wtorek, 26 lutego 2008

El camino de la muerte

Pobudka 7.00, 7.45 odjazd z Hostelu. Sklad: Para Niemcow, trzech Irlandczykow i ja. Pablo zostal w hostelu, to nie zabawa dla malych misiow. Obsluga: dwoch przewodnikow i kierowca busa, na dachu rowery Iron Horse, nie ma zartow. Busem wjezdzamy wysoko w gory Achachilas. Tam, przy posterunku policji antynarkotykowej (ok 4700m) zmieniamy srodek transportu na Zelazne Rumaki. Wokol osniezone szczyty, wieje wiatr i pada snieg.



Cieple ubrania, zimowe rekawiczki, kaski, kamizelki itp. Alejandro mowi zeby sie przechylac na boki i dobrze ustawiac pedaly. Taki szybki kurs jazdy na rowerze...
Ruszamy, Tale (drugi przewodnik) otwiera stawke. Siedze mu na kolku niczym Szozda (Dawne treningi z R. Wallecem na Dublinskich zboczach nie poszly na marne) Poczatek to asfaltowa, szeroko i rowna droga. Predkosci kosmiczne, snieg kluje w policzki niemilosiernie. Stopniowo snieg zamienia sie w deszcz i robi sie nieco milej. Wysoko, a czuje sie dobrze, czyzbym w koncu sie gdzies zaaklimatyzowal...? Nie. Za chwile krotki podjazd pod gore, znowu mysle ze zaraz umre i sapie niemilosiernie. Pocieszajace jest to, ze w podobnym stanie sa wszyscy, oprocz przewodnikow rzecz jasna. Podjazd krotki, ale regulacja oddechu zajmuje kolejne 10 minut. Po podjazdach pierwsza przerwa na banana i batonika.



Asfaltowa droga jedziemy w sumie ok 25 km, mijaja bardzo szybko.
W koncu dojezdzamy do slynnej Death Road, niegdys jedynej drogi z La Paz do Yolosy (1100 m n.p.m.) Teraz jest tez owa nowoczesna droga ekspresowa ktora zaczelismy zjazd. Alejandro mowi, ze przez korupcje jej budowa zajela 20 lat i pochlonela tyle pieniedzy, zeby mozna bylo wybudowac autostrade z Berlina do Paryza. Przerazajace o tyle, ze rownoczesnie na Drodze Smierci co roku ginelo ok 200-300 osob. Droga zostala wybudowana w 1930r rzez Paragwajskich wiezniow wojennych. Prowadzi przez bardzo niedostepny, zroznicowany teren. Ziemia osuwa sie tam niemal codziennie w porze deszczowej (Minelismy 4 duze osuwiska). Obecnie jest tylko droga awaryjna (kiedy zasypie nowa droge). Wczesniej osuniecia ziemi pociagaly ze soba autokary prosto w przepasc. To wlasnie tym wydarzeniom zawdziecza miano najbardziej niebezpiecznej drogi na swiecie. Nie, nie chodzi tu o szalonych rowerzystow. Zjazd jest niesamowity, przejezdzamy przez niemal wszystkie strefy klimatyczne (od ubran zimowych do krotkie spodenki i t-shirta), mijamy urwiska, rzeki i wodospady (spadajace prosto na droge...) .



Po kilku godzinach brudni, zmeczeni i zachwyceni docieramy do Yolosy, ok 3600 m nizej niz posterunek policji antynarkotykowej. Tam piwo zdobywcow, pozniej lunch w pobliskim Coroico i nowa droga z powrotem do La Paz. Goraco polecam i ruszam do Uyuni, ogladac slone rowniny.

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Nie dla mnie takie rozrywki... o nie. A tempo narracji odpowiada dynamice zjazdu. Tak Trzymać

Unknown pisze...

Franq.POwiem tyle:to jest głęboko niemoralne,głęboko niemoralne żeby TAAAKIE rzeczy opowiadać rodakom na skraju zimy:)))
pożółkłam z zazdrości:)

Józefinka pisze...

cudne miejsca i cudne zdjęcia, szerokiej drogi

Anonimowy pisze...

No niezle, jak Szozda siedziales temu Niemcowi na kole, to mi sie najbardziej spodobalo! Brotherhood

Unknown pisze...

Franek pisze: "Ruszamy, Tale (drugi przewodnik) otwiera stawke. Siedze mu na kolku niczym Szozda...".
Anonimowy pisze: "...jak Szozda siedziales temu Niemcowi na kole..."

Polak potrafi (skomentować)! :))

Franek: pełen szacunek i... pozazdrościć wyprawy. Może jakieś namiary na sponsora wyprawy ;)

Unknown pisze...

Franek pisze: "Ruszamy, Tale (drugi przewodnik) otwiera stawke. Siedze mu na kolku niczym Szozda...".
Anonimowy pisze: "...jak Szozda siedziales temu Niemcowi na kole..."

Polak potrafi (skomentować)! :))

Franek: pełen szacunek i... pozazdrościć wyprawy. Może jakieś namiary na sponsora wyprawy ;)