czwartek, 8 września 2011

Dragi. Dla równowagi


Ponieważ, jakby powiedziała Natalka B., ostatnio za dużo tu Astrid Lindgren, a za mało Salingera, postanowiłem napisać dziś o czymś innym. A że jesteśmy w Kolumbii, kokaina i inne używki same cisną się na klawiaturę. Jak ktoś jest bardzo negatywnie nastawiony do narkotyków i chce mnie dalej lubić, to może nie powinien czytać. Z drugiej strony, może powinien przeczytać tym bardziej.

Siedzimy na krawężniku pod barem Havana w Cartagenie i popijamy piwo. Podchodzi pan uliczny sprzedawca i oferuje papierosy. Dziękuję, nie palę. Batoniki? Nie. Marihuana? Nie. No to może kokaina? Nie. Lekko zdziwiony odchodzi pytać dalej.
Ja nie jestem zdziwiony. Kolumbia to czterdziesty drugi kraj, który w życiu odwiedzam. W prawie każdym (nie licząc rodzinnych wyjazdów w czasach małoletnich) ktoś oferował mi narkotyki. Pełno etatowi dealerzy, uliczni sprzedawcy, taksówkarze, sprzedawcy sklepowi, pan który kładzie walizki na wagę na lotnisku, pan który podaje ręczniki w toalecie, pan który sprzedaje coco loco na plaży, pan który pracuje na recepcji, pani która sprzedaje siebie, pan który wskazuje drogę i wielu im podobnych. Marihuana i haszysz, tak w Ameryce Południowej, jak w Azji i Europie są dostępne wszędzie i ich kupno nie wymaga nic, oprócz nie aż tak wielkich pieniędzy. Kokaina to zazwyczaj, oprócz większych pieniędzy, kwestia "proszę poczekać piętnaście minut". (No, chyba że ja wyglądam jakoś wyjątkowo kusząco dla sprzedawców i inni nie mają takich przygód. Niektórzy znajomi tak właśnie sugerowali). Fakt, że te narkotyki są w większości krajów nielegalne sprawia, że ich cena jest nieco wyższa niż mogłaby być. Ponadto co po niektórzy zagubieni turyści muszą odsiadywać długie wyroki w bardzo nieprzyjaznych więzieniach w Tajlandii, Turcji, Boliwii czy Kolumbii. Na pewno jednak nie sprawia, że trudniej je zdobyć. Przynajmniej nie to widziałem w dookołaświecie

Nie jest też tak, że cały świat jest okrutny, a w Polsce tych narkotyków nie ma i młodzież jest bezpieczna.  Chodziłem do dobrej podstawówki i jeszcze lepszego liceum. Obie szkoły państwowe. Od około trzynastego roku życia wiedziałem, od kogo mógłbym kupić marihuanę, kilka lat później bez większych problemów wiedziałem ja można zdobyć wszystko inne. Te "inne" są najpopularniejsze na przykład w najlepszych warszawskich liceach – Bednarska czy 2SLO. Idea, że jak ktoś pośle dzieci do dobrej szkoły, to ochroni go przed okrutnym, zepsutym światem jest bardzo złudna. Przykro mi drodzy rodzice dzieci, które w tych właśnie szkołach są, były i będą. Szkoły mogą być złe i dobre, narkotyki będą w nich zawsze. A jak nie będą narkotyki, to będzie dużo alkoholu. W katolickich szkołach typu Przymierze Rodzin również. Wybór należy tylko do tych dzieci, do nikogo innego.

Polityka nielegalności tych substancji polega, w moim rozumieniu na takim myśleniu:
Narkotyki są strasznie niezdrowe i trzeba przed nimi chronić społeczeństwo. Jak się je zdelegalizuje, to społeczeństwo będzie miało trudniejszy do nich dostęp i będzie zdawało sobie sprawę, że są naprawdę  bardzo, bardzo złe. Wpływanie na społeczeństwo to dla socjologa poważna sprawa. 

