piątek, 28 marca 2008

Buenos Aires- miasto odciete

To jest jubileuszowy 50 wpis. Nie zebym liczyl, moj blogowy interface mi to powiedzial. Wpis 50ty bylby wesoly, z fajerwerkami itp. Niestety, wydarzenia sprzed ostatnich dwoch godzin troche temu przeszkodzily. Nie jest przynajmniej nudno...

W srode dojechalem do ambasady na czas. Pani nie mogla zrozumiec czemu nie mam Argentynskiego dowodu osobistego. Zgaduje ze Polak ubiegajacy sie o chinska wize w Buenos Aires to nie jest proza konsularnego zycia. Niemniej wize dostalem w godzine (mialo zajac 3 dni), a podczas czekania poznalem ludzi, ktorzy odwiezli mnie pozniej do domu. 20 minut zamiast 2 godzin w autobusach...
Natknalem sie na biuro LAN, pokusa byla nie do odparcia. Zmienilem daty biletu. Z Santiago de Chille odlatuje 27 kwietnia do Auckland w Nowej Zelandii. Stamtad 22 Maja na tydzien do Japoni i dalej Chiny. Jak wiadomo plany zmieniaja sie czesto...
Poruszajac sie po ulicach BA pieszo czy tez srodkami komunikacji miejskiej, na kazdy skwerze i placu spotykalem ludzi protestujacych. Troche zajelo mi rozeznanie sie w sytuacji, ale teraz mam juz pewien obraz.
Obraz
Ceny na rynku zywnosci na swiecie sa wysokie, korzystne dla wielu Argentynskich eksporterow wszelkiego rodzaju jedzenia. Pani prezydent Argentyny (Cristina Fernandez de Kirchner) uznala, ze skoro tak bogaca sie campesinos (mieszkancy wsi), to powinno wzbogacic sie tez panstwo. Bardzo drastycznie podniosla zatem eksportowe cla. Na to wies stanela, zablokowala drogi do Buenos Aires i ogolnie wiekszosc duzych drog w kraju. Trwa to juz 15 dni. W telewizji pokazuja jak rolnicy wywracja auta, zdarzaja sie walki z policja. Tymczasem, po niecalych dwoch tygodniach, pani Cristina oswiadczyla, ze uzyje wszlekich sil aby drogi odblokowac, a z brutalnymi strajkujacymi nie bedzie rozmawiac. To zdenerwowalo juz wszystkich i protesty w samym Buenos, bynajmniej nie rolnicze, trwaja wszedzie. Podobno ostatni raz tak zle bylo w roku 2001 i skonczylo sie to zmiana prezydenta. Mysle, ze to moze byc jedna z przyczyn niewielkiego zainteresowania kwestia Tybetu. Co z tego wynika dla przecietnego mieszkanca BA? Oprocz utrudnien transportowych zaczyna naprawde brakowac jedzenia. Dzis w dwoch duzych supermarketach nie moglem kupic swierzego miesa. Puste polki jak na Kubie.

Co dalej?
Dalej poszedlem do kafejki internetowej, zeby wrzucic do internetu zdjecia tychze wydarzen. Zdjecia wrzucilem, polozylem aparat na ziemi miedzy moja noga, a noga krzesla. Minuta nieuwagi i aparatu juz tam nie bylo. Nie wiem jak moglem nie poczuc, po raz drugi czuje sie jak idiota. Pani w kafejce powiedziala, zebym sie nie martwil, nie bylem pierwszym, ani tez nie bede ostatnim, ktoremu sie to w BA przydazylo. Kamery przy wejsciu jednak nie ma. Poszedlem na policje. Tam pan posterunkowy powiedzial, ze skoro nie mam ubezpieczenia, to szkoda tracic czasu na protokol. Wraz ze mna w kolejce czekalo kilka osob pobitych, tudziez brutalnie okradzionyh, wiec pomyslalem ze to chyba rzeczywiscie bez sensu. Nawet z ta strata moge sie uznawac za szczesliwca. Gdybym bowiem dotarl do hostelu Nomade o dwa dni wczesniej moja sytuacja wygladalaby znacznie gorzej. Do Nomade weszlo wtedy trzech uzbrojonych mezczyzn i okradli wszystkich ze wszystkiego. Do dzis mieszkaja tu ludzie czekajacy na nowe dokumenty, karty kredytowe czy ubrania z domu. Rzeczywistosc puka do podrozniczej Arkadii
Zrobilem sobie spagetti z grzybami (bezmiesne z wyzej opisanych powodow). Chyba kupie wino...
Ostatnie zdjecia z aparatu Agaty...
zdjecia z iguazu odane do ostatniego posta

