."I was happy to let her stay" powiedział  Dan odnośnie swojej dziewczyny dojącej krowy. Teraz jeździ sam po Urugwaju, a z wybranką serca spotka się za kilka tygodni w Foz de Iguazu.

Pierwszy Australijczyk to Tom. Ma 25 lat, pracował jako kurier w czymś podobnym do DHL. Jest fanie, bo dają ci duży samochód i jest czym jeździć na plażę w weekendy. Podróż do Ameryki  Południowej to jego pierwszy wyjazd za granicę. Miało być na długo, ale mówi że chyba funduszy wystarczy  mu tylko na cztery miesiące. Przez pierwsze osiem tygodni w BA jadł trzy razy dziennie w restauracjach, a ma prawie dwa metry wzrostu i adekwatny apetyt. Nikt mu nie powiedział, że tak się nie podróżuje. Teraz powoli się uczy i odpoczywa w Punta del Diablo.

Koreańczyk (imienia nie byłem w stanie zapamiętać) podróżuje od piętnastu miesięcy. Zaczął w Azji, przejechał przez Biski Wschód do Europy a stamtąd do Afryki i do Ameryki Południowej. Codziennie rano ćwiczy jogę. Zmęczył się już imprezami i gonieniem za wszelkimi atrakcjami turystycznymi, ale nigdy nie znudziło mu się gotowanie. Widziałem go w akcji, traktuje sprawę poważnie. Powiedział mi, że mięso do zupy powinno się zawsze smażyć przed gotowaniem. Człowiek uczy się całe życie.  Nie jest do końca zadowolony z couchsurfingu. Mimo wielu pozytywnych rekomendacji na swoim profilu często miewa problemy ze znalezieniem gospodarzy. Azjatyckie dziewczyny takich problemów nie mają. Przykra sprawa, uprzedzenia nawet w tak otwartej, różnorodnej społeczności.

Drugi Australijczyk, Kirky (41 lat, a wygląda i zachowuje się na jakieś 25) jest byłym chłopakiem Angielki (Shana, która ma amerykański i irlandzki paszport, angielskiego nie). Byli razem osiem lat, ale rozstali się kilka miesięcy temu. Przyczyną (o której powiedział mi później), było to że on nie chciał mieć dzieci. Uważa że jest za stary. Jest operatorem koparki w Anglii, dość regularnie bierze kokainę i ogólnie mało poważnie podchodzi do życia. Nie myśli, żeby był odpowiednim materiałem na ojca. Ona tej argumentacji nie zaakceptowała. Więc teraz, już jako niepara, jeżdżą we dwójkę po kontynencie. W ten weekend ona leci do rodziny do Stanów, on wraca do Angli. I tyle, koniec.

Tom, Kirky i Shana
MOPS na początku przedstawił się jako Rosjanin. Kiedy dowiedział się, że jestem Polakiem rozwinął wątek. Jego rodzice są z pochodzenia Uzbekami, urodził się na Syberii. Pierwszych 10 lat mieszkał w Rosji, później w Nowym Jorku. Ostatnie sześć lat służył w amerykańskiej armii. Był na misjach w Iraku i Afganistanie. Po tym pierwszym, czasem jak prowadził samochód w domu i widział coś na drodze, gwałtownie zjeżdżał na bok w obawie, że to mina. Po Afganistanie to już zupełnie nie lubi nigdzie chodzić i nic dźwigać. Lubi Helikopter w ogniu, Jarheada nie widział. Zastanawia się co robić w życiu, wypytywał co my robimy. Na razie ma pomysł, żeby założyć hostel w jakimś bardzo dziwnym miejscu, na przykład w Kongo. Ale to jeszcze nic pewnego.


Wczoraj z parą australijko-angielską przejechaliśmy do La Palomy. Jesteśmy jedynymi klientami w hostelu (oni śpią w dwójce, a ja mam pokój pięcioosobowy dla siebie). Z Palomy w sezonie można robić sobie wycieczki do Cabo Polonia - tam czekają Lwy Morskie i inne dziwy. Problem polega na tym, że w mieście nie ma teraz innych turystów i nikt za bardzo nie chce nas zabrać na tę wycieczkę. Walka trwa. Dziś w nocy spałem w śpiworze pod kocem, w kalesonach i koszulce z wełny nowozelandzkich owiec. Z ta zimą to jednak tutaj nie żartowali. Fali ciągle nie ma, Kirky zaczyna wpadać w depresję, na plażach tylko martwe foki i pingwiny.


