W Montanicie spędziliśmy trzy dni. Stały, dobry swell (czyli fale, a dobry to w naszym wypadku nie za duże fale). Niestety oprócz swellu były też chmury i deszcz. Przyznaję otwarcie, że w tych warunkach nieco brakowało surf-zacięcia Niby tak czy siak mokro, ale jak świeci to jakoś przyjemniej spadać z tej deski. A upadków było dużo.
Z Montanity przyjechaliśmy do Banos, czyli, powiedzmy to otwarcie, Łazienek. Łazienki są miasteczkiem położonym w bardzo malowniczej dolinie, a nazwę zawdzięczają termalnym wodom, które pływają sobie po okolicy. Nie było wyjścia i do wód poszliśmy. W wodach tłum ludzi, którzy traktują je po prostu jak łazienki (zgodnie z nazwą zresztą). Co ciekawe, sporo lokalesów próbuje w tym niewielkim i zatłoczonym termalnym basenie pływać. Próbuje, bo w każdym przypadku wygląda to jak utrzymywanie się na powierzchni w mniej więcej kontrolowanym kierunku. Najpierw było trochę śmiechu, a później refleksja. Gdzie oni się mają nauczyć pływać? Basenów czy jezior tu nie ma, rzeki jak najbardziej, ale zimne i porwiste niczym wyż znad Skandynawii. Już się nie śmiejemy. Po łazienkach była rowerowa przejażdżka. Zakończyła ją pęknięta opona, ale i tak, przez 30 kilometrów zobaczyliśmy około piętnastu wodospadów. Nie są brzydkie te ich Łazienki.
Dziś za kilka godzin ruszamy w drogę. Tym razem we czwórkę. Napatoczyły się bowiem dwie koleżanki z Nowej Zelandii, z którymi zwiedzałem Wyspę Słońca nad Titicacą. Jedna z nich, Heidi, razem z naszą trójką rusza dziś do dżungli na pięć dni.
Czytają to po raz kolejny zauważyłem, że w powyższym krótkim akapicie pojawiły się wszystkie numerki od 1 do 5 plus "kilka". To zamiłowanie do liczb to chyba pozostałości po matfizie.
Całym tym przedsięwzięciem jestem dość mocno podekscytowany. Mimo że na tym kontynencie spędziłem już w sumie ponad sześć miesięcy, nigdy nie byłem w takiej prawdziwej Amazonii. Czas najwyższy, bo się na mnie prawdziwi podróżnicy mogą krzywo patrzeć.
Czytają to po raz kolejny zauważyłem, że w powyższym krótkim akapicie pojawiły się wszystkie numerki od 1 do 5 plus "kilka". To zamiłowanie do liczb to chyba pozostałości po matfizie.
Całym tym przedsięwzięciem jestem dość mocno podekscytowany. Mimo że na tym kontynencie spędziłem już w sumie ponad sześć miesięcy, nigdy nie byłem w takiej prawdziwej Amazonii. Czas najwyższy, bo się na mnie prawdziwi podróżnicy mogą krzywo patrzeć.
W hostelu spotkałem też Bardzo Międzynarodową Piątkę, czyli moich sublokatorów z hostelu w La Paz. Po raz kolejny widać, jak mały kontynent z tej Ameryki Południowej.
Tyle z kronikarskiego obowiązku, teraz trochę bardziej z serca, nawiązując do tytułu tego wpisu.
Z Facebooka doszły do nas wieści, że Pelikan już sam dość skutecznie je i nawet się lekko przemieszcza. Jaki pelikan? Taki z plaży. W Mancorze spotkaliśmy pewnego dnia pelikana. Przyjął on pozycję siedzącą i minę umierającą. Bardzo umierającą. Widok przykry, ale natura to natura. Martwych pelikanów, fok, lwów morskich czy innych stworzeń na plaży peruwiańskiej pod dostatkiem. Megan, koleżanka z Południowej Afryki, postanowiła z naturą powalczyć i przyniosła pelikanowi rybę i słodką wodę. Patrzyłem na to dość krzywo, bo myślę sobie - przedłużanie umierania. Megan tak sobie jednak nie pomyślała i odpowiednie zakupy przynosiłą codziennie. Pelikan był nieustannie lekko przesuwany przez przypływy i odpływy, ale ciągle siedział w okolicach naszego hostelu. No i właśnie wczoraj, po jakichś dziesięciu dniach od pierwszego z pelikanem spotkania, dowiedzieliśmy się że mu się poprawiło. Nie żeby od razu zaczął latać, ale nic go nie zjadło, a on sam je chętniej i minę ma mniej umierającą. Kolejne dobre wspomnienie z Mancory.
Tych wspomnień jest sporo, a wszystko razem sprawia, że Mancora trafia do mojego małego zbioru miejsc, które pamiętam jako krainy szczęścia. Ilekroć wspomnienie takiej arkadii pojawi się w głowie ( a w mojej głowie dużo rzeczy wędruje i się pojawia) na twarzy niezawodnie rysuje się uśmiech. Więc się uśmiecham. Uśmiecham się dużo, bo i podobnych wspomnień jest dużo. Czasem w domu tata pyta; "co ty się tak ciągle uśmiechasz, przeskrobałeś coś"? A ja po prostu mam swoje powody. Wyłamuję się tym sposobem również z klasycznej wizji Polaka. Polak bowiem się nie uśmiecha. Nie uśmiecha i raczej nie mówi dzień dobry innemu Polakowi, chyba że zupełnie nie ma wyjścia. Nie ja to wymyśliłem – tak jest na przykład napisane w przewodniku turystycznym po Polsce. Dokładniej rzecz ujmując jest tam napisane, żeby się nie uśmiechać spacerując po Polsce, bo się będą na podróżnika patrzeć jak na idiotę. A jak powiedzieć komuś dzień dobry w windzie, to od razu się boi że go chcemy zgwałcić i/lub obrabować. A często nie chcemy, bo mamy co innego do roboty, chociażby wyjść z psem Olka na spacer.
