Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Boliwia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Boliwia. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 18 lipca 2011

Huayna Sushi Titicaca

Ciężko teraz to wszystko opisać. Minęło raptem 11 dni, ale działo się dużo, a ja teraz jestem 1800 kilometrów dalej i 3600 metrów niżej. No ale blog nie zabawa (zaraz zaraz...), jak trzeba to trzeba.
Przede wszystkim było sushi. Była też Góra, pot, łzy, wymioty, łapczywe łapanie oddechu, ratowanie kajaku, maska, rurka, Titicaca, ale jednak to sushi najbardziej siedzi w głowie.

Budzę Federico, żeby zjadł ze mną ostatnie śniadanie. Ostatnie, gdyż plecak spakowany i za chwilę jadę do Copacabany (nad jeziorem Titicaca, nie w Rio).

środa, 6 lipca 2011

To i tamto przypadkiem w La Pazie

Po rozmowie z Marta postanowiłem napisac o kilku niezbyt ważnych rzeczach. Po dwoch miesiącach podrozy w koncu udało mi sie nauczyć słowa pañuelos czyli chusteczki do nosa. Dotychczas chodziłam do sklepu i prosiłem o takie cos co nie wiem jak sie nazywa i udawalem ze smarkam. Reakcje sprzedawców bywaly rożne, co bardziej wyrozumiali sugerowali aptekę. Teraz z duma chodzę po miescie i co rusz kupuje sobie chusteczki.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Villazon - Uyuni - La Paz czyli kontrasty

Villazon, czyli granica Argentynsko-Boliwijska to inna planeta. Juz strona argentynska przypomina bardziej Boliwie. Indianie, a nie biali imigranci, balagan, stare autobusy, tradycyjne stroje, handlowanie wszystkim. Przejscie mostem przez graniczna rzeke szybko jednak rozwiewa watpliwosci. W Boliwii jeszcze starsze samochody, jeszcze wiecej wszelkiej masci handlu (na topie jest papier toaletowy z Argentyny), balganu, dziurawych drog. Widzialem tez kobiete bez zbednych zahamowan zalatwiajaca sie na ulicy. Troche mimo wszystko tesknilem za ta Boliwia, nie wyglada zeby zbyt duzo sie tutaj zmienilo od mojej ostatniej wizyty.

środa, 12 marca 2008

2 tysiace mil na(nie?)ziemskiej zeglugi

Podroz z Uyuni w Boliwii do Sao Paulo w Brazylii trwala 6 dni. Zaczelo sie niepozornie. Autobus z Uyuni do Sucre, przez Potosi. Na pierwszym odcinku osob bardzo malo, komfort, spokoj itp. Tylko droga, ktora w samochodzie terenowym dawala posmak przygody, tu dawala posmak nudnosci i trzesienia wzroku. W Potosi wysiedli wszyscy, wiec razem z kierowcami poszedlem na plato completo- kurczak, ryz, frytki i slata. 3 zl. Niestety, ci co wysiedli wiedzieli co robia. W ich miejsce wsiedli bowiem robotnicy z Sucre pracujacy w okolicy. Syk otwieranych puszek piwa, tlok i wszechobecny zapach ciezkiego dnia pracy. Obok mnie siedzial Luis, ktory okazal sie calkiem komunikatywnym sucraninem. Codziennie dojezdza do Potosi 3-4 godziny do pracy (zalezy od ilosci deszczu i osuniec ziemi na drodze) i tyle samo wraca. Mile 4 godziny rozmowy uprzykrzone tylko robotniczym wyziewem Luisa. W sumie po 9 godzinach dotarlem do Sucre. Zapytalem sie policjanta gdzie jest hostel i zaprowadzil mnie pod same drzwi. Niemalze jak w Polsce...
Przy sniadaniu w hostelu poznalem dwie Francuski, dwoch Izraelczykow i Holendra. 4 wina, 2 gitary, jedna harmonia i gra muzyka.

Wystepy...