Skutki, które obserwuję globalnie (myślę, że mogę zaryzykować takie stwierdzenie) są zupełnie inne. Po pierwsze, narkotyki są łatwo dostępne w większości krajów świata. Może Singapurska polityka kary śmierci ma pewne sukcesy, ale ma też mimo wszystko swoje wady. Morduje ludzi. 
Po drugie, coś co jest nielegalne, jest seksi. Zwłaszcza, dla nastolatków. Nie trzeba być psychologiem, żeby to zauważyć. Wystarczy powspominać, co się kiedyś robiło. 
Po trzecie, nielegalne narkotyki, a legalny alkohol wysyłają taką wiadomość: narkotyki to samo zło, alkohol nie koniecznie. Chyba każdy dorosły mieszkaniec naszego kraju miał do czynienia z  alkoholikami i wie, jak bardzo tragiczne mogę być skutki nadużywania alkoholu. Oczywiście alkohol można pić i nie nadużywać. Narkotyki też. Naprawdę. A gdzie jest granica? Nie wiem, ale na pewno jest równie płynna w obu przypadkach.
Wreszcie, po czwarte, nielegalne narkotyki sprawiają, że na ich produkcji bogacą się zazwyczaj dość paskudni ludzie, a państwa tracą bardzo dużo pieniędzy na potencjalnych akcyzach i wojnach z owymi niecnymi producentami. Pieniądze te mogłyby iść na dofinansowanie leczenia uzależnień, kampanie i edukacje antynarkotykową dla młodzieży i im podobne. 
W tym miejscu dochodzimy do wniosków, do których ja doszedłem dopiero w Ameryce Południowej. Ci źli ludzie bywają naprawdę źli. Jak oglądamy filmy typu Blow, czytamy książki o Howardzie Marksie (polecam bardzo jego autobiografię pod tytułem Mister Nice) czy myślimy o naszym dilerze spod sklepu to nie jest to aż takie straszne. Niech sobie ci dowcipni i przedsiębiorczy chłopcy trochę dorobią. W Kolumbii na ten przykład (ale i w Boliwii czy Peru) sprawa wygląda nieco inaczej. Tutejsi producenci mają wielkie hacjendy, prywatne odrzutowce i równie prywatne, bajkowe wyspy oraz bardzo dużo pieniędzy. Żeby to wszystko zdobyć stosują terror i korupcje, mordują ludzi całymi wioskami, w najlepszym wypadku przesiedlają ich i zabierają im ziemię. Amerykanie wydają bardzo duże pieniądze na walkę z nimi, spryskiwanie plantacji i dofinansowanie jednostek walczących z handlarzami. Skutek? Obficie giną jednostki z tych specjalnych jednostek i biedni ludzie zwerbowani często siłą do prywatnych armii narkoproducentów.

Po co to wszystko? Żeby chronić społeczeństwo przed narkotykami, które są bardzo złe. W 2007 roku pracowałem na Key West na Florydzie i po tygodniu (bez żadnych starań) wiedziałem już gdzie można kupić narkotyki. Przemiły pan siedział na wózku inwalidzkim pod sklepem całymi dniami i oferował wszystko. Jakby policja go zamknęła, po kilku dniach jego miejsce zająłby pewnie jakiś biedny Meksykanin. A w przypadku zamknięcia tego następnego, biednych Meksykanów na Florydzie było pod dostatkiem. Myślę, że policja tolerowała pana na wózku bo był rodowitym Amerykaninem, weteranem z Iraku. To wszystko nie są jakieś wymysły, tylko fakty, o których bardzo łatwo poczytać, jeżeli ktoś ma ochotę. Ja nie odwołuję się tutaj do żadnych źródeł oprócz własnych doświadczeń, bo piszę bloga, a nie rozprawę naukową czy reportaż.

Fakt, że marihuana i haszysz są w większości krajów nielegalne, jest dla mnie od dawna przejawem zwykłej paranoi. Idea, że są znacznie gorsze od alkoholu, tudzież prostą drogą do narkotyków twardych/ciężkich to efekt wielu lat bardzo naiwnych kampanii antynarkotykowych, pseudo badań naukowych i tym podobnych. Pięćdziesiąt lat temu lekarze w reklamach zalecali palenie papierosów, a wnioski popierali rezultatami głębokich analiz. Jak ktoś chce poznać historię walki z zielonym złem podaną w dowcipny i lekki sposób to polecam film Grass: The history of Marijuana (po angielsku). Na szczęście pomysł legalizacji marihuany nie jest aż tak bardzo kontrowersyjny, a coraz więcej krajów na całym świecie legalizuje marihuanę, albo przynajmniej nie każe za jej posiadanie.

