poniedziałek, 18 lipca 2011

Huayna Sushi Titicaca

Ciężko teraz to wszystko opisać. Minęło raptem 11 dni, ale działo się dużo, a ja teraz jestem 1800 kilometrów dalej i 3600 metrów niżej. No ale blog nie zabawa (zaraz zaraz...), jak trzeba to trzeba.
Przede wszystkim było sushi. Była też Góra, pot, łzy, wymioty, łapczywe łapanie oddechu, ratowanie kajaku, maska, rurka, Titicaca, ale jednak to sushi najbardziej siedzi w głowie.

Budzę Federico, żeby zjadł ze mną ostatnie śniadanie. Ostatnie, gdyż plecak spakowany i za chwilę jadę do Copacabany (nad jeziorem Titicaca, nie w Rio).
Biletu tradycyjnie nie posiadam, ale to mnie rzadko powstrzymuje. Przy drugiej bułce z dżemem wchodzą Nowozelandczycy. Nie czytali wiadomości ode mnie, przypadkiem weszli do hostelu, z którego ja za pół godziny miałem wyjść. Nie wyszedłem.
Pogoda w ciągu kilku ostatnich dni się poprawiła, więc nie ma wyjścia - musi być Góra. Trzecia bułka z dżemem, mate de coca i idziemy szukać odpowiedniego biura podróży. Tym razem postanowiłem podejść do sprawy wyjątkowo spokojnie. Znam już dość dobrze swój organizm, wiem że nie lubi tego typu rzeczy, ale musiałem spróbować jeszcze jeden raz. W Argentynie nagrałem dla siebie krótki film, na którym czuję się okropnie i przekonuję sam siebie, żebym już nigdy więcej tego nie robił. Wysokość nie jest moim przyjacielem. Niestety, 15 minut później nagrałem drugi film, na którym czuję się już świetnie, więc cała operacja nie do końca zdała egzamin.
Tym razem biuro podróży, trzydniowa, spokojna wycieczka, wcześniej 10 dni na wysokościach 3600 – 4100 m n.p.m. Podobno w tej konfiguracji dziewięćdziesięciu procentom ludzi się udaje. Do tego tabletki na ból głowy i inne przypadłości. Żeby później nie było wymówek.
Idąc do agencji, niedaleko Targu Wiedźm/Czarownic/Czarodziejek, mijamy Ją. Restauracja tajsko–japońsko–indyjska, która serwuje wszystko, w tym sushi. Myślalem o sushi od Buenos Aires, a tu masz - w Boliwii, bez dostepu do jakiegokolwiek morza. Kusi, reklamuje się, czeka.


Najpierw Góra, a później surowe ryby. Albo przynajmniej najpierw organizacja Góry, później przyjemności.
Biuro podróży holendersko-amerykańskie, niby bardzo dobre, ale mój przewodnik był wytwórcą mundurków szkolnych, a przewodnictwo to tak od przypadku do przypadku. Bardzo sympatycznym wytwórcą zresztą.

Shaun i Hanna czują się nie najlepiej, ale do jutra powinni wydobrzeć. Federico z Włoch (zupełnie inny niż ten z Argentyny) się zgubił, ale mówił, że na pewno idzie. Więc jest nas czwórka.

Federico z Włoch to ciekawa postać. Tak naprawdę na osobny wpis, ale los chciał nieco inaczej. Federico prawie nie mówi po angielsku. Po hiszpańsku też w zasadzie nie, w ogóle po żadnemu oprócz włoskiego. Nowozelandczycy poznali go na Salarze. Byli tam z wspominaną już wcześniej Danielą z Niemiec, która po włosku mówi i była tłumaczką Federico. Daniela pojechała do Brazylii, Federico ruszył do La Paz, a Nowozelandczycy stali się jego "opiekunami. Na przykład po pierwszej nocy w hostelu miał zmienić pokój, ale chyba tego nie zrozumiał. Spotkałem go, gdy ochroniarz wynosił jego rzeczy, a Włoch głowił się nad tym co się dzieje. "Frank, dej are czendżing maj róm bat I dont now de motiwejszon". Jest to o tyle dziwne, że Federico podróżuje sam po świecie już od ośmiu miesięcy. Spędził na przykład miesiąc w klasztorze Shaolin w Chinach, podróżował kilka miesięcy po Afryce. Poznał tam kobietę, zakochał się i po miesiącu znajomości oświadczył. Widziałem zdjęcia, bardzo ładna. Podobno mówi perfekt po Angielsku, a Federico obiecał, że będzie się uczył. Z tęsknoty postanowił skrócić swoją podróż, po  Górze i krótkiej wizycie nad Titicacą miał lecieć do domu, a stamtąd, za sercem, do Afryki. W trakcie podróży Włoch pisze książkę. Zgrabny notes zapisany bardzo ciasno, małymi, a zarazem czytelnymi i uroczymi literkami. Praktycznie żadnych skreśleń. Zapytałem, czy się nie boi, że coś się z nią stanie, czy nie chce pisać w internecie. Odpowiedział "it is maj grejt Aventura". Prosta sprawa. Wieczorem poszedłem sprawdzić, czy na pewno wie, że jutro idziemy. W jego pokoju rzeczy w góry przygotowane na wierzchu, widzimy się o ósmej piętnaście rano na śniadaniu. Rano Federico nie było. Wymeldował się z hostelu. Hipotezy są dwie. Pierwsza, to że nie wiedział że w Boliwii jest inny czas niż w Argentynie i dlatego nigdy nie spotkał się z nami, choć mówił, że czekał. Druga, to że poleciał prosto do Afryki. Federico zniknął z mojego życia równie niespodziewanie jak się pojawił i zostanie po nim tylko ten akapit i trochę zabawnych wspomnień. 