...oraz widownia


Na miradorze kilka przemilych godzin, by o 16 wsiasc w kolejny bus, do Santa Cruz. W owym autobusie o 16, upojne 16 godzin. Wazne, zeby zycie bylo zrownowazone, a symetria jest przeciez piekna...
Dojechalem rano, po 18 godzinach- osuniecia ziemi itp. W autobusie poznalem dwoch milych Amerykanow, ktorzy sprawiali wrazenie jeszcze bardziej zagubionych ode mnie. Ostatni miesiac spedzili w Sucre uczac sie hiszpanskiego i zapomnieli juz chyba, jak to jest sie przemieszczac. Zjedlismy pyszne indianskie sniadanie na bazarze (nie pamietam jak sie nazywalo, ale kosztowalo 2,30 zl). Na poczatku mialem w planach spedzic noc w Santa Cruz, a pozniej samolotem badz pociagiem ruszyc w dalsza droge. Los, w postaci wysokich kosztow przelotu i bezdusznych rozkladow jazdy pociagu, chcial inaczej.
Juz o 16 (ta godzina cos znaczy...) siedzialem na dworcu kolejowym w Santa Cruz. Pociag kosztowal 45 zl, byl klimatyzowany, mial telewizor i lunch na pokladzie. PKP? Podroz miala zajac 15 godzin, czulem ze moze to jednak byc 16... Bylo 26, intuicja zawodzi, jak to z niekobieca. Ok 6 rano pociag stanal na stacji typu stacja, sklepik i nic ponad to. W Australii nazywa sie to outbackiem tudziez middle of nowhere. U nas nie wiem, jedyne co mi przychodzi do glowy jest raczej niecenzuralne.
Rzeczywistosc stacyjno-stacjonarna
W owym miejscu spedzilismy kolejnych 8 godzin, przyczyna byla rolnicza blokada torow. Powstaly nowe przyjaznie, znajomosci. Zycie na stacji nie bylo nudne. Zaserwowano nam darmowe sniadanie, pozniej obiad, a kolacja byla juz blisko. O zmierzchu dotarlismy do granicy, po drugiej stronie widac bylo swiatla Brazylijskiej Corumby. Ze wzgledow finansowych spalem po stronie Boliwijskiej. Wentylator emitujacy poziom decybelii porownywalny do ciagnika rolniczego Ursus i karaluszek spadajacy na nos w srodku nocy. Budget travel.
Rano wizyta nad Pantanalem, super ladnym jeziorem z mega ciekawym ekosystemem... Spedzilem tam 5 minut, wiec nie potwierdze ani nie zaprzecze.


Gimnastyka Pantanal way


Sniadanie z para Boliwijczykow, ktorzy w wieku lat 30 kilku pierwszy raz przekroczyli granice swojego kraju. Jechali jednak tylko na granice, nigdzie dalej...
Sniadanie w Brazylii


Formalnosci na dworcu i autobus do Campo Grande. Rogerio, brazylijczyk poznany na slynnej boliwijskiej stacji, opowiadal zebym sie nie martwil, ze jak juz bede w Brazylii to wszystko bedzie dobrze, dobre drogi, punktualne autobusy itp. Po godzinie autobus sie zepsul i czekalismy godzine na nastepny.
Na tym etapie wpis ten moze sie juz wydawac monotonny. Moglbym np. przerwac i napisac ciag dalszy za jakis czas. Nie mniej, jak chyba mozna sobie wyobrazic, ta podroz na tym etapie byla juz bardzo monotonna i meczaca. Czytelnik ktory zatem zacisnie piesc i doczyta go do konca bedzie sie ze mna nieco bratal w cierpieniu, ktore, czego sie zupelnie nie spodziewalem, mialo dopiero nadejsc.