Kilka  nowych zdjęć w albumie




piątek, 20 maja 2011

De donde vienes loco?

6.30 wszyscy wysiadają z autokaru. To ja też. Kierowca patrzy na mnie zdziwiony. Chui? Nie, Chui jeszcze nie. Wsiadam z powrotem. Z kierowcą oraz panią, która już sprząta autokar i wyraźnie jej w tym przeszkadzam, jedziemy pół godziny. Autokar się zatrzymuje, Franek idzie do brazylijskich graniczników, autokar czeka, Franek wraca, autokar jedzie. Prywatny autokar. Dojeżdżamy do stacji końcowej. Mgła, pusto i cisza. Świt żywych trupów (taki film mamo, nie oglądałaś i lepiej nie oglądaj). 
To skąd jedzie bus do Punta del Diablo? Dwie przecznice na wprost i trzy w lewo. Podczas spaceru nie spotykam nikogo. Jest bileteria, bus miał odjechać 30 minut temu, ale się zepsuł i nie odjechał. Czekam. Doczekałem się, z mgły wyłaniają się inni czekający, z którymi wsiadam do busa. mężczyźni piją mate, kobiety mają siatki, a dzieci białe koszulki do szkoły. Mijamy granicę z Urugwajem jakby jej nie było. Trochę się zdziwiłem, ale tego autokaru nie śmiałem zatrzymać. 
Bilet. Nie mam. 54 pesos. Mam tylko Reale. Realami się nie da. No ale ja nie nie mam skąd wziąć pesos, mam tyle Reali ile trzeba. To niemożliwe. Nie zapłaciłem, konduktor mimo to się do mnie uśmiechał na koniec. Po godzinie dojeżdżamy do Punta. Znowu mgła jak pieron (taki peron), ludzie, którzy wysiedli z autobusu w sekundę się w niej rozpływają. Widzę dwóch mężczyzn przy sklepie (Ci na filmie).
De donde vienes loco? (skąd przyjeżdżasz wariacie).  Z Polski. Muy lejos (daleko). Trudno się z nim nie zgodzić. Gdzie jest Spokojny Diabeł? (El Diablo tranquillo, mój hostel). Hmm, chyba tam. A nie, w drugą stronę. Rodrigo, wiesz gdzie jest ten diabeł? Chyba tam (pokazuje trzeci kierunek). Poczekaj, pójdę na policję, zapytam się. Po chwili wraca z komisariatu i nawet kawałek mnie odprowadza. Głupio mu, bo dostał kiedyś od nich koszulkę, a nawet nie wiem, gdzie są. Idę razem z kilkoma psami jakieś 15 minut (tak tak, to jedna z tych miejscowości gdzie jak się gdzieś idzie, to się idzie z psami).  Dochodzę do hostelu, drzwi otwarte, wygląda sympatycznie i nie ma nikogo. Siedzę 20 minut, odpisuję na maile, pisze status na facebooku (pragmatyczny, nie filozoficzny). Pusto. 
Po kolejnych 20 minutach przychodzi niejaki Uve (wygląda dokładnie jak właściciel campera z Into the wild, jak tu kilka lat temu przyjechał z Niemiec na dwa tygodnie, to został półtora roku. Polacy kiedyś zrobili mu tanio fajne schody w domu więc ich lubi). 
Co tu robisz? Chciałbym tu mieszkać. Ale tu jest zamknięte, jak ty tu właściwie wszedłeś? Drzwiami. Aha.... to cię zaprowadzę do tego otwartego diabła (okazuje się, że są dwa Spokojne Diabły, ale poza sezonem czynny jest tylko jeden). Dotarłem. Pokój dziewięcioosobowy, dziesięć dolarów (tych amerykańskich) za noc. Recepcjonistka sugeruje, że powinienem się jednak zameldować w Urugwaju, a poza tym tu nie ma bankomatu. A gdzie jest? W Chuy. Pożyczam od niej pieniądze na autokar. 
Szybkie baden baden w oceanie (estas loco? soy Polaco), po czym dłuższe duschen. Przystanek autobusowy, dzieci ze szkoły (koszulki już nie takie białe).