Z narkotykami "twardymi" sprawa jest trudniejsza. Nie biorę kokainy, amfetaminy, heroiny i tym podobnych. Ja i większość moich kolegów nie wzięło jej nigdy, tylko i wyłącznie dlatego że nie chciało. Strach i nielegalność nie miały nic do rzeczy, albo wręcz czyniły branie jeszcze bardziej kuszącym. Nie chciałbym, żeby brały ją moje przyszłe dzieci, ani, na dobrą sprawę, wszystkie dzieci świata. W ogóle chciałbym żeby na świecie nie było wojen, a ludzie byli dla siebie dobrzy.
Nie uważam jednak, że jak ktoś weźmie kokainę raz, to się uzależni i wkrótce przepadnie dla świata. Kiedyś myślałem, że może rzeczywiście tak jest, ale za dużo poznałem ludzi którzy kiedyś takowe substancje przyjęli lub przyjmowali i z łatwością, świadomie przestali. Za mało znam też ludzi, którzy byli uzależnieni od alkoholu i skutecznie się uporali z tym problemem. 
Podsumowując (brzmi jak w szkolnym wypracowaniu...), moim zdaniem nawet ciężkie narkotyki powinny zostać zalegalizowane. Nie dlatego, że są mało szkodliwe, ale dlatego, że ich delegalizacja nie działa. Nie działa przynajmniej w czterdziestu krajach, które odwiedziłem. Z ich powodu cały czas ginie i siedzi w więzieniu dużo ludzi, a ci, którzy są odpowiedzialni za ich śmierć zarabiają mnóstwo pieniędzy. Pieniędzy, które każde państwo mogłoby wydać znacznie lepiej, niż na prywatne odrzutowce czy wielkie hacjendy (nasze akurat mogłoby przy okazji kupić kilka tych odrzutowców). Nie wyobrażam sobie, żeby cokolwiek, oprócz może celnie zrzuconej bomby, mogło zaboleć narkotykowych lordów bardziej niż legalizacja narkotyków. Warto przy tym zauważyć, że ta bomba nie rozwiązała by problemu. Legalizacja to mniejsze zło, bo inaczej się po prostu nie udaje. 

Dziękuje, i gratuluję każdemu kto dotrwał do końca tego tekstu. Żeby była jakaś grafika w tym blogu dorzucam mapkę miejsc, które w swoim życiu już odwiedziłem. Tam (oprócz Singapuru) można z łatwością kupić narkotyki.
Mapa ze strony TravBuddy.com

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Nie wiem co robić,żeby uratować świat przed narkotykowym uzależnieniem,ale wiem że problem naduzywania alkoholu jest o wiele poważniejszy.Przynajmniej w naszym kraju.

Anonimowy pisze...

Chyle czola. Odwaznie i dobrze napisane. Wniski wyplywajace z zycia, nie z biura.
Tekst dla Marcina - na pozniej.

Jego mama

Wuj pisze...

Polecam Beagleya "Odwet"...
Tam są te same idee z lat 50tych.

A konopie zostały uznane za narkotyk podobno z powodu wynalezienia tworzyw sztucznych. Konopne liny musiały pójść w odstawkę. W Stanach prawodawstwo antykonopne zostało zawieszone w latach II wojny swiatowej.. bo chemia nie mogła jeszcze wyprodukować tylu lin okrętowych.
A uzależnieniem to nie ma recepty... jeden używa, i może kontrolować... a wielu "zaskakuje" od pierwszego razu i tragedia gotowa.

kuba pisze...

grubszy temat i nie ma jedynie słusznego wyjścia, ale zasadniczo zgadzam się z Twoim punktem widzenia.
Co do marihuany to absolutnie nie rozumiem obowiązującego zakazu, który powstał na zasadzie "to jest narkotyk, nasienie szatana, czyli musi być nielegalny w takim państwie jak nasze"... ale to już nie w tym miejscu. Problem leży nie tylko po stronie ludzi, którzy zażywają narkotyki i ich zapotrzebowaniu (mówię o tych uznawanych za mocniejsze) ale zdecydowanie bardziej w nieudolnym zarządzaniu państwem, które pozwala na produkcje dragów na swoim terytorium.
Np. w Kolumbii czy Boliwii, o których wspominałeś, tyczy się to najczęściej samych farmerów, którzy nie mogą hodować nic innego na swoich terenach bo sprzedaż czegokolwiek innego niż koki po prostu nie utrzyma ani ich samych ani ich rodzin. A i tak wartość sprzedawanej przez nich pasty kokainowej jest kilkunasto- lub nawet kilkudziesięciokrotnie wyższa niż to wynika z tego, co dostają. Odpowiadają za to najczęściej wyższe sfery, rząd, które, jak wiadomo już nawet ze 150 filmów, są beneficjentami całego precedensu jakim jest handel narkotyków. To oni często są właśnie tymi lordami albo ich przyjaciółmi największymi.

Czy legalizacja twardych narkotyków to dobre wyjście? Na dłuższą metę pewnie tak, wychowywanie społeczeństwa a przede wszystkich nauczenie go świadomej asertywności zajęło by dużo czasu, jednak efekty mogłyby być zadowalające. Najgorszy byłby etap transformacji i wszystkie tragedie, jakie by się wtedy wydarzyły. Sądzę, że świat jeszcze nie jest na to gotowy (mocne słowa, co?) ale prędzej czy później coś takiego pojawi się na tapecie. Tylko takie zmiany u nas niewiele by zmieniły, musiałoby się zacząć od USA.

pz.

the r-town magic report pisze...

Jeśli tylko to ma pomóc NZ wygrać puchar świata w rugby, to nie trzeba mnie przekonywać!