środa, 25 stycznia 2012

Pożegnania w podróży

W podróży nie robi się kilku rzeczy. Nie nastawia budzika zbyt pochopnie, nie wychodzi z miejsca kwaterunku jeśli pogoda nie dopisuje, nie chodzi do pracy czy szkoły, nie odśnieża podjazdu i, mówiąc ogólnie, nie dba za bardzo o upływ czasu. Z drugiej strony, jest wiele rzeczy, które robi się znacznie częściej niż w domu. Wstaje z permanentnym uśmiechem na twarzy, je różne dziwne rzeczy, mówi nad wyraz często w języku obcym i wiele, wiele innych. Wnikliwy czytelnik, który zwrócił uwagę na tytuł tego posta, może się już trochę domyślać o czym dokładnie autor tym razem chce napisać.


W podróży często trzeba się żegnać. Tak naprawdę. Tak jak w Casablance.



Pożegnania zna każdy, z tym, że głównie z filmów. Bo kiedy ostatnio żegnaliśmy się z kimś tak naprawdę? Mi na przykład nie zdarza się często. Bo co innego widzieć kogoś po raz ostatni, a co innego o tym wiedzieć przy okazji owego widzenia. Sama ostatniość pożegnania nie czyni. 


Dziś rozmawiałem z Bartkiem i zwrócił mi uwagę na jedną rzecz. Często "żegnamy się" z kimś, kto gdzieś wyjeżdża na czas jakiś. Na ten przykład na Erazmusa. Wtedy jest impreza, pożegnalny drink, spotkanie i inne cuda. Haczyk jest taki, że w tego typu event wpisana jest perspektywa imprezy/drinka/spotkania i innych cudów o charakterze powitalnym kilka miesięcy wprzód. Jest w nas jakaś potrzeba uporządkowania rzeczy przed wyjazdem gdzieś daleko, chociaż szansa, że to spotkanie będzie ostatnim, jest, stety lub nie, równie prawdopodobna co przed weekendowym wyjazdem na Hel.  To są takie pożegnania lekko oszukane. Wzruszające, ale zakładające temporalność niewidzenia o charakterze jakkolwiek długim, to jednak skończonym. 
Kiedy widzimy się z kimś znaczącym z Polski zawsze prawie zakładamy, że kiedyś spotkamy się znowu. Że się umówimy, że na siebie wpadniemy, że życie jest długie i pełne niespodzianek. Ale kiedy w argentyńskich Andach spotkamy parę Nowozelandczyków, którzy jadą "w dół", podczas gdy my akurat jedziemy "w górę", to to jednak jest sensowny powód do pożegnania. Szanse ponownego spotkania przyjmuje się wtedy za potencjalny, przyjemny prezent od losu. Szansę na nie spotkanie się nigdy za najbardziej prawdopodobny scenariusz. Rano odjeżdża bus, za godzinę odpływa łódka, Lot LH5675 now boarding. I tak trzeba coś powiedzieć. 
Ale ale! Podobnie jak ostatniość i świadomość, potrzebna jest bliskość. Bo pożegnać się z panią recepcjonistką hostelu czy panem kierowcą busa jest łatwo. Pożegnać z współpodróżnikiem/czką, z którymi jesteśmy blisko, zdecydowanie trudniej. 