Narracja nie jest najwyższych lotów, ale chodzi o pokazanie prozy życia rzecz jasna

Chuy, bankomat, obiad, fryzjer. Nie cackał się, tylko chwycił za maszynkę. 80 pesos, muchas gracias. Foto conmigo? Porque no. 


Wieczór, siedzimy w salonie i oglądamy jakiś mecz (nie z fryzjerem, z ludźmi z hostelu). Jest dobrze, jutro zaczynam przygodę z surfingiem (jeśli będzie swell oczywiście, jak słaby warun to nie wychodzę z pokoju). 

czwartek, 19 maja 2011

Brazylijski night driver

Stolik z Pablem i pokrowcem jest mój. To takie rubieże restauracji i nikomu chyba nie przeszkadzam
Siedzę na pierwszym piętrze Mercado Publico w Porto Alegre. Na banerze jest napisane "onde tudo se encontra" czyli, z tego co rozumiem, gdzie wszystko się spotyka/można spotkać. Zatem mnie tu można spotkać również, gdyż ja z kolei spotkałem tu darmowe WiFi. Jest 21, za dwie i pół godziny mam Autobus do Chui. W brazylijskim Chui trzeba podobno przejść kilkaset metrów do urugwajskiego Chuy i potem można wsiąść w autobus do Punta del Diablo. Jutro o 7 rano się przekonamy. Nigdy nie byłem w Urugwaju, na zdjęciach i w opisach wygląda bardzo ładnie, więc trochę nie mogę się doczekać. Jest plan na surfowanie, bo czemu nie?

Przyjechałem tu wczoraj o szóstej rano. Widziałem jak Mercado Publico się otwiera, teraz oglądam (i słucham) jak się zamyka. Musiałem poczekać do 9.30 na Annę Marię de Souzę  Teixeirę. O 9 kończyła jogę, a bez jogi, jak wiadomo, ani rusz. Anię poznałem przez couchsurfing i zgodziła się mnie przenocować. Ma 21 lat, studiuje stosunki międzynarodowe i zburzyła większość moich stereotypów o brazylijskich studentach. Mówi dobrze po angielsku, dużo podróżuje i nie dba przesadnie o swoją urodę (jak na standardy lokalne rzecz jasna). Szok gonił szok. Nie dość, że sama jest taka, to jeszcze ma takich znajomych. Wczoraj wieczorem siedziałem z czterema Brazylijkami w kawiarni, wszyscy mówili po angielsku ze względu na mnie, opowiadali o Nowym Jorku, Australii, Indiach, Polsce(! Ania była kiedyś w Warszawie) i innych ciekawych miejscach. Miły, serdeczny wieczór. Jedna z koleżanek opowiadała o koledze, który póki studiował prawo był normalny, ale jak zaczął studiować filozofię, to ona już nie może wytrzymać jego statusów na Facebooku.

Najbardziej z całego wieczoru podobała mi się anegdota o brazylijskim night driverze (mamo, night driver ta taki pan, który jak się ktoś zanietrzeźwi, a jest w mieście samochodem, to przyjeżdża po niego z kolegą i odwozi, wraz z samochodem, bezpiecznie do domu). 
Anegdota wymaga wstępu. Otóż trzy lata temu Monika (z Sao Paulo) powiedziała mi, że jedną z dobitniej rzucających się różnic kulturowych jest to, że w Brazylii nie istnieje stwierdzenie "Nie piję, bo prowadzę". Piją wszyscy, czasem biorą też narkotyki (i nie mam tu na myśli marihuany), a ten kto akurat przyjechał samochodem wsiada do niego i wraca do domu. Trochę ciężko to przełknąć, ale tak tu było, jest i pewnie jeszcze jakiś czas będzie. 
Zatem siostra Ani opowiada, że była kiedyś z rodzicami w restauracji. I kierownik proponuje tacie, żeby śmiało pił wino, bo on ma specjalnego człowieka, który go później odwiezie jego autem do domu. Będzie to kosztowało tyle, ile taksówka która ma zawieźć tego pana z powrotem do restauracji. No więc tata, przyjemnie zaskoczony zupełnie nową ofertą, posłusznie pije. Po wieczorze szczęśliwy oddaje kluczyki, wsiada do auta z owym człowiekiem, żoną i córką. Po kilku zakrętach stało się niestety jasne, że specjalny człowiek jest kompletnie pijany i nieco mniej pijany tata musiał go odwieźć z powrotem do restauracji, bo ten nie był w stanie utrzymać się na nogach. Brazylijski night driver. 


