środa, 6 lutego 2008

Kilka slonecznych dni w porze deszczowej

Karnawal, karnawal i po karnawale. Przynajmniej w Polsce-w Peru nie koniecznie, impreza trwa nadal.

Przygoda z Titicaca zaczela sie w miejscowosci Puno. Puno to takie miasto (miasteczko to raczej zbyt malo powiedziane) nad jeziorem Titicaca. Najwieksze po Peruwianskiej stronie. Wyroznia go wiele rzeczy, ale napewno nie nazwy ulic. W dowod tego mozna przytoczyc przygode Nicolasa, Niemca, ktory byl z nami w Kanionie Kolka, a kilka dni pozniej spotkalismy go w Puno.
Przygoda Nikolasa
Niko jechal busem z Arequipy do Puno. W ktoryms momencie, po kilku godzinach jazdy, autokar zatrzymal sie przy duzej ulicy i praktycznie wszyscy wysiedli. Niko pyta sie czy to koniec trasy, przyjazny pasazer odpowiada, ze tak. Niczego niepodejrzewajacy Niko wysiada zatem z busa, bierze plecak i zaczyna szukac Hostelu, ktory zarezerwowal przez internet. Chodzi kilkanascie minut. Jest ulica Lima, ulica Arequipa, Aleja Slonca itp, choc nie wszystko zdaje sie pasowac do mapy. Zrezygnowany Niko bierze taksowke, ktora zabiera go pod wskazany adres. Adres jest, hostelu jednak nie ma. Wowczas, podejrzewajacy juz co nieco Niko pyta napotkanego przechodnia, czy nie ma tu nigdzie takiego, a takiego hostelu. Otoz jest, pod dokladnie takim samym adresem, ale w Puno. Niko wysiadl w Juliace, ok godzine drogi od Puno.
Koniec przygody Nikolasa

Zatem Puno ma byc jednym z najlepszych miejsc do spedzania karnawalu w Peru. Niestety, podobnie jak to bylo w przypadku wysp Ballestas, nie spedzalem karnawalu w zadnym innym peruwianskim miescie, wiec trudno mi porownywac. W Puno dzialo sie duzo. Przyjechalismy w piatek i od razu trafilismy w samo serce Karnawalowych parad ulicznych. Muzyka, bebny, kolorowe stroje. Zimno pieronsko (jak mowi inzynier), ale w sercach duzo ciepla. Naprawde widac ze cale miasto wychodzi na ulice. W pochodach tancza i spiewaja tzw. zwykli ludzie, na codzien fryzjerzy, sprzedawcy czy sprzatacze. Widac to, bo co chwile ktos z tlumu spostrzega kogos znajomego w paradzie, sa usmiechy, krotka rozmowa i dalsze tance. Wszystko schodzi sie do Plaza de las Armas, gdzie spotykaja sie chyba wszyscy mieszkancy Puno (nie da sie oddychac czy przejsc) podziwiajacy sztuczne ognie. Wracajac do kwestii ulic, Plaza de Las Armas to jest glowny plac w praktycznie kazdym peruwianskim miescie/miasteczku.



