Podroz z Uyuni w Boliwii do Sao Paulo w Brazylii trwala 6 dni. Zaczelo sie niepozornie. Autobus z Uyuni do Sucre, przez Potosi. Na pierwszym odcinku osob bardzo malo, komfort, spokoj itp. Tylko droga, ktora w samochodzie terenowym dawala posmak przygody, tu dawala posmak nudnosci i trzesienia wzroku. W Potosi wysiedli wszyscy, wiec razem z kierowcami poszedlem na plato completo- kurczak, ryz, frytki i slata. 3 zl. Niestety, ci co wysiedli wiedzieli co robia. W ich miejsce wsiedli bowiem robotnicy z Sucre pracujacy w okolicy. Syk otwieranych puszek piwa, tlok i wszechobecny zapach ciezkiego dnia pracy. Obok mnie siedzial Luis, ktory okazal sie calkiem komunikatywnym sucraninem. Codziennie dojezdza do Potosi 3-4 godziny do pracy (zalezy od ilosci deszczu i osuniec ziemi na drodze) i tyle samo wraca. Mile 4 godziny rozmowy uprzykrzone tylko robotniczym wyziewem Luisa. W sumie po 9 godzinach dotarlem do Sucre. Zapytalem sie policjanta gdzie jest hostel i zaprowadzil mnie pod same drzwi. Niemalze jak w Polsce...
Przy sniadaniu w hostelu poznalem dwie Francuski, dwoch Izraelczykow i Holendra. 4 wina, 2 gitary, jedna harmonia i gra muzyka.
Wystepy...
...oraz widownia
Na miradorze kilka przemilych godzin, by o 16 wsiasc w kolejny bus, do Santa Cruz. W owym autobusie o 16, upojne 16 godzin. Wazne, zeby zycie bylo zrownowazone, a symetria jest przeciez piekna...
Dojechalem rano, po 18 godzinach- osuniecia ziemi itp. W autobusie poznalem dwoch milych Amerykanow, ktorzy sprawiali wrazenie jeszcze bardziej zagubionych ode mnie. Ostatni miesiac spedzili w Sucre uczac sie hiszpanskiego i zapomnieli juz chyba, jak to jest sie przemieszczac. Zjedlismy pyszne indianskie sniadanie na bazarze (nie pamietam jak sie nazywalo, ale kosztowalo 2,30 zl). Na poczatku mialem w planach spedzic noc w Santa Cruz, a pozniej samolotem badz pociagiem ruszyc w dalsza droge. Los, w postaci wysokich kosztow przelotu i bezdusznych rozkladow jazdy pociagu, chcial inaczej.
Juz o 16 (ta godzina cos znaczy...) siedzialem na dworcu kolejowym w Santa Cruz. Pociag kosztowal 45 zl, byl klimatyzowany, mial telewizor i lunch na pokladzie. PKP? Podroz miala zajac 15 godzin, czulem ze moze to jednak byc 16... Bylo 26, intuicja zawodzi, jak to z niekobieca. Ok 6 rano pociag stanal na stacji typu
stacja, sklepik i nic ponad to. W Australii nazywa sie to outbackiem tudziez middle of nowhere. U nas nie wiem, jedyne co mi przychodzi do glowy jest raczej niecenzuralne.

Rzeczywistosc stacyjno-stacjonarna
W owym miejscu spedzilismy kolejnych 8 godzin, przyczyna byla rolnicza blokada torow. Powstaly nowe przyjaznie, znajomosci. Zycie na stacji nie bylo nudne. Zaserwowano nam darmowe sniadanie, pozniej obiad, a kolacja byla juz blisko. O zmierzchu dotarlismy do granicy, po drugiej stronie widac bylo swiatla Brazylijskiej Corumby. Ze wzgledow finansowych spalem po stronie Boliwijskiej. Wentylator emitujacy poziom decybelii porownywalny do ciagnika rolniczego Ursus i karaluszek spadajacy na nos w srodku nocy. Budget travel.
Rano wizyta nad Pantanalem, super ladnym jeziorem z mega ciekawym ekosystemem... Spedzilem tam 5 minut, wiec nie potwierdze ani nie zaprzecze.
Gimnastyka Pantanal way
Sniadanie z para Boliwijczykow, ktorzy w wieku lat 30 kilku pierwszy raz przekroczyli granice swojego kraju. Jechali jednak tylko na granice, nigdzie dalej...