poniedziałek, 16 maja 2011

Jacht w centrum handlowym

Wizyta w SP to dla mnie przede wszystkim spotkania po latach. Gęsty opis bogatego życia wewnętrznego bohatera literackiego nigdy nie był moją mocną stroną, więc go pominę. Powiem tylko, że było sentymentalnie. Z chłopakami znamy się od 2003 roku, i mimo średniej spotkań raz na 4 lata, znów było tak, jakbyśmy nie widzieli się tydzień. Rafael zmienił pracę i chciałby się ożenić ze swoją dziewczyną (której już bardzo długo nie zmieniał). Mieszkają 200km od siebie, ona pracuje tam, on tu i ciężko coś z tym zrobić. Może za kilka lat, jak on awansuje i będzie mógł część tygodnia pracować przez internet. Felipe zmienił dziewczynę i mieszkanie, pracy nie. Żyją ze sobą już dość długo i mówią, że to prawie jakby byli małżeństwem. Formalizować nie trzeba. Obaj chłopcy, podobnie zresztą jak Sofia, planują przyjechać do Europy i odwiedzić Polskę. Trzymam kciuki za te plany.
























Jakby tego było mało dziś Franek T. przesłał mi zdjęcie z pożegnania na Powiślu. Łezka się w oku zakręciła.


W ostatnich dniach był grill, dwa mecze (nasi wygrali), irlandzki pub, urodziny w lokalu, targ staroci, pyszna feijoada, kaczka po amazońsku, spacery z Tobim (teraz  jest na działce, wcześniej patrzył na mnie z wyrzutem, jak rano nie wychodziliśmy) i spacery po mieście. 
Sao Paulo się w moich oczach przesadnie nie zmieniło. Różnica jest taka, że zwiedziłem więcej miejsc niż ostatnim razem. Centrum (okolice katedry) to dalej miejsce głównie dla biedoty. W ramach pokazywania kontrastów Monika wysłała mnie do dwóch centrów handlowych - normalnego (Bourbon) i ekskluzywnego (Cidade Jardim). Normalne wyglądało jak nasze.
W tym miejscu taka dygresja, że centra handlowe są trochę podobne do lotnisk, mocno eksterytorialne. O ile np. warszawskie Złote Tarasy doprowadzają mnie do szału, o tyle w Manili (Filipiny) tamtejszy mall był cudowną oazą spokoju i normalności. A tak naprawdę wszystkie które widziałem, niezależnie od kontynentu, były do siebie bardzo podobne. No, może z wyjątkiem tego ostatniego (Cidade Jardim). Luksus można opisać wieloma słowami, ale po co? Cóż, w sumie jest po co, profesor M. mówiła, że mam się uczyć rozpisywać, zamiast skracać. Tutaj nie będę jednak z tym walczył, napiszę tylko, że w jednym ze sklepów sprzedawano jachty.

