wtorek, 25 marca 2008

Wielkanoc w krainie doktora Guevary

Zaczyna sie jak zwykle w autokarze. Na dworcu w Sao Paulo kupilem przedostatni bilet do Iguazu. Okazuje sie, ze ferie wielkanocne to nie tylko Polski wynalazek... Podroz miala zajac 16 godzin, zajela 21. Nad ranem do kierowy podchodzi mlody Brazylijczyk. Typ bad-boya, opuszczone spodnie, czapka z daszkiem i 2pac na koszulce (taki raper, ktorego kiedys zastrzelili gangsterzy w Ameryce mamo). Chlopak daje kierowcy plyte, mysle-bedzie ciekawie. Swoj koncert zespol Remo zainagurowal wraz z ksiedzem i chorem ministrantow. Dalej pojawiali sie kolejni goscie- gwiazdy Brazylijskiego crystian country. Na powitanie przypominali widowni, ze Jezus ich kocha. A widownia? Duzo przeuroczo wydekoltowanych Brazylijek w kowbojskich kapeluszach, ktore zdaja sie kochac zespol Remo nie wiele mniej niż samego Jezusa. Kojarzy mi sie to wszystko z pewnym starym odcinkiem South Parku (po angielsku).
O 13 dojezdzamy do Foz de Iguazu, miasta po brazylijskiej stronie wodospadu. (w tym miejscu spotykaja sie granice trzech krajow-Brazylii, Argentyny i Paragwaju. Do dwoch pierwszych jezdzi sie ogladac potezne wodospady na granicy, do tego trzeciego kupowac tania elektronike). Autobusem miejskim z wielkim plecakiem do parku narodowego. Gdy wsiadalem swiecilo slonce, gdy wysiadalem, z nieba lal sie wodospad deszczu. Ludzi w autobusie patrzyli na mnie ze wspolczuciem. W parku na szczescie byly schowki- plecak w schowku schowany, a ja ruszam, wraz z tysiacem lokalnych turystow, moknac pod wodospadem.

Wieczorem kolejnym autobusem miejskim (ktory, co ciekawe, przejezdza przez trzy kraje) wjezdzam do Argentyny. Wiem, ze pieczatka wyjazdowa z Brazylii jest bardzo wazna. Prosze zatem kierowce zeby sie zatrzymal na granicy. Patrzy na mnie jak na wariata, ale sie zatrzymuje. Na granicy jestem tylko ja i jeden czlowiek, ktory chetnie wymieni moje pieniadze. Nie mam pieniedzy, ostatnie wydalem na hot doga. Po stronie Argentynskiej panowie z usmiechem przybili mi ichniejszy stempel i nie byli specjalnie zdziwieni, ze w Brazylii nikogo nie bylo. Jest pozno, nie jadlem nic oprocz tego hot-doga i nie mam pojecia gdzie sie zatrzymac.
Pierwsze spotkanie z Argentynczykami. Biora mnie do swojej taksowki i zawoza do super hostelu (pozniej przezytalem, ze zdaniem przewodnika to najlepszy hostel w calej Argentynie). Miejsc nie ma (Wielkanoc...), ale moge sie wykapac, zjesc, poplywac w basenie itp. Da sie przezyc:). O 23 znajduje sie lozko i problem rozwiazany. Tak minal Wielki Piatek
Rano, wraz z wczorajszymi przyjaciolmi, ruszam na zwiedzanie wodospadow po stronie Argentynskiej.


