czwartek, 18 sierpnia 2011

Cuyabeno

Po dziesięciu godzinach w autokarach Mario Mendoza nie odebrał nas z dworca. Po kilku kolejnych i telefonie do biura podróży przyjechał. 
- Macie dla mnie pieniądze?
- No mamy, ale…
- To jadę kupić kurczaki
Po trzech sokach z pomarańczy, kilkunastu anegdotach i jajecznicy wrócił z kurczakami. Kolejne trzy godziny spędziliśmy z jego samochodowym reggetonem w drodze nad rzekę. Nad rzeką lunch i zapoznanie z naszą przewodniczką.
- To jest Aurora, mało osób mieszka w rezerwacie tak długo jak ona.
Aurora uśmiecha się swoimi czterema zębami i gdzieś sobie idzie. Mało osób mieszka gdziekolwiek tak długo jak ona. Aurora ma 82 lata, 8 dzieci i około 40 wnucząt. Z tymi wnuczętami to nie wie dokładnie, ale tak mniej więcej. Dla równowagi kierowca naszej łódki, Santiago, ma 14 lat i jest jednym z tych wnucząt. Coś sobie śpiewa, tańczy z tyłu i śmieje zawsze jak coś nam (zwłaszcza mi)  nie wychodzi. 





Trzy godziny w głąb rzeki i dopływamy do naszej osady. To najdalej wysunięte miejsce do spania dla turystów. Po nim jest jeszcze kilka społeczności lokalnych (tak tu nazwyają wioski), dżungla, Amazonka i inne kraje. Rzeka, podobnie jak rezerwat, nazywa się Cuyabeno i ma ponad 6000 km kwadratowych. Kawał dżungli. 
Aurora nie mówi po Angielsku, ale mówi po hiszpańsku. To nie jest wcale oczywiste, bo jej pierwszy język nazywa się Bańkoka (pisownia jest rzeczą względną) i ani trochę nie przypomina czegokolwiek. Ale jej piosenki brzmią ładnie. 
– To co robimy dziś po południu? – pytam aurorę nieśmiało pierwszego dnia
– Nie wiem, ja jadę do domu. – Uśmiecha się i odpływa.
A my zostaliśmy. Po jakimś czasie Santiago ratuje sytuację. Mamy trochę odpocząć, a po zmroku on zabierze nas na spacer po dżungli. Mamy wziąć latarki, bo oni tu mają tylko jedną. Mrówki, termity, pająki wielkie jak pączki na tłusty czwartek. Tajemnicze odgłosy i śmiech Santiago gdy tylko któreś z nas z przerażeniem dostrzega jakiegoś straszliwego stwora. Brrrr.

Kolejne dni przyniosły atrakcje takie jakie jedzenie cytrynowych mrówek prosto z drzewa, popijanie ich mlekiem z innego drzewa, przedziwne owoce, wielkie białe robaki, robienie chleba z juki, łowienie piranii, oglądanie małp, leniwców, różnorakich ptaków, kajmanów (małych krokodyli), różowych delfinów i czarnego jaguara.
zjedliśmy tego drania z liścia

Równie, jeśli nie bardziej, atrakcyjne było obcowanie z Aurorą. Wilgotność i temperatura śmiertelna, a ta idzie przez dżunglę z maczetą oczyszczając nam drogę, robi bransoletki i palmowe korony, ucieka przed wężami najszybciej z nas wszystkich, śmieje się jak boimy się wielkich pająków, sama ucieka z przerażeniem przed maleństwami, których większość z nas nie widzi, łowi piranię na haczyk (złowiła 10, a nasza czwórka w sumie 3 z przynętą), wachluje się maczetą (trzeba było utrzymywać dystans), ścina drzewo na opał i nuci bańkokańskie przyśpiewki. Po drodze spotykamy różne inne wycieczki. Prowadzą je młodzi, silni przewodnicy w stylu Indiany Jones'a, ze scyzorykami, latarkami i innymi gadżetami przypiętymi do pasa. Aurora chodzi w sukience. Ich największą zaletą jest to, że mówią po angielsku, ale największą wadą to, że w ogóle mówią. Duże grupy w jaskrawych kapokach i pełno ogranych, powtarzanych do znudzenia żartów z ekwadorsko-amerykańskim akcentem. Nie wymienilibyśmy Aurory na nikogo. 