Sao Paulo jest olbrzymie. W metropolii mieszka liczba ludzi równa połowie mieszkańców całej Polski. Nie da się go ogarnąć i widzę, że nie radzą sobie z tym również mieszkańcy. Na przykład na drodze co chwila ktoś nerwowo zmienia pasy i zastanawia się, który zjazd/ulicę ma wybrać. Bez przerwy. SP jest też miastem kontrastów. Obok Cidade Jardim były fawele, pod luksusowymi klubami śpią bezdomni. Trafiłem w centrum do Edificio Italia, którego najwyższe piętro jest otwarte dla zwiedzających od 15 do 16. Efekt jest na kilku zdjęciach i na krótkim filmie o charakterze panoramicznym (żadnych wybuchów, rozbierania się czy zimnej wody)



Poza tym, w ostatnich dniach robiłem to, na co nie miałem za bardzo czasu w Warszawie – zastanawiałem się gdzie pojechać. Na razie wymyśliłem (i jak dobrze pójdzie jutro przystąpię do realizacji), że przez Porto Alegre pojadę do Urugwajskiego Punta del Diablo. Od Świętego Pawła, przez Szczęśliwy Port do Diabelskiego Czubka (Szpica). Z takimi nazwami nie może być źle. Jutro 18 godzin w autokarze, trzymajcie kciuki za moje ruchomości.

czwartek, 12 maja 2011

Sao Paulo - jet lag, bułki i pomarańcza (choć pomarańcz brzmiało ładniej moim zdaniem)

Na dworze w Warszawie 29 stopni, a ja chodzę w wojskowych spodniach (Zatoka Dwa, te same co w dookołaświecie), butach górskich i koszulce US Army. No trochę wstyd... Ubezpieczenie cztery godziny przed odlotem, znaleźć fotografa, zaskanować dokumenty, wyrzucić śmieci, oddać pilota od bramy, napisać do Ani, Marka i Taty o kluczach, zakręcić wodę, dopakować się. W plecaku, który jak zwykle waży za dużo, obok górskich spodni i puchowej kurtki leżą płetwy, maska, rurka i hamak. Paranoja. Ciepłych rzeczy będę mógł się pozbyć chyba dopiero po Ekwadorze, bo za radą Fiedersa rozważam odwiedzenie tamtejszych wulkanów. 

Buty zmienione za poradą M. M. bardzo dziękuję! 
Na Okęciu Mama i Mateusz, herbata i w drogę. W Monachium cztery godziny, kupiłem sobie słuchawki i małe perfumy ( bo jednak Rio, Buenos, Bogota...), niestety wcale nie bezcłowo. Na lotnisku w Monachium spodobało mi się, że wszystko ma swoje logo:


Lektura "Zrób sobie raj" M. Szczygła od mamy i w drogę. Książki, które mam (od mamy, Mateusza i Natalii plus przewodniki od siebie) ważą chyba z cztery kg, trzeba czytać szybko.


30A przy wyjściu awaryjnym, bo tam jest dużo miejsca na nogi. Myślałem, że wszystkich przechytrzyłem tym ruchem, ale w rzędzie obok jest miejsce dla kobiet z małymi dziećmi. Nie była to cicha noc...
Sao Paulo, piąta rano, miasto się budzi. Dla mnie to dziesiąta, więc przynajmniej z tym nie było trudno. Autobus 257, 3 linie metra, spacer i jestem na Rua Paris u Moniki. Z tym metrem to nie lada sukces – jest nieziemsko zapchane i poprzednim razem nie udało mi się wsiąść do niego z plecakiem w godzinach szczytu. U Moniki jak to u Moniki - cudownie. 7.30, jedzą śniadanie z córką. Najpierw dostałem swój pokój (który miałem dzielić z lalkami Rafaeli), później wręcz swój dom. Należy do brata Moniki, który akurat jest gdzieś indziej. Pierwsza rozmowa – o doktoratach, jak socjolog z socjologiem. Pierwsze wyjście z domu - z psem, do sklepu bo obiad. Wybrałem kurczaka, który smakuje jak wątróbka z niekurczaka, zamówiłem trzy kilogramy (tuziny?) bułek zamiast trzech bułek (błąd w porę naprawiony) i kupiłem pomarańczę, która miała być limonką. Herbata z pomarańczą brazylijską daje radę. Co dalej? Nie wiem, odsypiam i się zastanawiam. Tu jest dobrze.

sobota, 7 maja 2011

Lizbona - cz. 3, ostatnia

Ostatnie dni to czysty relaks. Najpierw zielona i geologicznie pofałdowana Sintra, a w niej przepiękny ogród, mocno oderwany od rzeczywistości zamek i najczarniejszy łabędź ( a wcale nie łabądź, choć tak wcześniej myślałem). 