Cierpienie
Czekanie w klimatyzowanym, wygodnym busie brazylijskim moze byc czynnoscia calkiem przyjemna. Podrozuje aktualnie literacko z R. Kaplanem, ktory z koleji podrozowal akurat po Iranie w swej wyprawie na krance swiata. Niestety. Kierowca zbliza sie niebezpiecznie do telewizora i odpala show. Nie jest to film, jest to nagranie z brazylijskiego koncertu country. Chlopaki graja w jezyku calkowicie mi obcym. Graja glosno. Graja tak, ze zagluszaj mi literki. MP3 player nie pomaga, zeby zagluszyc country musialby rozsadzic mi bebenki. Mijaja minut, wlos sie jerzy, glowa boli, masakra. W koncu wybralem skwar na zewnatrz, mimo, ze przezorny kierowca-kat zabronil nam wychodzic. Po godzinie podjezdza drugi autobus. Gdy do niego wchodzimy leci Apollo 13, rodzi sie nadzieja. Niebezpieczny kierowca zbliza sie do video i nadzieja umiera. Tym razem puszcza nam zespol Christian Rolls (rowniez po portugalsku). Juz po chwili poznaje kunszt Rollsow. Abba przy nich, to szczyt kultury wysokiej. Juz po chwili wszystko zaczyna mnie bolec, rozdrazniony jakbym zjadl paczke drazy chinskich. Na Kaplana nie ma szans, probuje z mp3. Sting spiewa jak bardzo krusi jestesmy, zgadzam sie z nim calkowicie. W przerwie docieraja do mnie dzwieki bebnow Christian Rollsow. Sting zmienia strategie, i wysyla SOS to the world, ja wysylam do kierowcy. Przez chwile Rihanna prosi, by nie wylaczac muzyki. Przelaczam ja, to bylo naprawde niestosowne. Dalej Allanis Morisette sugeruje ze jest krolowa bolu. Chyba wiem kto jest jego krolem w tym momencie... Na koniec Magda Umer prosi o uciszenie serc (z bebnami Christian Rollsow w tle). Serce uciszone, bo chlopaki w koncu skonczyli grac. Na niektorych zawsze mozna liczyc.
Koniec Cierpnia

Do Campo Grande dojechalismy po 8 godzinach, czyli z dwiema opoznienia. Moj autobus stamtad do Sao Paulo powinien byl juz dawno odjechac. Czasem jednak pewne rzeczy sie udaja-spoznil sie 3 godziny wiec nawet troche na niego poczekalem. Rzutem na tasme ostatnie 13 godzin jazdy do wielkiej metropolii. W Sao Paulo juz tylko 3 linie metra w godzinach szczytu z dwoma plecakami. Tranquillo.

Pablo podbija metro w Sao Paulo


Spie u znajomych z Polski. To jest prawdziwy dom, karaluchy nie spadaja na glowe, ciepla woda pod prysznicem, no a przede wszystki rodzinna atmosfera. Bylismy tez na plazy. bylo cudownie, Nicnierobienie, potrzebowalem tego bardziej niz myslalem. Spedzilem tam tydzien, a dzis w nocy przejechalem do Rio de Janeiro. W Rio pada, Jezus spoglada zlany strugami deszczu, Pablo nie wychyla nosa z kieszeni.

niedziela, 2 marca 2008

Salar de Uyuni-3 dni na innej planecie

Tak moje ostatnie wedrowki mozna w skrocie opisac. Do Uyuni dotarlem o 7 rano, po 12 godzinach w autobusie. Wybornie. Na stacji reprezentanci biur podrozy kloca sie o kazdego gringo wysiadajacego z autobusu. Dalem sie porwac agencji Monte Blanco, czemu nie, brzmi ladnie. O 10 odjazd. Do tego czasu wzialem prysznic w lazienkach publicznych (1,70 zl), zjadlem sniadanie i oddalem pranie (oj, to bylo juz naprawde pilne). W Monte Blanco zostawilem duzy plecak i do wozu. Sklad wyprawy to:
-dwoch francuzow (Thomas i Augustin, jak byli w Kolumbii to poznali pewnego milego czlowieka ktory pokazal im jak z lisci koki zrobic kokaine...),
-dwoje Szwajcarow z francuskiej czesci (Romi i Matias-stolarz z odcietym kciukiem, nie mowil po angielsku ani troche)
-Riche, Kanadyjski informatyk z Quebecu przezywajacy kryzys swiatopogladowy.
Do tego kucharka Amelia i kierowca Walerio, oboje z Uyuni. Podsumowujac sklad moge tylko powiedziec, ze po tych trzech dniach jestem juz nieco osluchany z jezykiem francuskim...



