środa, 6 lipca 2011

To i tamto przypadkiem w La Pazie

Po rozmowie z Marta postanowiłem napisac o kilku niezbyt ważnych rzeczach. Po dwoch miesiącach podrozy w koncu udało mi sie nauczyć słowa pañuelos czyli chusteczki do nosa. Dotychczas chodziłam do sklepu i prosiłem o takie cos co nie wiem jak sie nazywa i udawalem ze smarkam. Reakcje sprzedawców bywaly rożne, co bardziej wyrozumiali sugerowali aptekę. Teraz z duma chodzę po miescie i co rusz kupuje sobie chusteczki.

Dzis byłem w Tiwanaku. Prastare i bardzo zrujnowane ruiny, najfajniejsza w całej wycieczce byla zdecydowanie droga. Lokalny busik, jedyny gringo i troche miłych rozmów. Pozytywnie.

Do ruin miałem jechac z Federico. Niestety wczoraj wieczorem napomknal, ze nigdy nie pił wódki w shotach (nie bede tłumaczył mamo). Polowe nocy spędził w toalecie, a mi w ruinach towarzyszył  tylko siermiezny ból głowy. Fede spi do teraz (jest po 20). No ale trzeba bylo chlopakowi ułatwić poznawanie nowych kultur. Tego dnia przegraliśmy w bilarda z para lesbijek, z ktorych jedna byla gluchoniema. Mimo tej przypadlosci strasznie sie z nas śmiała.  
Argentynczyk w toalecie mijał sie z Holenderka ktora spi pode mna i z Kanadyjka ktora nie  wiem gdzie spi. Jakis robak musiał byc w jedzeniu, wreszcie smak prawdziwej Boliwii w naszym hostelu.

Jak to pisze to siedze w barze na przeciwko (pisze na telefonie, bo miewa polskie znaki). Jem tutejszy cordon blue czyli schabowego z kurczaka, ktory ma w środku coś na kształt salcesonu... Wczoraj tez tu jadłem, a posiłek popijalem Mate de coca (herbata z liści koki). Pani policzyla mnie za nia 5 boliwianow. Mowie ze drogo, ona ze cukier drogi, ja ze cukru nie uzylem. Jak dzis przyszedłem to syn powiedział, ze mama kazała mnie przeprosić, ze jak bez cukru to rzeczywiscie drogo i ze dzisiaj Mate za darmo. Maly gest a cieszy.

O argentynskim Big Macu jeszcze napisze, zdjecia wysle pewnie z Peru czyli za kilka dni. Mam chyba jedno ładne przyruinnych, boliwijskich owiec. Byl tez pan, ktory ciągnął krowę ktora nie chciała ani troche isc. W koncu sie poddał, przywiazal ja do słupa i dalej poszedł sam. Ich zdjecia za bardzo nie mam, bo bałem sie ze agresja wzgledem krowy mogłaby sie przenieść na fotografa.
to co mialo byc najladniejsze, wyszlo nieostre :/

6 komentarzy:

olek pisze...

franek rozpija ludzi. ciekawe.

the r-town magic report pisze...

Mama się ucieszy z tej wódki, brawo ;). Dla ciebie Polska kultura to picie wódki w shotach? I to pewnie jeszcze w szortach... brak słów. A ten z krową przypomina mi spacery z rońką.

Anonimowy pisze...

nie tłumacz, ale zaczynam się poważnie martwić o Ciebie...momo wszystko uczuciem darzę i mam nadzieję na przyzwoitsze zachowanie.mother

Anonimowy pisze...

wrocilam, nadrobilam zaleglosci -
niezmiennie fajnie sie czyta.
marta be

Anonimowy pisze...

Ciesze sie, ze pani z lokalu na przeciwko okazała sie zyczliwsza, od tych z subwaya. Sieciowki to lipa, choc argentynski big mac intryguje. Reprezentuj nas tam dalej dzielnie, acz nie tylko z takim poswieceniem glowy! m.

Anonimowy pisze...

ale i tak piękne to zdjęcie!mother