Dwa kolejne dni to plaże. Najpierw Costa de Caparica (woda piekielnie zimna, nie odważyłem się), a dziś Cascais i Estoril (nie wziąłem kąpielówek, żeby nie musieć nawet próbować się odważać). Słońce, piasek, dobre jedzenie. W tych warunkach da się żyć. Piątkowy wieczór z ludźmi z hostelu (1x Polska, 2x Kanada, 1x Francja, 1x Anglia, 1x Australia) w centrum nocnego życia Barrio Alto. Ja żyję, ono żyje, oni żyją.


Tym razem to ja zostawiłem płyn pod prysznicem, ale mamę za to rąbnęły barierki w metrze. Teraz pakowanie, budzik 4.00, odlot 6.15, Monachium, Warszawa, rodzinny obiad i pożegnalne spotkanie ze znajomymi. W poniedziałek może być ciężko. Po pierwsze milion spraw plus uczelnia, po drugie poniedziałek przychodzi zaraz po pożegnalnej niedzieli. Wtorek wylot do Sao Paulo, środa rano lądowanie tamże i podróż do Moniki z dzielnicy Villa Madalena.
Cześć.

fot. mama
ps. Z Argentyny napisała Cecilia (u której mieszkałem 3 lata temu). Występuje w cyrku, bodajże na trapezie. Napisała, że chce przygotować choreografię (nie mam pewności, czy tak to się nazywa dla trapezowiczów) do piosenki "Oczy tej małej"i żebym jej ją przetłumaczył bo jest piękna. Świat nie przestaje zadziwiać, może obejrzę w Argentynie występ cyrkowy do muzyki Zygmunta Koniecznego...

środa, 4 maja 2011

San Francisco, Rio de Janeiro, Lisboa

Dziś pogoda nie nadawała się na plażę, ale po obejrzeniu zdjęć z Polski nie będę więcej narzekał. Wczoraj za to było pięknie.

Odwiedziliśmy Chrystusa Króla stojącego nad mostem 25 Kwietnia. Ów most nosił wcześniej imię Salazara, który (osoba, nie most) został obalony właśnie 25 kwietnia.  Chrystus w stylu tych w Rio i Świebodzina (nie wiem, czy jest ich więcej, na razie nie widziałem tylko polskiego). Most bardzo podobny do Golden Gate w San Francisco (robiony przez te same osoby). Widać, że Portugalczycy lubią sprawdzone rozwiązania.


Pablo Drugi w ten sposób zobaczył swojego wielkiego Chrystusa (jego poprzednik był w Rio)


Dziś zamiast plaży poszliśmy do nowoczesnej dzielnicy (stacja metra Oriente), w której odbywało się Expo w 1998 roku. Nowoczesna architektura w tym wydaniu nie do końca mnie kręci, więc zamiast o niej, dowiedziałem się tego i owego o Portugalii (siedząc w kawiarni i robiąc zdjęcia).


Portugalia liczy sobie prawie 11 milionów ludzi. W ciągu stulecia 1890-1990 wyemigrowało z niej ponad 3 miliony ludzi. Czyni to Portugalię drugim, po darzonej przeze mnie wielką sympatią Irlandii, krajem w Europie tak wyludnionym przez emigrację. W związku z tą przeszłością słowem-klucz do jego zrozumienia jest Saudade. Słowo pochodzi od samotności, ale chodzi o formę nostalgii, tęsknoty za czymś. Za rodziną, za krajem, za dziećmi, za klimatem, za dawnymi czasami, za... możliwości jest wiele. Muzyka Fado to forma uzewnętrznienia Saudade, Bossa Nova jest jej krewniaczką, a na yspach Zielonego Przylądka o sodade śpiewa Cesaria Evora. Temat jest szeroki. 
Poza tym Portugalczycy chyba lubią rozmach. W Lizbonie zauważyłem dwa mosty. Jeden, omawiany już, jest największym mostem wiszącym w Europie. Drugi, Vasco da Gamy, ma ponad 17 km i według mojej wiedzy jest z kolei najdłuższym mostem w Europie. Warszawa ma niby więcej mostów, ale...