Niczego podobnego w zyciu nie widzialem, takze zrobilo olbrzymie wrazenie. Jedyny problem w tym, ze wraz z nami Iguazu zwiedza ok miliona argentynskih turystow i o obcowaniu z natura nie mozna za bardzo mowic. Obcowanie z dzikim tlumem turystow w zamian.

Wracamy z wodospadu. W hostelu na te noc nie ma juz miejsca, ruszam szukac innego noclegu i transportu do Buenos Aires. Bilety w 7 firmach wyprzedane, zostaly tylko w jednej. Autokar de lux ktorego siedzenie rozklada sie do calkowitego poziomu-najprawdziwsze lozko innymi slowy, kosztuje slono (170pln) ale innej opcji nie ma. Wszystkiego trzeba w zyciu sprobowac. Hostel tez sie znajduje. Pani troche sie dziwi ze check-inu dokonam okolo drugiej w nocy-w poprzednim lokum jest dzis Asado, czyli grill. Na powitanie dostaje darmowy drink-Caipirinhe (cos podobnego do Mojito, tylko Cachaca zamiast rumu, typowo brazylijskie, nie argentynskie). Rozmowa z barmanem sie kleji, wiec dostaje jeszcze dwie darmowe Caipirinhe. Z nieco przesadnym usmiechem na twarzy ruszam na przystanek autobusowy. Tam spotykam dwie Argentynki, ktore z powodu chmur dostaly zwrot kosztow wycieczki krajobrazowej. Moj hiszpanski jest co raz lepszy w zwiazku z czym 15 minut pozniej siedzimy w barze. Dziewczyny zaprosily mnie na Caipirinhe... Po kolejnej godzinie jedziemy do mojego pierwszego hostelu na asado. Tam ciemno zupelnie, wiec moje nowe kolezanki patrza na mnie dosc nieufnie. Nie ma pradu, ale grill, basen i zabawa jest. Co wiecej jest tez darmowa Caipirinha! W stanie juz bardzo wesolym ruszam okolo trzeciej wraz z wielkim plecakiem do nowego hostelu. Tak minela Wielka Sobota.
Sniadanie wielkanocne z wczorajszym barmanem, spacer po miasteczku i do Super Busa. Dostalismy na kolacje wielkanocne jajka z czekolady, kelner przechodzil co jakis czas z napojami.
20 godzin. Po drodze policja zatrzymala mojego wspolpasazera. Mial w bagazu podrecznym 4 nowe radia samochodowe na wlasny uzytek. Widac byl w Paragwaju.
Do Buenos Aires dojezdzam rano, jade autobusem nr 28 do hostelu, ktory polecila mi kiedys Gwatemalska kelnerka. Tam spanie. 24 Marca 1976 w Argentynie mial miejsce zamach stanu i wladze przejelo wojsko. Zaczely sie bardzo trudne i okrutne lata dla tego kraju. W 32 rocznice tego wydazenia w calym miescie odbywaja sie przerozne manifestacje. Pytam sie spotkanych ludzi, czy protestuja przeciwko czemus lub komus? Nie, po prostu pamietaja. Muzyka, pokazy akrobatow i duzo tanca na ulicy. Tancza wszyscy, matki z dziecmi, starsi panowie, biznesmani po godzinach. Na trawnikach siedza ludzie i popijaja mate. Yerba Mate jest tu absolutnie wszechobecne. Widok czlowieka z termosem na ulicy przestal mnie dziwic juz po kilku godzinach. Jest w tym wszystkim, jak i w calym miescie, jakas naprawde magiczna atmosfera. Slyszalem, ze BA jest najlepszym miastem Ameryki Poludniowej i zaczynam sie do tego przekonywac. Wieczorem, wraz z poznanym fracuzem i jego gitara, idziemy na plac. Poznajemy dwoch wlochow i dwie argentynki, godzine pozniej jemy u nich w domu kolacje. Dobre wino za 5 zlotych i konczy sie Lany Poniedzialek.
We wtorek, jak to zwykle bywa po swietach, wstalem rano, zrobilem kopie paszportu, 2 zdjecia 4x4 cm i ruszylem autobusem 112 do Ambasady Chin. Podroz zajela 2,5 godziny (troche sie zagubilem, miasto nie jest male) i dotarlem na miejsce o 12.35. Ambasada zamyka sie o 12.30 wiec jutro powtorka z rozrywki. Pod ambasada manifestacja Tybetanska- dwoch mnichow i jeden policjant pilnujacy porzadku... Zrobilem im zdjeie i chyba sie ucieszyli. Ucieszyli, ze kogos to interesuje.
W Argentynie stalo sie jeszcze cos innego. Prawdziwa zmiana jakosciowa w mojej podrozy. Od poczatku najbardziej zalezalo mi na kontakcie z ludzmi z krajow, do ktorych jezdze. Niestety szybko przekonalem sie, ze istnieja pewne bariery. Po pierwsze oczywiscie jezyk. Z drugiej strony, juz gdzies na wysokosc Peru, moj hiszpanski stal sie dosc komunikatywny, jednak wielu powazniejszych znajomosci to za soba nie pociagnelo. Bieda tych krajow tworzy sciane naprawde nie do przejscia. Ludzie czuja przed kims, kto wyglada tak obco (blondyn , 180cm to nie jest typowy Boliwijczyk) pewnego rodzaju strach, niechec. Jest roznica kulturowa, ktorej nie potrafilem przeskoczyc na plaszczyznie kilku wspolnie spedzonych godzin. Argentyna to jest inny kraj. Kraj, ktory juz byl bogaty, jest ciekawy swiata i sie go nie boi. Dzieki temu z Argentynczykami rozmawia mi sie latwo, maja duzo do powiedzenia i staraja sie zrozumiec to, co mowie ja. Naprawde inna jakosc i przez to duzo radosci.