Tak minal piatek. Sobota byla dniem, w ktorym do Puno zaczely przyjezdzac zespoly z okolicznych wsi. Targ, proby na kazdej ulicy i ogolnie duzo swiatecznego zamieszania. Niedziela zas jest dniem wystepow na punianskim stadionie. Zaczynaja sie tam o 7 rano i trwaja do wieczora. To byl dzien kryzysowy dla Karoliny, na stadion udalismy sie zatem tylko z Eline i Pablem. Bylismy tam okolo godziny 11, czyli juz po solidnych czterech godzinach wystepow. Szlismy na stadion w przeciwdeszczowych kurtkach mimo braku chmur na niebie. Jest w koncu pora deszczowa. Kurtki te nie powstrzymaly dziesiatek sprzedawcow od namawiania nas do zakupu plastikowego poncho z toreb na smieci, tudziez parasolek.
-Amigo, Poncho! kup, kup (Compra, compra)!
-dziekuje, ale mam kurtke, nie potrzebuje.
-Ale to bardzo wazne, kup kup!
W kasie 3 rodzaje biletow; za 10, 15 i 20 Soli. Uznalismy, ze nie bedziemy szalec ale tez na troche nas stac wiec kupilismy bilety za 15. Bilet za 15 jest na przeciwko tych za dwadziescia . Jest sie blizej zespolow niz ci, ktorzy kupili bilet za 10, nie mniej wszyscy wykonawcy patrza i wystepuja w kierunku tych, ktorzy kupili bilet za 20 (tam tez siedza sedziowie). Siedzielismy w zwiazku z tym w duzej bliskosci plecow wykonawcow. Spedzilismy okolo 2 godzin na podziwianiu tychze plecow, a takze obserwacjach zycia stadionowego. Stroje przerozne, jednak muzyka dosc zblizona, w zwiazku z czym po pewnym czasie trudno rozroznic kolejne zespoly.



Prawdziwa zabawa zaczyna sie na ulicach. Po wystepie zespoly ruszja na Calle Lima, gdzie trwa juz zabawa pelna geba. Dla uspokojenia nerwow po zawodach performerzy nie skapia sobie napojow alkoholowych...


Wraz z Eline, dla uczczenia karnawalu, postanowilismy pojsc do fryzjera. Dla niej byl to szczegolne wydarzenie poniewaz dotychczas, od urodzenia, strzygla ja sasiadka. Fryzjer 1 sol, tak jest napisane na drzwiach, ale pytamy sie jeszcze dla pewnosci. Owszem. Po kilku minutach moje blond wlosy zaczely spadac w wielka kupe wlosych zdecydowanie czarnych. Dla fryzjerow bylo to duze wydarzenie. Kilkanascie minut i gotowe. Efekt? Eline postanowila pojsc do innego fryzjera... Chcialem byc mily i dalem dwa Sole w ramach napiwku, na to fryzjer mowi ze trzy. Ale jeden...? Trzy. Rozpoczely sie poszukiwania innego fryzjera dla Eline. Tu niewielkie spostrzezenie socjologicznie na podstawie oberwacji proby badawczej w liczbie 4 fryzjerow. W Puno fryzjerzy boja sie bardzo strzyc blondynki. W 2 pierwszych lokalach kazdy chcial bardzo ostrzyc mnie, ale jak mowilismy, ze chodzi o Eline to sie tylko smiali. W trzecim pan fryzjer powiedzial, ze pani fryzjer wyszla, ale mozemy poczekac. 3 godziny. W czwartym znalezlismy pania fryzjerke. Miala tylko skonczyc z poprzednim klientem i wziac sie za Eline. Z klientem skonczyla i zniknela na zapleczu. Po ok 15 minutach czekania zapytalismy sie gdzie jest ta mila seniorita. Seniorita fryzjerka poszla na lunch. Ale miala nas ostrzyc...?! Ale lunch jest bardzo wazny. W koncu znalezlismy fryzjerke, w zakladzie fryzjerskim Los Beatles. Eline skrocila sobie wlosy (choc nieznacznie).
tu dodam zdjecie w ciagu kilku dni

Wieczorem orkiestry w stanie powaznego upojenia alkoholowego wracaly do domu, a my postanowilismy zakupic slodkie ciastka w cukierni.
-Dobry wieczor, po ile te ciastka?
-1 sol za jedno.
Po okolo 30 sekundach wchodzi dwoch peruwianczykow:
-Dobry wieczor, po ile te cistaka?
-60 centow za jedno.
Dokonuja zakupu i wychodza. Na to Eline:
-A, to sa po 60 centow!
-Nie, po 1 Sol-odpowiada pani sprzedawczyni patrzac jej gleboko w oczy.
Mimo to ciastka zakupilismy i zjedlismy. Byly dobre. Zdjecia z karnawalu punianskiego tutaj.