I zaczelo sie. Trzy dni jezdzenia po Salarze. Czym jest Salar trudno powiedziec. Nasuwa sie ze jest pustynia, ale pada tam nie az tak rzadko, przynajmniejw niektorych czesciach. Jest roznorodny, rozciaga sie na powierzchni 12 tys km kwadratowych, a jezdzilismy po rejonach od 3600 do 4800 m n.p.m. Rownina zatem tez chyba nie bardzo jest. Jest po prostu Salarem. Bylismy na slonych terenach. Widzialismy proces produkcji soli-bardzo prymitywny, bardzo pracochlonny i bardzo nieoplacalny, soli wszedzie w okolicy jest pod dostatkiem. Caly teren obfituje w przerozne mineraly, dzieki czemu krajobrazy sa niesamowicie wielobarwne. Ogolnie rzec ujmujac bylo naprawde niesamowicie. A wszystko to w rytmach goralsko boliwijskich na przemian z Bobem Marleyem i hitami lat 80 (do ktorej Boliwijczycy maja zdecydowana slabosc).
Przepraszam, ze zdjec jest tak duzo, ale trudno bylo mi wybrac.



Po powrocie z wycieczki wspolna pizza, nocleg w hotelu Avenida, a nastepnie kazdy w swoja strone. Jazda po bezdrozach samochodem terenowym to byla frajada. Ale kiedy wsiadlem do autobusu, ktory przez 9 godzin wiozl mnie po straszliwych wertepach (posrod krajobrazow niewiele ustepujacych urokiem Salarowi) bylem juz troszke zmeczony. Tak wlasnie dotarlem do Sucre, konstytucjonalnej stolicy kraju. Stolicy o tyle dziwnej, ze rzad, podobnie jak wiekszosc mieszkancow Boliwii, rezyduje w La Paz. Jest nizej, zrobilo sie cieplej. Kolejny przystanek to Santa Cruz, miasto podobno bardziej Brazylijskie niz Boliwjskie. Stamtad juz tylko jeden pociag do granicy Brazylijskiej. Zobaczymy czy uda sie gladko, wokol szaleja powodzie. Za jakies 2 tygodnie powiniennem juz byc w Argentynie, w Buenos Aires. Dzis ogladalem zdjecia tamtejszych zalanych ulic... :/

wtorek, 26 lutego 2008

El camino de la muerte

Pobudka 7.00, 7.45 odjazd z Hostelu. Sklad: Para Niemcow, trzech Irlandczykow i ja. Pablo zostal w hostelu, to nie zabawa dla malych misiow. Obsluga: dwoch przewodnikow i kierowca busa, na dachu rowery Iron Horse, nie ma zartow. Busem wjezdzamy wysoko w gory Achachilas. Tam, przy posterunku policji antynarkotykowej (ok 4700m) zmieniamy srodek transportu na Zelazne Rumaki. Wokol osniezone szczyty, wieje wiatr i pada snieg.



Cieple ubrania, zimowe rekawiczki, kaski, kamizelki itp. Alejandro mowi zeby sie przechylac na boki i dobrze ustawiac pedaly. Taki szybki kurs jazdy na rowerze...
Ruszamy, Tale (drugi przewodnik) otwiera stawke. Siedze mu na kolku niczym Szozda (Dawne treningi z R. Wallecem na Dublinskich zboczach nie poszly na marne) Poczatek to asfaltowa, szeroko i rowna droga. Predkosci kosmiczne, snieg kluje w policzki niemilosiernie. Stopniowo snieg zamienia sie w deszcz i robi sie nieco milej. Wysoko, a czuje sie dobrze, czyzbym w koncu sie gdzies zaaklimatyzowal...? Nie. Za chwile krotki podjazd pod gore, znowu mysle ze zaraz umre i sapie niemilosiernie. Pocieszajace jest to, ze w podobnym stanie sa wszyscy, oprocz przewodnikow rzecz jasna. Podjazd krotki, ale regulacja oddechu zajmuje kolejne 10 minut. Po podjazdach pierwsza przerwa na banana i batonika.