Po załatwieniu wycieczki idziemy (we trójkę) na sushi. Nie ma łososia, jest złość jeśli o mnie chodzi. Kelner proponuję zamiast tego truchę (pstrąga) z jeziora Titicaca. Co ja mogę, niech będzie pstrąg, tak łatwo nie dam się zniechęcić. Przychodzi. No i powiem wam tyle: łosoś się może schować. Sushi w Japoni też się może schować. Świat się może schować. Nawet schabowy z indyka z gotowanymi ziemniakami się może schować. Sushi z titicaskiego pstrąga to jest życie. Dobra, może przesadziłem, ale  wtedy naprawdę tak się czułem. Mistrzostwo świata sztuki kulinarnej. Nie byłbym sobą, jakbym nie napomknął o kosztach, zwłaszcza, że i one smaku dodawały. Titicaca jest znacznie bliżej niż to tajemnicze miejsce gdzie mieszkają tuńczyk z łososiem, więc sushi z udziałem tamtejszego pstrąga cenowo jest bardzo przystępne. Jak teraz o tym pisze, to żałuję, że mnie nie ma w pobliżu jeziora Titicaca. To zdecydowanie najszybciej napisany paragraf w tym całym, długim wpisie. Ech...
O tymże sushi myślałem już cały czas. Co zamówię (tj. jakie danie z surowego pstrąga), jak już przestaniemy się wygłupiać w górach itp.

Tymczasem jest śniadanie (bułki z dżemem) w piątek rano. Włocha jak już wiadomo nie ma, Nowozelandczycy są. Są, ale jakby nie było, bo oboje zatruci jak się masz. Raczej nie tym sushi, tylko kolacją w lokalnym barze, na którą ich namówiłem w ramach równoważenia sushi-kosztów. Boliwia się o nich upomniała. Nie ma siły, na wycieczkę jadę sam.

Dzień dobry, dzień dobry, przymierz buty, spakuj plecak, posmaruj się kremem, jedziemy. Wertepy łubudubu, samochód stop, zdjęcia. Góra robi wrażenie, co by o tym wszystkim nie myśleć.
Huayna Potosi 6088 m n.p.m.
Samochód start, pół godziny wertepów więcej, samochód stop, plecak na plecy, krótki spacer, pierwsze schronisko 4900 m n.p.m. Lunch i podział. Część idzie do wyższego obozu już dziś (wycieczki dwudniowe), ja i para szwajcarskich lekarzy idziemy poudawać, że wspinamy się w lodzie. Udawanie bardzo pozytywne, czuję się dobrze, jest radość. Szwajcarzy jeżdżą po świecie zatrzymując się tu i tam i lecząc ludzi. Miesiąc w Sudanie, miesiąc w Kambodży i wszystko składa się w jedną całość. Bardzo niepozorni, a niesamowici ludzie. Sobota rano, nie czuję się aż tak dobrze, ale dwie pigułki, piętnaście minut i git. Śniadanie i dwugodzinny spacer do (nieznacznie) wyższego obozu. 5150 m n.p.m., dużo wolnego czasu, samopoczucie bez dramatu, oddech jako tako więc są szanse. 
Dwadzieścia dorosłych osób w szeleszczących śpiworach próbuje zasnąć leżąc obok siebie w jednym pokoju o godzinie osiemnastej...