Zdjecia z Iguazu

środa, 12 marca 2008

2 tysiace mil na(nie?)ziemskiej zeglugi

Podroz z Uyuni w Boliwii do Sao Paulo w Brazylii trwala 6 dni. Zaczelo sie niepozornie. Autobus z Uyuni do Sucre, przez Potosi. Na pierwszym odcinku osob bardzo malo, komfort, spokoj itp. Tylko droga, ktora w samochodzie terenowym dawala posmak przygody, tu dawala posmak nudnosci i trzesienia wzroku. W Potosi wysiedli wszyscy, wiec razem z kierowcami poszedlem na plato completo- kurczak, ryz, frytki i slata. 3 zl. Niestety, ci co wysiedli wiedzieli co robia. W ich miejsce wsiedli bowiem robotnicy z Sucre pracujacy w okolicy. Syk otwieranych puszek piwa, tlok i wszechobecny zapach ciezkiego dnia pracy. Obok mnie siedzial Luis, ktory okazal sie calkiem komunikatywnym sucraninem. Codziennie dojezdza do Potosi 3-4 godziny do pracy (zalezy od ilosci deszczu i osuniec ziemi na drodze) i tyle samo wraca. Mile 4 godziny rozmowy uprzykrzone tylko robotniczym wyziewem Luisa. W sumie po 9 godzinach dotarlem do Sucre. Zapytalem sie policjanta gdzie jest hostel i zaprowadzil mnie pod same drzwi. Niemalze jak w Polsce...
Przy sniadaniu w hostelu poznalem dwie Francuski, dwoch Izraelczykow i Holendra. 4 wina, 2 gitary, jedna harmonia i gra muzyka.

Wystepy...