Poza tym, był taki czas, że Portugalczycy kontrolowali pokaźny kawałek świata. O tym jak pokaźny, świadczy fakt, że dziś po portugalsku mówi 260 milionów ludzi. Po Polsku pewnie około 45 milionów, z czego większość mieszka w Polsce.
Dużo liczb, ale właśnie na tym minęło mi bardzo przyjemne popołudnie. Popijałem sok który nalał mi Portugalczyk swego czasu żonaty z Polką spod Zielonej Góry (6 lat, było pięknie). Pani która pracuje w naszym hotelu miała mamę z Zielonej Góry. Zbieg okoliczności?

Przy stoliku za mną usiadło pięciu Amerykanów i rozmawiali o różnych rzeczach. Najpierw była impreza, na której ktoś się zsikał w salonie bo się pomylił. Później diety typu dwa tysiące kalorii, bo jeden z nich wypił na tej imprezie piwa i vodki "za" co najmniej sześć tysięcy kalorii. Po tym płynnie przeszli do kwestii, że Osamę zabili zbyt bezboleśnie i powinien pocierpieć co najmniej tak, jak ich kolega Mike, który był w WTC. Następnie, sprawnie i ze szczegółami omówili walory poszczególnych kobiet, które były na wspomnianym melanżu i konieczność zorganizowania czegoś podobnego w najbliższym czasie. Mama zostawiła mydło w łazience i miód w nie tej lodówce co trzeba. Tak minął dzień trzeci.

poniedziałek, 2 maja 2011

Lizbona - równouprawnienie, Beastie Boysi i Osama bin Laden

Jesteśmy w Lizbonie.

Dziś był pierwszy dzień i pogoda niezbyt fotogeniczna (za to bardzo spacerowa).
Pierwsze wrażenie? Miasto ma naprawdę pozytywne wibracje. Jest dość ładne (dość, a nie bardzo, bo nie-aż-tak czyste), bardzo żywe, a ludzie ciekawi i prawdziwi (w odróżnieniu od np.  Miami, gdzie ludzie nie są prawdziwi, aczkolwiek ciekawi zdecydowanie tak). 
Najbardziej rzuciła mi się w oczy emancypacja kobiet. W ciągu kilkugodzinnego spaceru widziałem kobiety w roli kierowcy taksówki, tramwaju, dużego dostawczego busa oraz śmieciarki. W dwóch lokalach w jakich przysiadliśmy byli natomiast sami kelnerzy (w odróżnieniu od kelnerek). Nie zrobiłem niestety żadnego zdjęcia owym kobietom, musicie mi wierzyć na słowo (może jeszcze ten błąd naprawię). Zdjęć na razie tylko kilka, ale ta galeria będzie się z czasem rozrastać. Podczas tego samego spaceru, sześć różnych osób zaproponowało mi bez zbytniego skrępowania, kupno haszyszu i/lub marihuany. Im też nie zrobiłem zdjęcia.



Teraz siedzę w Lisbon Chillout Hostel. Samo w sobie nie jest to może porywające, ale śpimy tu razem z mamą, a mama w hostelu to już coś. Na razie idzie nieźle, mama nauczyła się, że swój ręcznik trzeba trzymac w pokoju, bo inaczej ktoś się będzie w niego wycierał. Teraz czyta książkę przy latarce-czołówce.

Ja natomiast odkrywam nową płytę Beastie Boys-ów. Jakby płyty było mało, jest do niej długi filmo-teledysk. Tyle radości jednego dnia, nasza Lisbon story zaczyna przednio...


ps. To jest setny post i obiecywałem coś specjalnego. Jedno to to, że znowu w podróży, drugie, to że Osama bin Laden nie żyje. Gdy pierwszy raz usłyszałem jego imię, miałem 16 lat i z przerażeniem, po powrocie ze szkoły, oglądałem na żywo w telewizji jak "papierki' spadają z wielkich budynków, które później same poszły w ślad za owymi "papierkami". Wtedy nie miałem grama wątpliwości, kto w tym konflikcie jest dobry, a kto zły.  Kolejny dowód na to,  że czas zmienia naprawdę dużo.