poniedziałek, 18 lutego 2008

Krotka historia regulacji oddechu

Pobudka 5.50, pakowanie plecaka i w droge na plac. Tam o 6.30, punktualnie, spotykam sie z Edgarem, moim przewodnikiem. Rozpoczynamy pakowanie. Namiot, spiwory, uprzeze, raki, czekany, itd. Zaczyna wygladas powaznie. Dalej okolo 2 godziny opoznienia z przyczyn przeroznych. Zupa na mercado, kupowanie okularow, organizowanie transportu. Pierwsze pytanie Edgara gdy wsiadamy do samochodu - mialbys cos przeciwko, gdybym zapalil jointa? Edgar to czlowiek gor. Jedziemy, taksowkarz, 150cm wzrostu, zagaduje kazda napotkana osobe. Pani parkingowej mowi, zeby sie zrobila na bostwo, bo wroci. Chlopcu przy drodze, zeby uwazal, bo on go obserwuje. Na moscie nie chcial przepuscic ciezarowki. Tam sie dwoch facetow juz gotuje, a Edgar jeszcze na nich pokazuje palcem i sie smieje. Myslalem ze nas zabija. Godzina samochodem do Collon, tam witamy sie z oslami, ktore maja wniesc czesc naszego sprzetu do obozu zerowego. Osly jedza- musimy troche poczekac. Wysokosc gdzies okolo 3400 m n.p.m. Chleb z peruwianskim serem (Edgar juz bardzo glodny po paleniu, choc na sniadanie zjadl zupe z dwoma jajkami, makaronem i piersia z kurczaka). Z malymi plecakami ruszamy pod gore do obozu zerowego. 5 godzin drogi. Ostatnia godzine szedlem juz w jakims amoku, nie bardzo ja pamietalem. Wysokosc ok 4350 m n.p.m. , niby nie wysoko, ale moja glowa peka. Bylem juz dobrze zaaklimatyzowani na wysokosci okolo 3000 m ale jak widac tysiac wiecej robi dla mnie spora roznice. Czuje sie okropnie, stawiamy namiot i ide udawac spanie, podczas gdy Edgar gotuje obiad. Spagetti, herbata i do spiworu. Jest 18, a 24 mamy wstac i zaczac atak na szczyt. Edgar widzac moj stan, mowi zebym sie nie martwil. W okolicy mozna sie wspinac po skalach i w ogole jest duzo do robienia. Pociesza mnie, ze nie tylko ja mam takie problemy. Glowa peka, oddech slaby. Sen, choc krotki i przerywany gradobiciem, przynosi ukojenie. O 24 budze Edgara, Edgar mowi ze jak o pierwszej wstaniemy to tez bedzie dobrze. Bulka z dzemem, herbata. Zakladamy uprzeze, skorupy (buty do rakow), bierzemy caly ´powazny´sprzet i ruszamy. Pan od oslow-Donkie driver- zostaje w obozie, ma wszystko spakowac i przyrzadzic nam obiad jak wrocimy. 1.30 ruszamy. Hipnotyzujace swiatlo ´czolowki´ i nogi Edgara przede mna. Na poczatku duzo mysli. Czy uda sie dojsc na szczyt, jaka bedzie pogoda, czy bedzie ciezko, czy znowu bede sie zle czul. Stopniowo te mysli znikaja. Po pol godziny jest mi juz bardzo ciezko oddychac. Moim zmartwieniem przestaje byc dojscie na szczyt czy do lodowca. Mam tylko jeden problem- Wdech, wydech, wdech, wydech. Widac naprawde jestem slaby w kwestii wysokosci. Na okolo 4800 m n.p.m. przychodza najgorsze kryzysy, dwa razy jestem o krok od zawrocenia. Wdech, wydech, wdech, wydech. Ogladam na Discovery filmy o himalaistach, o ich problemach na wysokosci. To nic, ze jestesmy 3000 m nizej, ja sie czuje okropnie. Podczas kazdego postoju Edgar opowiada mi przerozne, rzeczy. O kobietach z Europy ktore mial (za szczegolami), o tym jak straszne symptomy choroby wysokosciowej mieli rozni jego klienci. O tym, ze zawsze jak dochodzi na szczyt to reprezentacja Peru wygrywa mecz, a teraz graja jakis wazny. Ruszamy i znowu. Wdech, wydech, wdech, wydech. W koncu przychodzi ten moment. Mowie Edgarowi, ze o szczycie musimy zapomniec, ze nie wiem czy dojde w ogole do lodowca. Edgar mowi, ze ok, reprezentacja Peru nie musi zawsze wygrywac. Nastepnie pyta, czy skoro nie atakujemy szczytu, to moze sobie spalic jednego jointa. Zaraz pozniej zaczyna zjadac moje czekolady. Ja i tak nie moge jesc, chce mi sie wymiotowac. Po porzuceniu idei ataku szczytowego bardzo zwalniamy tempo. Dla mnie to blogoslawienstwo, chociaz i tak nie jest za dobrze. Dochodzimy do lodowca, nieco ponad 5200 m n.p.m. Tu zaczyna sie rozjasniac. Widok swiatla, sniegu i wolne tempo dodaja sil. Bol glowy nieco ustepuje, mdlosci tez. Edgar pyta sie czy chce sprobowc ruszyc do gory. Teraz moge, czuje sie lepiej. Oddycha sie ciezko, ale przynajmniej moge w miare normalnie myslec. Zakladamy raki, zwiazujemy sie lina i do gory, po lodowcu. Snieg po uda, a czasem i po pas. Szlismy do gory okolo godzine, w tym czasie przeszlismy moze 300 m. Tam byla taka mala mulda na sniegu. Ta mulda to byl moj Everest-5300 m n.p.m. Sto metrow ponizej szczytu, ale to juz czysta abstrakcja. Ani kroku dalej. Dobrze ze chociaz ta mulda, zawsze lepiej dla psychiki niz zatrzymac sie w polowie stoku. Kilka zdjec, choc wyjecie aparatu jest nie lada wysilkiem. Duzo radosci.
Zaczynamy schodzenie do obozu zerowego, nic trudnego, ale wraca bol glowy i mdlosci. Po jakichs 3 godzinach jestesmy z powrotem. Tam troche zupy, ktorej nie moge zjesc. Glowa boli bardzo, ale za to oddech duzo lepszy. Po drodze Edgar spalil jeszcze jointa wiec pozera wszystko co sie da. Pakowanie rzeczy na muly i ruszamy do dolu. Z kazdym metrem czuje sie lepiej, sily wracaja. 3 godziny i jestesmy tam, skad odbierze nas taksowka.
Ishinka to bardzo latwa gora, idealna dla poczatkujacych. Nie jest bardzo stromo czy ciezko, dla kogos kto nie ma problemow z wysokoscia to pewnie bulka z maslem. Edgar zabiera tam ludzi bez zadnego doswiadczenia i daja rade. Ja przezylem tam prawdziwa walke z samym soba. Wdech, wydech, wdech, wydech.