Nastepnego dnia wyruszylismy na dwudniowa wycieczke po jeziorze Titicaca. Odwiedzilismy plywajace wyspy Uros. Wyspy Uros to takie wyspy zbudowane z trzcin, ziemi i korzeni, ktore plywaja po jeziorze. Elementy konstrukcyjne sfotografowalem, specjalnie dla inzyniera Ernesta.


Wiecej o wyspach mozna przeczytac w artykule Gazety Wyborczej, ktory znalazl moj brat.
Po krotkiej wizycie na niestabilnym gruncie przeplynelismy na wyspe Amantani, gdzie u lokalnej rodziny spedzilismy noc. Wyspa przepiekna i ciekawa. Mimo sezonu deszczowego nie spadla ani kropla, a niebo bylo przepieknie blekitne.

Natepnego dnia udalismy sie na kolejna Titikaska wyspe, Taquilla. Zwiedzanie ich z przewodnikiem okazalo sie bardzo ciekawe. Dowiedzielismy sie, ze po kolorze czapki mozna rozroznic kawalera od mezczyzny zameznego, a po kolorze pomponow mozna dowiedziec sie, z ktorej rodziny jest dana pani w czarnej chustce na glowie. Na wyspach nie ma policji, ich funkcje pelni kilku panow z biczami. Na Amantami krotszymi, na Taquilli dluzszymi. Sluby bierze sie raz do roku, 3 Maja a instytucja rozwodu nie istnieje. Taquilla jest swego rodzaju komuna, ceny sa narzucane z gory, pracownikow restauracji jest kilkunastu i zmieniaja lokale codziennie, tzn. ze danego dnia otwartych jest tylko kilka restauracji na wyspie. Ciekawostek tego typu bylo wiecej, takze polecam. Pod koniec wycieczki wraz z Pablem i po raz kolejny dzielna Eline wykompalismy sie w Titicace. Temperatura okolo 10 stopni, ale musielismy. Okazalismy sie duza atrakcja turystyczna. Przypomniala mi sie pierwsza lekcja geografii w podstawowce. Pani (mam Kuby, ktora pozdrawiam serdecznie) opowiadala o roznych naturalnych cudach swiata. Mowila o Jeziorze Titicaca i brzmialo to niesamowicie. A teraz, we wtorek 5.02.2008, plywalem w nim w porze deszczowej pod blekitnym niebem.


Wiecej blekitnych Zdjec

7 komentarzy:

Anonimowy pisze...

snilo mi sie dzis ze wrociles i spotkalam cie na stacji benzynowej:)
ale czytam i ogladam i wcale sie nie dziwie ze nie wracasz.
buziaki

Anonimowy pisze...

Nie wiedziałem, ze zostałeś armatorem i przedsiębiorcą turystycznym. Dużo dokładasz do tego stateczku? A może wychodzisz na swoje?

Franek pisze...

Jakos trzeba sobie radzic, z czegos musze te podroz finansowac

Anonimowy pisze...

no ładnie, a dumni mieszkańcy Bonn się szczycą, że u nich zamiast mroźnej zimy i śniegu jest tylko pora deszczowa. Ja tu co najwyżej mogę podziwiać grudniowe stokrotki :)
a co do biznesu, mam niezły pomysł - sprzedaż wysyłkowa dobrej pogody...

Anonimowy pisze...

Francja masz racje...te zdjecia to sa 'something else' (tak mowia na espn). Mistrz po prostu,
brotherhood

Anonimowy pisze...

Zdjecia cudne!dziecko- gdzie sie kupuje nowe sluchawki?Nie mozna porozmawiac... Kiedy jedziesz do MP(tego nowego cudu świata) i na jak dlugo?mama

Anonimowy pisze...

w warszawie tez bardziej pora deszczowo-nijaka niz zima