...oraz widownia


Na miradorze kilka przemilych godzin, by o 16 wsiasc w kolejny bus, do Santa Cruz. W owym autobusie o 16, upojne 16 godzin. Wazne, zeby zycie bylo zrownowazone, a symetria jest przeciez piekna...
Dojechalem rano, po 18 godzinach- osuniecia ziemi itp. W autobusie poznalem dwoch milych Amerykanow, ktorzy sprawiali wrazenie jeszcze bardziej zagubionych ode mnie. Ostatni miesiac spedzili w Sucre uczac sie hiszpanskiego i zapomnieli juz chyba, jak to jest sie przemieszczac. Zjedlismy pyszne indianskie sniadanie na bazarze (nie pamietam jak sie nazywalo, ale kosztowalo 2,30 zl). Na poczatku mialem w planach spedzic noc w Santa Cruz, a pozniej samolotem badz pociagiem ruszyc w dalsza droge. Los, w postaci wysokich kosztow przelotu i bezdusznych rozkladow jazdy pociagu, chcial inaczej.
Juz o 16 (ta godzina cos znaczy...) siedzialem na dworcu kolejowym w Santa Cruz. Pociag kosztowal 45 zl, byl klimatyzowany, mial telewizor i lunch na pokladzie. PKP? Podroz miala zajac 15 godzin, czulem ze moze to jednak byc 16... Bylo 26, intuicja zawodzi, jak to z niekobieca. Ok 6 rano pociag stanal na stacji typu stacja, sklepik i nic ponad to. W Australii nazywa sie to outbackiem tudziez middle of nowhere. U nas nie wiem, jedyne co mi przychodzi do glowy jest raczej niecenzuralne.
Rzeczywistosc stacyjno-stacjonarna
W owym miejscu spedzilismy kolejnych 8 godzin, przyczyna byla rolnicza blokada torow. Powstaly nowe przyjaznie, znajomosci. Zycie na stacji nie bylo nudne. Zaserwowano nam darmowe sniadanie, pozniej obiad, a kolacja byla juz blisko. O zmierzchu dotarlismy do granicy, po drugiej stronie widac bylo swiatla Brazylijskiej Corumby. Ze wzgledow finansowych spalem po stronie Boliwijskiej. Wentylator emitujacy poziom decybelii porownywalny do ciagnika rolniczego Ursus i karaluszek spadajacy na nos w srodku nocy. Budget travel.
Rano wizyta nad Pantanalem, super ladnym jeziorem z mega ciekawym ekosystemem... Spedzilem tam 5 minut, wiec nie potwierdze ani nie zaprzecze.


Gimnastyka Pantanal way


Sniadanie z para Boliwijczykow, ktorzy w wieku lat 30 kilku pierwszy raz przekroczyli granice swojego kraju. Jechali jednak tylko na granice, nigdzie dalej...
Sniadanie w Brazylii


Formalnosci na dworcu i autobus do Campo Grande. Rogerio, brazylijczyk poznany na slynnej boliwijskiej stacji, opowiadal zebym sie nie martwil, ze jak juz bede w Brazylii to wszystko bedzie dobrze, dobre drogi, punktualne autobusy itp. Po godzinie autobus sie zepsul i czekalismy godzine na nastepny.
Na tym etapie wpis ten moze sie juz wydawac monotonny. Moglbym np. przerwac i napisac ciag dalszy za jakis czas. Nie mniej, jak chyba mozna sobie wyobrazic, ta podroz na tym etapie byla juz bardzo monotonna i meczaca. Czytelnik ktory zatem zacisnie piesc i doczyta go do konca bedzie sie ze mna nieco bratal w cierpieniu, ktore, czego sie zupelnie nie spodziewalem, mialo dopiero nadejsc.

Cierpienie
Czekanie w klimatyzowanym, wygodnym busie brazylijskim moze byc czynnoscia calkiem przyjemna. Podrozuje aktualnie literacko z R. Kaplanem, ktory z koleji podrozowal akurat po Iranie w swej wyprawie na krance swiata. Niestety. Kierowca zbliza sie niebezpiecznie do telewizora i odpala show. Nie jest to film, jest to nagranie z brazylijskiego koncertu country. Chlopaki graja w jezyku calkowicie mi obcym. Graja glosno. Graja tak, ze zagluszaj mi literki. MP3 player nie pomaga, zeby zagluszyc country musialby rozsadzic mi bebenki. Mijaja minut, wlos sie jerzy, glowa boli, masakra. W koncu wybralem skwar na zewnatrz, mimo, ze przezorny kierowca-kat zabronil nam wychodzic. Po godzinie podjezdza drugi autobus. Gdy do niego wchodzimy leci Apollo 13, rodzi sie nadzieja. Niebezpieczny kierowca zbliza sie do video i nadzieja umiera. Tym razem puszcza nam zespol Christian Rolls (rowniez po portugalsku). Juz po chwili poznaje kunszt Rollsow. Abba przy nich, to szczyt kultury wysokiej. Juz po chwili wszystko zaczyna mnie bolec, rozdrazniony jakbym zjadl paczke drazy chinskich. Na Kaplana nie ma szans, probuje z mp3. Sting spiewa jak bardzo krusi jestesmy, zgadzam sie z nim calkowicie. W przerwie docieraja do mnie dzwieki bebnow Christian Rollsow. Sting zmienia strategie, i wysyla SOS to the world, ja wysylam do kierowcy. Przez chwile Rihanna prosi, by nie wylaczac muzyki. Przelaczam ja, to bylo naprawde niestosowne. Dalej Allanis Morisette sugeruje ze jest krolowa bolu. Chyba wiem kto jest jego krolem w tym momencie... Na koniec Magda Umer prosi o uciszenie serc (z bebnami Christian Rollsow w tle). Serce uciszone, bo chlopaki w koncu skonczyli grac. Na niektorych zawsze mozna liczyc.
Koniec Cierpnia