Trudno powiedzieć co było największą atrakcją całego wyjazdu. Dla Santiago niewątpliwie to, jak zatopiłem canoe. Uznał że ze mnie wysportowany chłopak, więc dał mi takie jednoosobowe, chybotliwe, a reszta wraz z nim na nieco większej jednostce pływającej. Po jakimś czasie nie trafiłem w przesmyk na rzece i wpłynąłem na zwalony konar drzewa. No i okazało się że jak dziób idzie do góry, to rufa idzie pod wodę. Santiago umiera ze śmiechu, reszta patrzy z niedowierzaniem, a ja swoimi dwiema chwytnymi kończynami i zębami próbuję złapać dryfujący kajak, wiosło, plecak, koszulkę, butelkę z wodą, naczynie do wylewania wody, klapki i kapelusz. Kapelusz zatonął, a ja uczepiony do innego zwalonego drzewa próbowałem przez pięć minut osuszyć moją łódkę. Jak Santiago już przestał się śmiać, to podpłynął i wylał wodę w sekundę.
Santiago i jego kolega nacho
Dla mnie kulminacją wyjazdu była wizyta u Szamana. Szaman ma 43 lata i jest synem innego szamana (ta zależność nie jest regułą). Szamańkości uczył się od dwunastego do czterdziestego roku życia. W tym czasie poznawał działanie wszelkiej dżunglowej flory i fauny i regularnie przyjmował halucynogen Ajnawasku. Aurora ten halucynogen przyjmowała w wieku od czterech do szesnastu lat, ale później odpuściła. Jak szaman skończył czterdzieści lat, to tata zabrał go daleko wgłąb dżungli, przywiązał do drzewa i dał coś, po czym odleciał na całą dobę. Jak już się młodzieniec obudził, to tata powiedział mu, że teraz jest samodzielnym szamanem.
Szaman w akcji. fot. Heidi Chambers
fot. Heidi Chambers
W ramach diagnozy taki szaman śpiewa piosenki, głaszcze pacjenta palmową miotłą i bierze Ajałasku. Po Ajałasku patrzy na pacjenta i widzi kolory. Jak jest żółty to problemy do leczenia ziołowego, jak czerwony to choroby krwi albo malaria, jak czarny to problemy z głową, a jak niebieski to do miasta do szpitala. Za 10 dolarów kupiłem od niego buteleczkę Ajałasku i zgodnie z receptą przygotowałem się na wieczorne wizje. Wszyscy poszli spać, miało być cicho i ciemno. Santiago położył mnie na materacu na skraju dżungli, z dala od wszystkiego i życzył powodzenia. Przez pierwszą godzinę nic się nie działo, przez cztery kolejne aż za dużo. Nie wiem jak Aurora mogła to brać jak miała 4 lata, ani jak dożyła tych 82 w tak dobrym zdrowiu.
Rezerwat Cuyabeno - polecam, Rodzinny biznes. Szefową jest córka Aurory, sternikami jej dwaj wnuczkowie (Santiago i Manuel, bliźniaki), kucharką jej wnuczka Karina, maskotką jej prawnuczek Jefferson. Już tęsknie. Numer telefonu do nich: 090451756

Jefferson



Od razu po powrocie z dżungli pojechaliśmy na trzydniowy trekking w okolicach Quilotoa.
fot. Heidi Chambers

Było super, ale ostatniego dnia przyszło załamanie. Nie pogody, a mojego samopoczucia. Myślałem, że chodzi o wysokość, choć ta nie aż tak koszmarna wcale. Ledwo chodziłem i zupełnie nie miałem siły. Z jednej strony koszmar, z drugiej bardzo miłe przeżycie, bo opiekowała się mną bardzo piątka moich kompanów. Nowozelandka, Australijczyk, Niemka, Francuzka i Izraelczyk. Ku pokrzepieniu serc.

Ledwo żywy, ale szczęśliwy
Niestety,  po powrocie do znacznie niższej Latacungi sprawy się ani trochę nie poprawiły. Giga gorączka całą noc. Następnego dnia krótka przejażdżka do Quito i wizyta w bardzo dobrym szpitalu. Malarii nie mam (a strach był muszę przyznać). Mam za to jakąś bakterię typu anginowego. Dostałem zastrzyk  z penicyliny w pupę i sobie teraz trzeci dzień gorączkuje. Tak mijają mi ostatnio ekwadorskie dni. Wczoraj jak spałem to coś tak gruchnęło, że pomyślałem że to jeden z okolicznych wulkanów na dokładke wybuchł. Na szczęście to zwykła burza. Pierwsza burza od wyjazdu z Polski.
Dla równowagi, na koniec widok z okna z hostelu Llullu llama, czyli Lama Juju


6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

bardzo proszę o dokladne zbadanie bakterii typu anginowego!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

poza tym - żyć nie umierać!
mama

BaRhplus pisze...

francja, wychodź szybko z tego szpitala i rób dalej takie ładne zdjęcia i pisz takie fajne wpisy, ściskam, b.

Wuj pisze...

Zalecam przynajmniej tygodniową rekonwalenscencję po ustaniu objawów, przed dalszym szastaniem się...

Anonimowy pisze...

Mam nadzieję,że to jakaś łagodna bakteria, którą łatwo utłuc. Zdjęcia rewelacyjne, opis super. Tej dżungli zazdroszczę, a jeszcze bardziej odwagi i co tu dużo mówić szaleństwa też.

Zdrowiej szybko. Scoiatolo

the r-town magic report pisze...

Super wpis! Przygoda na siedem fajerek po prostu. I zdjęcia też jakiegoś koszmarnego wstydu nie przynoszą ;)

Paweł Falkowski pisze...

Hej, bardzo fajna wyprawa. Z jakiego miasta w Ekwadorze wyruszyliście, tzn. z jakiego odebrał Was przewodnik? Pozdrawiam