Asfaltowa droga jedziemy w sumie ok 25 km, mijaja bardzo szybko.
W koncu dojezdzamy do slynnej Death Road, niegdys jedynej drogi z La Paz do Yolosy (1100 m n.p.m.) Teraz jest tez owa nowoczesna droga ekspresowa ktora zaczelismy zjazd. Alejandro mowi, ze przez korupcje jej budowa zajela 20 lat i pochlonela tyle pieniedzy, zeby mozna bylo wybudowac autostrade z Berlina do Paryza. Przerazajace o tyle, ze rownoczesnie na Drodze Smierci co roku ginelo ok 200-300 osob. Droga zostala wybudowana w 1930r rzez Paragwajskich wiezniow wojennych. Prowadzi przez bardzo niedostepny, zroznicowany teren. Ziemia osuwa sie tam niemal codziennie w porze deszczowej (Minelismy 4 duze osuwiska). Obecnie jest tylko droga awaryjna (kiedy zasypie nowa droge). Wczesniej osuniecia ziemi pociagaly ze soba autokary prosto w przepasc. To wlasnie tym wydarzeniom zawdziecza miano najbardziej niebezpiecznej drogi na swiecie. Nie, nie chodzi tu o szalonych rowerzystow. Zjazd jest niesamowity, przejezdzamy przez niemal wszystkie strefy klimatyczne (od ubran zimowych do krotkie spodenki i t-shirta), mijamy urwiska, rzeki i wodospady (spadajace prosto na droge...) .



Po kilku godzinach brudni, zmeczeni i zachwyceni docieramy do Yolosy, ok 3600 m nizej niz posterunek policji antynarkotykowej. Tam piwo zdobywcow, pozniej lunch w pobliskim Coroico i nowa droga z powrotem do La Paz. Goraco polecam i ruszam do Uyuni, ogladac slone rowniny.

poniedziałek, 25 lutego 2008

Niedziela w La Paz

Dotarlem do La Paz. Nie bylo latwo (dwukrotne obrzyganie mnie przez mala dziewczynka w autokarze itp.) ale za to jakie powitanie! Spie pod najprawdziwsza koldra. Tak, tak, zadne koce czy przescieradla tylko prawdziwa koldra. Jesli ktos nie rozumie jak duze jest to wydazenie, to zaznacze, ze jest to absolutnie pierwsza koldra od wyjazdu z Polski...
La Paz lezy na zboczach doliny na wysokosci ponad 3600m. W zwiazku z tym, jego piesze zwiedzanie, niezaleznie od widokow, zapiera dech w piersiach. Nie ma lekko. Wycieczke zaczalem od Stadionu. Wszedlem, bylo otwarte. Stadion wielki i pusty, tylko plastikowa torba tanczyla na trybunach. Niestety, gdy postanowilem stadion opuscic okazalo sie, ze juz nie jest otwarty. Czekajac na dozorce poznalem starsza, zgarbiona pania o bardzo krzywym kregoslupie i tradycyjna indianke o wieku nieodgadnionym. Wyobraznia podpowiada, ze zyja na terenie stadionu od wielu lat. Po kilkunastu minutach dozorca wyszedl z toalety i wypuscil mnie na Boliwijskie ulice. Dalej byl park, place, pomniki itp. Po drodze Lunch w Chifie (chinska restauracja), 6 zl. Wiecej nie ma co gadac, lepiej obejrzec relacje zdjeciowa.



Jutro jade na wycieczke rowerowa, 80km downhill...

ps. Widzialem koszulke Nie musze sie dobrze bawic, zeby sie napic