Do Campo Grande dojechalismy po 8 godzinach, czyli z dwiema opoznienia. Moj autobus stamtad do Sao Paulo powinien byl juz dawno odjechac. Czasem jednak pewne rzeczy sie udaja-spoznil sie 3 godziny wiec nawet troche na niego poczekalem. Rzutem na tasme ostatnie 13 godzin jazdy do wielkiej metropolii. W Sao Paulo juz tylko 3 linie metra w godzinach szczytu z dwoma plecakami. Tranquillo.

Pablo podbija metro w Sao Paulo


Spie u znajomych z Polski. To jest prawdziwy dom, karaluchy nie spadaja na glowe, ciepla woda pod prysznicem, no a przede wszystki rodzinna atmosfera. Bylismy tez na plazy. bylo cudownie, Nicnierobienie, potrzebowalem tego bardziej niz myslalem. Spedzilem tam tydzien, a dzis w nocy przejechalem do Rio de Janeiro. W Rio pada, Jezus spoglada zlany strugami deszczu, Pablo nie wychyla nosa z kieszeni.

wtorek, 4 marca 2008

Peru w wielkim skrocie z granicy Boliwijsko-Brazylijskiej

Podroz z Boliwii do Sao Paulo trwa, nie jest taka znowu latwa i opisze ja dopiero jak dotre na miejsce, nie chce zapeszac. A teraz cos z zupelnie innej beczki;

Peru jest:

1. Zroznicowane. W Peru jest pelno jak najbardziej pustynnych pustyn, sa tropikalne lasy, rowniny, wielkie gory, kaniony, dzungle, mokradla, wyspy, ocean itp. Sa ludzie bardzo biedni jak i bardzo bogaci. Sa indianie ktorzy ciagle chowaja swoje dzieci przed gringo jak i kobiety, ktore sie przed gringo jak najbardziej odslaniaja. Sa miesiace deszczowe i miesiace suchutkie, w roznych rejonach w absolutnie odmiennych okresach. Sa opady deszczu, gradu jak i sniegu. Sa wreszcie tak psy jak i koty.
2. Pelne Lam. Urocze zwierzeta, Karoline nawet jedna oplula. Tu jednak trzeba zaznaczyc, ze nie tylko Peru jest tychze Lam pelne. Z mojego, jakze juz teraz bogatego doswiadczenia boliwijskiego wynika, iz lamy bardzo upodobaly sobie rowniez Boliwie. Co wiecej, to co my uznajemy za Lamy jest conajmniej dwoma calkowicie roznymi gatunkami zwierzecia. Lamami i Alpakami. Swetry z Alpaki stoja wysoko na rynku.