Sniadanie w Brazylii
Formalnosci na dworcu i autobus do Campo Grande. Rogerio, brazylijczyk poznany na slynnej boliwijskiej stacji, opowiadal zebym sie nie martwil, ze jak juz bede w Brazylii to wszystko bedzie dobrze, dobre drogi, punktualne autobusy itp. Po godzinie autobus sie zepsul i czekalismy godzine na nastepny.
Na tym etapie wpis ten moze sie juz wydawac monotonny. Moglbym np. przerwac i napisac ciag dalszy za jakis czas. Nie mniej, jak chyba mozna sobie wyobrazic, ta podroz na tym etapie byla juz bardzo monotonna i meczaca. Czytelnik ktory zatem zacisnie piesc i doczyta go do konca bedzie sie ze mna nieco bratal w cierpieniu, ktore, czego sie zupelnie nie spodziewalem, mialo dopiero nadejsc.Cierpienie
Czekanie w klimatyzowanym, wygodnym busie brazylijskim moze byc czynnoscia calkiem przyjemna. Podrozuje aktualnie literacko z R. Kaplanem, ktory z koleji podrozowal akurat po Iranie w swej wyprawie na krance swiata. Niestety. Kierowca zbliza sie niebezpiecznie do telewizora i odpala show. Nie jest to film, jest to nagranie z brazylijskiego koncertu country. Chlopaki graja w jezyku calkowicie mi obcym. Graja glosno. Graja tak, ze zagluszaj mi literki. MP3 player nie pomaga, zeby zagluszyc country musialby rozsadzic mi bebenki. Mijaja minut, wlos sie jerzy, glowa boli, masakra. W koncu wybralem skwar na zewnatrz, mimo, ze przezorny kierowca-kat zabronil nam wychodzic. Po godzinie podjezdza drugi autobus. Gdy do niego wchodzimy leci Apollo 13, rodzi sie nadzieja. Niebezpieczny kierowca zbliza sie do video i nadzieja umiera. Tym razem puszcza nam zespol Christian Rolls (rowniez po portugalsku). Juz po chwili poznaje kunszt Rollsow. Abba przy nich, to szczyt kultury wysokiej. Juz po chwili wszystko zaczyna mnie bolec, rozdrazniony jakbym zjadl paczke drazy chinskich. Na Kaplana nie ma szans, probuje z mp3. Sting spiewa jak bardzo krusi jestesmy, zgadzam sie z nim calkowicie. W przerwie docieraja do mnie dzwieki bebnow Christian Rollsow. Sting zmienia strategie, i wysyla SOS to the world, ja wysylam do kierowcy. Przez chwile Rihanna prosi, by nie wylaczac muzyki. Przelaczam ja, to bylo naprawde niestosowne. Dalej Allanis Morisette sugeruje ze jest krolowa bolu. Chyba wiem kto jest jego krolem w tym momencie... Na koniec Magda Umer prosi o uciszenie serc (z bebnami Christian Rollsow w tle). Serce uciszone, bo chlopaki w koncu skonczyli grac. Na niektorych zawsze mozna liczyc.
Koniec Cierpnia
Do Campo Grande dojechalismy po 8 godzinach, czyli z dwiema opoznienia. Moj autobus stamtad do Sao Paulo powinien byl juz dawno odjechac. Czasem jednak pewne rzeczy sie udaja-spoznil sie 3 godziny wiec nawet troche na niego poczekalem. Rzutem na tasme ostatnie 13 godzin jazdy do wielkiej metropolii. W Sao Paulo juz tylko 3 linie metra w godzinach szczytu z dwoma plecakami. Tranquillo.

Pablo podbija metro w Sao Paulo
Spie u znajomych z Polski. To jest prawdziwy dom, karaluchy nie spadaja na glowe, ciepla woda pod prysznicem, no a przede wszystki rodzinna atmosfera. Bylismy tez na plazy. bylo cudownie, Nicnierobienie, potrzebowalem tego bardziej niz myslalem. Spedzilem tam tydzien, a dzis w nocy przejechalem do Rio de Janeiro. W Rio pada, Jezus spoglada zlany strugami deszczu, Pablo nie wychyla nosa z kieszeni.