Czasem czulem sie taki niewyrazny

13 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Bo... nie o to chodzi by zlowic kroliczka, ale by GONIC GO...
Przy lekturze cwiczyłem oddechy zgodnie z instrukcja - wdech i wydech. Niezle mi szlo...
Przeczytałem też Babci. Byla pod wrazeniem.
Rozejrzyj sie za jakims namiotem tlenowym.

WUJ

Anonimowy pisze...

Czlowieku mistrz. Mamus, Andrzej on sie tam z jakims podejrzanym elementem zadaje...przeczytalem od poczatku do konca jednym chaustem, juz nawet nie wdechem, trabalski.

Anonimowy pisze...

no właśnie, zapiera dech nawet nam, od samego czytania
wędruj dalej, do utraty tchu :)

Anonimowy pisze...

przeczytalem drugi raz juz bo jestem r.wallace. A i do Natalii: przypomnialo mi sie ze znalem jednego prawnika z Bonn, nazywal sie Carsten Peters i gral w podwodnego hokeja... nie nie, nie palilem z Edgarem ;) pozdrawiam, mateo

Anonimowy pisze...

wędruj dalej ale nie wyżej!Zabraniam!!!-mama
Teraz nie zasnę...ale kocham

Anonimowy pisze...

HAUSTEM

Anonimowy pisze...

to dopiero wyczyn! mnie sie slabo zrobilo od samego czytania:)))

ps.widziałes film "Czekając na Joe"? jak nie to musisz zobaczyć-po tej wyprawie nie będziesz miał kłopotów ze zrozumieniem głównych bohaterów

Anonimowy pisze...

Haustem, haustem, sprawdzalem was ;) mateo.

Anonimowy pisze...

dziecko-lecę!Kocham. Uważaj na wszystko!mama

Anonimowy pisze...

Edgar to mój mistrz! Legia Cudzoziemska to przy nim dzieciaki z piaskownicy. ;)

Anonimowy pisze...

podziwiam

Anonimowy pisze...

POdziwiam i pozdrawiam. Czytam i oglądam zdjęcia z radością.
Od czytania i na widok zdjęć już mi oddechu zabrakło! No ale cóż, jak się jest w stanie SMS to zostaje możliwość poczytania Franka P :))
Scoiatolo

Anonimowy pisze...

Franek,
Pewnie to wiesz, ale z Twoich relacji to nie wynika. Ile plynow wypiles przed akcja?trzeba pic duzo plynow. Jesli planujesz Aconcaque to wbij to sobie w glowe.Trzeba pic, pic pic....
Chlopakom i tak latwiej sie tego pozbyc,
trzymam kciuki
kaska