3.Transportowo dogodne. Podobno nie tylko ono, podobno Argentyna i Chile biednemu Peru nie ustepuja. No, ale o nich na razie moge tylko powiedziec podobno. W Peru nie kazdy bus jest superfajny. Przewazajaca ich wiekszosc jest wrecz niesuperfajna. Ale sa takie firmy, na czele z Cruz del Sur, z ktorymi jazda to naprawde przyjemnosc. Sa w nich lozka i pol-lozka, sa sniadania, obiady i kolacje. Sa filmy jak na przyklad Ocean´s 12 albo cos tam o urodziwych Cheerliderkach. Sama radosc. Co wiecej radosc ta nie kosztuje az tak duzo wiecej niz inne, znacznie mniej radosne busy. A po nocy w semi-camie mozna dzielnie ruszac na podboj Peru!
4. Tanie. Nie jest najtansze na swiecie, ale nikt nie moze powiedziec, ze jest drogie. Pokoje za 12 zl od osoby, jedzenie od 5 zl itp. Boliwia jest od Peru nieco tansza, ale mimo wszystko nie ma co narzekac. Budzet w wysokosci 60 zl dziennie pozwala spokojnie zaspokoic wiekszosc potrzeb lacznie z wycieczkami (tu oczywiscie kilka wyjatkow na czele z Machu Picchu).
5. Turystycznie przepelnione. To mowie nieco w trybie przypuszczajacym, ale takim przypuszczajacym z duza doza pewnosci. Podrozowalismy po Peru w porze, ktora w wiekszosci miejsc kwalifikuje sie jako deszczowa, poza sezonem. Mimo to turystow spotkalismy sporo. Tutaj znowu nasuwa sie przypadek Cuzco i Machu Picchu. Dzien w dzien, przez caly rok przyjezdzaja tam setki turystow. Nie ma co im sie dziwic, jest przeciez ladnie, ale fakt faktem. Na szczescie sa miejsca, gdzie samotnicy moga uniknac spotkania z innym podroznikami, trzeba tylko troche poszukac i zejsc z utartych szlakow.

6. Rejonem wystepowania zwierzecia przypominajacego ryjowke. Zapadlo mi to w pamieci jakos.

7. Narazone na trzesienia ziemi, powodzie, El Nino i inne okropienstwa. Co wiecej jest biedne (mimo, ze z tego co slyszalem jest drugim na swiecie producentem kokainy) i gdy takie okropienstwa do niego przyjda, ta bezbronne Peru nie bardzo moze sobie same z nimi poradzic. Przykladem tego bylo trzesienie ziemi w Pisco, ale problemow jest duzo wiecej. W zwiazku z tym Peru jest potencjalnie dobrym rejonem poswiecania sie pracy w charakterze wolontariatu. Robi to sporo ludzi, i mimo skutkow ubocznych typu salmonella wydaja sie byc generalnie szczesliwi z tego co dokonali.

8.Pelne-karnawalowych-atrakcji. W okresie karnawalu wiekszosc podroznikow migruje do Rio de Janeiro. Dlatego na przyklad nie spotkalem prawie zadnych Izraelczykow w Peru. Wszyscy byli podobno w Brazylii, teraz sytuacja zaczyna wracac do normy. Pewnie warto, ale np. w Brazyli jest wtedy duzo drozej niz zwykle. W Peru zas nie. A W Puno, Cuzco czy Limie woda leje sie po ulicach strumieniami (dwu tygodniowy smingus dyngus), tance na ulicach, fajerwerki itp. A to wszystko bardzo tradycyjnie i bardzo mi np. obce, przez co niezwykle interesujace. No i mozna pomoc stawiac karnawalowe drzewo. To bedzie jedno z moich najszczesliwszych wspomnien z Peruwianskiej eskapady. Nie mniej Peruwianskie, a Brazylijskie kobiety...

9. Dobre na wszystko. Bo i surfing i kluby i gory. Kazdy znajdzie tu cos dla siebie. Jak na przyklad chcemy pojechac z dziewczyna do Peru, ale nie mamy wspolnych zainteresowan to i tak nie ma problemu. My mozemy surfowac, a ona uprawiac shoping. My wchodzic pod gore, a ona pod klasztory kolonialne (do katakumb w sensie). Jedno splynie dzika rzeka, a drugie pojezdzie asfaltowa droga do muzeow. A wieczorem, przy left-over mate de coca, mozna podzielic sie wrazeniami minionego dnia.