Tutaj dochodzę do tematu nadającego się, co najmniej, na solidną książkę, ale nie uginając się pod ogromem materiału, postaram się zawrzeć wszystko w jednym akapicie. Za tego typu skłonności nie lubi mnie pani promotor, ale nie zrażam się. Nie pierwszy raz o tym tutaj piszę, ale to też mnie nie powstrzyma. Chyba  nic mnie dziś nie powstrzyma.
W podróży związki są szybsze, intensywniejsze, dynamiczniejsze i ogólnie wszelkie możliwe "-sze". Jak kogoś poznajemy to wiemy/czujemy, że nie ma czasu do stracenia. W Warszawie można się umówić na piwo, za tydzień na drugie, a za miesiąc na trzecie. Można poczekać dwa lata. Może będzie z tego przyjaźń/miłość/namiętność, a może nie. Mamy czas, a przynajmniej tak nam się wydaje. W ekwadorskiej dżungli nie aż tak bardzo. To jest jeden z najbardziej magicznych wątków podróżowania według mnie. Po części uświadomione, po części intuicyjne poczucie, że trzeba się spieszyć. Że albo się lubi, albo się nie lubi, że szkoda tracić czasu (czas?), że trzeba wykorzystać każdą chwilę razem, bo ile tych chwil będzie zupełnie nie wiadomo. Dzięki temu nastawieniu w tydzień można się zżyć z kimś bardziej, niż w rok w domu. W miesiąc można zostać przyjaciółmi. I to zostać nimi naprawdę, nie jak w amerykańskich filmach dla nastolatków. Poznajemy się oderwani od naszych światów, w trudnych, dziwnych sytuacjach, w których bardzo szybko wychodzi jaki ktoś jest naprawdę. Może się wydawać, że z dala od świata łatwo udawać kogoś kim się nie jest. Myślę, że to nie prawda. Z dala od świata wszystko widać jeszcze bardziej. 
I tak po dwóch tygodniach w Gwatemali, po trzech dniach na łódce płynącej po Amazonce, czy po tygodniu na małej filipińskiej wyspie każdy rusza w swoją stronę. To może być prom, autobus, samolot czy pociąg. Czasem trzeba wcześnie wyjść z baru, wstać z łóżka przed wszystkimi, skończyć oglądać film w hostelu. Powiedzieć coś i wyjść. Dodać się na Facebooku, zaprosić do siebie jakby ktoś akurat był w Polsce, obiecać przesłać zdjęcia itp. Czy to smutny moment? Na pewno tak, ale jeszcze bardziej  wzruszający. Rozstajemy się z kimś, kto w innych okolicznościach mógłby być dla nas dobrym kolegą, przyjacielem, dziewczyną czy chłopakiem. Ale nie będzie. Bo przestrzeń jest bezlitosna i nie ma co się oszukiwać. Z drugiej strony tych pożegnań nie oddałbym za nic. To takie momenty, kiedy człowiek czuje, że dzieje się coś dużego, coś prawdziwego. Emocje są intensywne, niczym nie przytępione, pełna świadomość tego, co właśnie ma miejsce. Wbrew pozorom nie można tego powiedzieć o większość doświadczeń domowych. Serce bije szybciej, słowa stają w gardle, czasem łezka spłynie po policzku. Później, jak człowiek nagle jest sam, ta samotność oplata i przygniata go jak w żadnym innym momencie. Siedzi w taksówce i wie, że traci coś ważnego. Chwila paniki i powoli tętno się uspokaja. Strata to w końcu nie wszystko. Jest też świadomość, że przeżyło się coś intensywnego, że coś skończyło się tak, jak powinno, a po tym czymś pozostaną uśmiechnięte wspomnienia. Tego uczucia nie oddałbym za nic. 

Jak to podsumować? Można powiedzieć, żeby żyć intensywnie, nastawiać się na prawdziwe relacje, nie ociągać się, wykorzystać każdą chwilę, którą mamy szansę z kimś spędzić. Można tak napisać, ale moim zdaniem to banał. Życie w domu różni się od życia w podróży i tych różnic nie ma co (i chyba się nie da) przeskakiwać. Jakaś lekcja pewnie jest do wyciągnięcia, ale naiwny sentymentalizm i sztuczność czai się tuż za rogiem. Zamiast tego napisze mój prywatny happy end.

W sierpniu 2003 roku na Castlebar street w australijskim Brisbane przyjechała taksówka. Musiałem pożegnać się z Rafaelem i Felipem z którymi mieszkałem przez trzy ostatnie miesiące. Miałem osiemnaście lat, nie było Facebooka, a oni mieszkali w Brazylii. Spędziliśmy razem trzy genialne miesiące, ale szansa na kolejne spotkanie była niewielka. Pięć lat później zadzwoniłem do Rafaela i po pół godziny siedzieliśmy we trójkę w japońskiej knajpie w San Paulo. Trzy lata później sytuacja się powtórzyła, a wczoraj Rafael wysłał mi potwierdzenie swojej rezerwacji. Drugiego marca razem z narzeczoną lądują w Krakowie i jedziemy razem do Zakopanego na trzy dni. Te rzeczy się zdarzają. Widziałem się już z Shaunem z Kanady, Anną Marie z Australii i mam pewność, że wielu moich znajomych z przeróżnych zakątków globu jeszcze kiedyś spotkam. A nawet jeśli nie, to wspomnień nikt nikomu nie odbierze.

Rafael, Felipe i ja, Brisbane 2003
Ci sami, Sao Paulo 2011


Na granicy Gwatemali i Hondurasu. 1 stycznia 2008. Z Anną Marie sotkałem się rok później na Żoliborzu, z Liorą i Revital w 2011 roku w Tel Avivie.
Anna Marie na szczycie Kasprowego, 29 luty 2009
Z Shaunem i Benem, Torres del Paine, Chile 2008
Shaun w Krakowie, sierpień 2009

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

sama ostatniość przeczytania nie zabiera chęci na przeczytanie czegoś następnego.
A ta scena! Widziałam ją tyle razy a za każdym razem łzy w oczach...

Anonimowy pisze...

wspomnień nikt nikomu nie odbierze,żeby nie wiem jak sie starał.Chyba że kolega Altzhaimer.Pisz więcej!

natalka pisze...

wyjątkowo ładne. co poradzić.

the r-town magic report pisze...

"że szkoda tracić czasu (czas?)" To mi się najbardziej podobało. No te powtórne spotkania to jest absolutny mistrz. Jeszcze milion takich przed nami, z takiego trzeba wychodzić założenia.

Franc_z_Francji pisze...

Fajnie piszesz, dobrze się czyta

Anonimowy pisze...

Panie Franku, gdzie Pan się podziewa? żeby tak przepaść bez wieści, to nie po podróżniczemu, doprawdy ;)