Myśli sobie czytelnik, że takiemu co objechał kawał świata łatwo się uśmiechać, bo i niejeden raj widział. Trochę prawdy w tym jest. Takie moje magiczne miejsca rzeczywiście często są egzotyczne. Tulum w Meksyku, Koh Tao w Tajlandii, Lanquin w Gwatemalii. Ale ale, nie o samo miejsca tu chodzi. W Lanquin na przykład spędziłem raptem dwie noce. W hostelu w Tulum miałem grzyba na wszystkich ścianach i zimną wodę pod prysznicem.
Lanquin, Gwatemala |
Żeby wspomnienie raju zaistniało, musi zdarzyć się kilka rzeczy. Odpowiednie musi być nie tylko miejsce, ale również czas i ludzie. Przede wszystkim to ostanie. Mancora to plaża, jakich wiele w okolicy, ale spotkałem tam cudownych, ciepłych i szczerych ludzi, a wszystko to w promieniach peruwiańskiego słońca. Byłem w wielu innych pięknych miejscach, które jednak ani tyci puci raju w moich wspomnieniach nie przypominają.
W tym momencie żeby czytelnika mniej podróżującego pocieszyć, napisze że i tak żadne z tych egzotycznych miejsc nie może równać się z barakowozem w Wiciu, między Darłowem a Jarosławcem. Kilka lat dwumiesięcznych wyjazdów wakacyjnych to moje i mojego rodzeństwa Cudowne Lata. I żadne Galapagos czy Bali się równać nie może, szans nie ma najmniejszych. Podobnie jest na przykład ze stołówką w pensjonacie Basieńka w Zakopanym. Wchodzę na tę stołówkę o dowolnej porze roku, a tam zawsze krzątają się Basia, Danusia, Pani Marysia i Andrzej. I człowiek wie, że wszystko będzie dobrze. Jeszcze inny przykład to "Nurek Hel"– łódka Waldka zakotwiczona w porcie rybackim w Helu. Na tej łódce Waldek pozwala mi spać, a w zeszłym roku, między nurkowaniami, kończyłem na niej pisać pracę magisterską. Praca może nie powaliła nikogo na kolana, ale niewiele jest chyba osób, u których pisanie pracy magisterskiej wywołuje pozytywne wspomnienia. A u mnie proszę, kolejny uśmiech na twarzy.
Morze. To nasze. |
Takich miejsc jest jeszcze kilka. Jest park Ras Muhammad na Morzu Czerwonym w Egipcie, jest Maso Corto, jest namiot na Openerze z 2007 roku, namiot na plaży na Łotwie w 2010 roku i przede wszystkim są domy. Ten w Pęcicach, ale też te na Siekierkach i Kabatach, w Monks Town w Dublinie, Kangaroo Point w Brisbane czy na Key West. Dom, w którym ktoś na ciebie czeka i w którym czujesz się bezpiecznie.
Opener 2007 |
Dużo dobrych wspomnień to dużo uśmiechów, ot cały sekret mojego optymizmu.
Całuję tatę, który wyciął sobie dziś dwa haluksy w Katosie i mamę, bo zawsze jest.
11 komentarzy:
Identyfikuję się z tym wpisem podmieniając miejsca. Dobry post na rano :)
Ładnie napisałeś.dzielnie przeżyj tę Amazonie i dawaj znak.A ja postaram sie w dalszym ciągu zawsze być.mama.
To chyba mógłby być clip do Twojego wpisu:
http://www.youtube.com/watch?v=31zleAzh1h4
kolego! nie bardzo rozumiem, dlaczego wplatales w ten wpis Larunie?!
Nostalgia obywatela podstępnie dopada?
Nie wiedziałem, że "tutejsi" to obecnie "lokalesi". Niezłe słówko
Zgadzam się ze wszystkim, dobrze to ująłeś w słowa. I cieszy, że pelikana mniej już boli głowa!!!
A gdzie Pablo? Dawno się nie pojawiał... Świetnie się czyta i ogląda relacje z podróży. Gratuluje!!!
romantyk z ciebie Franku, ale dobrze, że taki uśmiechnięty:-)
koleżanka z pracy
(a tą prace mag to chciałabym przeczytać. może mnie na kolana powali:-)
Bardzo mi się ten wpis podoba, masz piękne uśmiechnięte wspomnienia:) Zgadzam się, że Dom to miejsce gdzie ktoś na nas czeka i gdzie można czuć się bezpiecznie. A Mama, która zawsze jest to chyba musi być coś wyjątkowego:)
Pozdrawiam ciepło. Scoiatolo
Larunie trzeba było wciągnąć jako przeciwwagę dla strasznych pomysłów olek. Blog wymaga poświęceń Olek.
Nawet znam dwa z tych miejsc: Wicie i Egipt podwodny....
Fajnie mieć mamę co zawsze jest....
Pozdrawiam Ciebie, Pabla i mamę.
I tatę też. Niech mu się paluchy szybko goją.
m.
Prześlij komentarz