10. Blisko innych ciekawych krajow. No bo Peru jest znane w Polsce, takie mam wrazenie. Ale juz np. Ekwador czy Boliwia niekoniecznie az tak bardzo. A do tych dwoch (i nie tylko) z Peru bardzo blisko. Czemu zatem przyjezdzac tylko do Peru taki kawal drogi? Boliwia po drugiej stronie jeziora a tam cuda i dziwy. Czeka na nas swiat.

niedziela, 2 marca 2008

Salar de Uyuni-3 dni na innej planecie

Tak moje ostatnie wedrowki mozna w skrocie opisac. Do Uyuni dotarlem o 7 rano, po 12 godzinach w autobusie. Wybornie. Na stacji reprezentanci biur podrozy kloca sie o kazdego gringo wysiadajacego z autobusu. Dalem sie porwac agencji Monte Blanco, czemu nie, brzmi ladnie. O 10 odjazd. Do tego czasu wzialem prysznic w lazienkach publicznych (1,70 zl), zjadlem sniadanie i oddalem pranie (oj, to bylo juz naprawde pilne). W Monte Blanco zostawilem duzy plecak i do wozu. Sklad wyprawy to:
-dwoch francuzow (Thomas i Augustin, jak byli w Kolumbii to poznali pewnego milego czlowieka ktory pokazal im jak z lisci koki zrobic kokaine...),
-dwoje Szwajcarow z francuskiej czesci (Romi i Matias-stolarz z odcietym kciukiem, nie mowil po angielsku ani troche)
-Riche, Kanadyjski informatyk z Quebecu przezywajacy kryzys swiatopogladowy.
Do tego kucharka Amelia i kierowca Walerio, oboje z Uyuni. Podsumowujac sklad moge tylko powiedziec, ze po tych trzech dniach jestem juz nieco osluchany z jezykiem francuskim...



I zaczelo sie. Trzy dni jezdzenia po Salarze. Czym jest Salar trudno powiedziec. Nasuwa sie ze jest pustynia, ale pada tam nie az tak rzadko, przynajmniejw niektorych czesciach. Jest roznorodny, rozciaga sie na powierzchni 12 tys km kwadratowych, a jezdzilismy po rejonach od 3600 do 4800 m n.p.m. Rownina zatem tez chyba nie bardzo jest. Jest po prostu Salarem. Bylismy na slonych terenach. Widzialismy proces produkcji soli-bardzo prymitywny, bardzo pracochlonny i bardzo nieoplacalny, soli wszedzie w okolicy jest pod dostatkiem. Caly teren obfituje w przerozne mineraly, dzieki czemu krajobrazy sa niesamowicie wielobarwne. Ogolnie rzec ujmujac bylo naprawde niesamowicie. A wszystko to w rytmach goralsko boliwijskich na przemian z Bobem Marleyem i hitami lat 80 (do ktorej Boliwijczycy maja zdecydowana slabosc).
Przepraszam, ze zdjec jest tak duzo, ale trudno bylo mi wybrac.



Po powrocie z wycieczki wspolna pizza, nocleg w hotelu Avenida, a nastepnie kazdy w swoja strone. Jazda po bezdrozach samochodem terenowym to byla frajada. Ale kiedy wsiadlem do autobusu, ktory przez 9 godzin wiozl mnie po straszliwych wertepach (posrod krajobrazow niewiele ustepujacych urokiem Salarowi) bylem juz troszke zmeczony. Tak wlasnie dotarlem do Sucre, konstytucjonalnej stolicy kraju. Stolicy o tyle dziwnej, ze rzad, podobnie jak wiekszosc mieszkancow Boliwii, rezyduje w La Paz. Jest nizej, zrobilo sie cieplej. Kolejny przystanek to Santa Cruz, miasto podobno bardziej Brazylijskie niz Boliwjskie. Stamtad juz tylko jeden pociag do granicy Brazylijskiej. Zobaczymy czy uda sie gladko, wokol szaleja powodzie. Za jakies 2 tygodnie powiniennem juz byc w Argentynie, w Buenos Aires. Dzis ogladalem zdjecia tamtejszych zalanych ulic... :/