Sen nerwowy i przerywany łapaniem oddechu. Co jakiś czas słychać, jak ktoś się budzi nabierając łapczywie powietrza w płuca. Jak się ma chociażby lekki katar, to nos nie daje rady i trzeba oddychać ustami. Trzeba bardziej, niżby było trzeba dużo niżej. Przedziwne i niezbyt przyjemne uczucie. O dwunastej pobudka i koszmarny ból głowy. Oddech gorzej, żołądek też. Alex (wytwórca mundurków/przewodnik):
- Jak chcesz wymiotować to lepiej się nie powstrzymuj
- Właśnie wziąłem tabletki, nie będą działać jeśli... 
Nie było już kwestii chcenia lub nie. Pożegnanie z wczorajszą kolacją. Źle mi jak sobie o tym myślę teraz nawet. Nie było szans ani sił. Wracam do śpiwora. Oprócz mnie został dwunastoletni, szlochający chłopiec (Boliwijski tata poszedł...), oraz około pięćdziesięcioletni Brazylijczyk. Tak sobie razem szlochamy i wzdychamy do świtu.  Rano bez żadnej poprawy. Powoli schodzę to niższego obozu, drzemka w oczekiwaniu na resztę. Szwajcarom się udało, nie było wyjątkowo ciężko. Mnie po drodze jeden Boliwijczyk pyta się czy jestem z Australii.
- Dlaczego akurat z Australii?
- Bo ci Australijczycy nigdy nie dają rady.
Słaby jak Australijczyk, ciekawe. Półtorej godziny hałasu na ból głowy (najpierw wertepy, później klaksony), rozstanie, hostel, prysznic, odpoczynek i powrót dobrego samopoczucia. Nowozelandczycy pojechali tego dnia (niedziela) rano do Cochabamby opiekować się bezdomnymi zwierzętami, ja poszedłem na, moim zdaniem, i tak zasłużone sushi. Wraca radość, smutki w niepamięć. Będę tęsknił za  titicaskim pstrągiem.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nam dali koszulki, że zdobyliśmy Huayna Potosi zanim w ogóle samochód ruszył. No i ja teraz mam tę koszulkę w plecaku, co jakiś czas na nią patrzę i od razu mnie wszystko boli. Może będzie bardziej skuteczna niż film z góry z Argentyny.

Poniedziałek nowy tydzień, pora ruszać w drogę. Tym razem kupiłem bilet, żeby już nic mnie nie zatrzymało w La Paz. Po trzech godzinach dojeżdżamy do Copacabany nad jeziorem Titicaca. W autobusie poznaję dwie Nowozelandki i razem wynajmujemy pokój w hostelu Sonia. Copacabana to lekki szok. Na ulicach bardzo, BARDZO dużo turystów, coś czego już dawno nie widziałem. W Argentynie byłem wszędzie poza sezonem, w La Paz tłum gringo rozpływa się w jeszcze większym tłumie Boliwijczyków. W Europie zaczęły się wakacje, oprócz nieogolonych backpackersów w luźnych boliwijskich spodniach pojawiają się młodzi adepci sztuki podróżowania w spodniach z odczepianymi nogawkami i, jeszcze bardziej klasyczne rodziny z dziećmi na wczasach. Jeśli chodzi o te ostatnie, to głównie z Francji i USA, zastanawiam się czy to tylko moje doświadczenie, czy kryje się za tym jakaś reguła.

Jemy na targu, gdzie między łyżkami, a widelcami leżą niemowlęta zapracowanych kucharek. Siedzenie na krawężniku, na plaży, na wzgórzu. Łódka na wyspę słońca, miejsce narodzin bardzo ważnego boga Inków. Na łódce, oprócz typowego tłumu, Ishiro. Ishiro jest brazylijskim szamanem japońskiego pochodzenia. Podczas krótkiego rejsu wykazał się znajomością hiszpańskiego, portugalskiego, francuskiego, angielskiego i japońskiego ( z tym ostatnim mógł w sumie zmyślać, nie było komu zweryfikować). Przez ostatni miesiąc leczył ludzi w dżungli w Peru, na wyspę słońca przyjechał naładować się energetycznie. Dało się zauważyć po jego siatce z zakupami - trzy paczki czekoladek Toblerone i Pringelsy, wszystko zjedzone podczas rejsu. Gdy znudził się rozmową z nami wyciągnął swoją mini gitarę i się w sobie zamknął (to lokalny instrument, który ma swoją bardzo konkretną nazwę, ale jej akurat nie pamiętam).

Wyspa, podobnie zresztą jak jezioro Titicaca, nie zawiodły. Zapamiętałem te okolice jako miejsce piękne i spokojne i takie właśnie było. Spaliśmy na północnej części wyspy (mniej rozwiniętej, polecam), w dzień przeszliśmy na południową i stamtąd łódką wróciłiśmy do Copacabany. Po drodze zatonął ciągnięty za nami kajak i było plumpen plumpen. Wszyscy w ciepłych kurtkach a jeden Polak maska, rurka, płetwy i pianka typu Karaiby... Grunt, to podtrzymywać legendę naszego kraju.

 Wiekszość pobytu pokazują zdjęcia ( i jeden film), ale jedna anegdotka musi być. Wracając po zachodzie słońca nad Inkowskimi (?) ruinami natykamy się na ogródek pewnej pani. W tym ogródku, oprócz tradycyjnego osła i dwóch krów, święty kamień Inków. Ów kamień to jedna z ważniejszych archeologicznych pozostałości po Inkach na wyspie. O całej sytuacji opowiada właścicielka ogródka.
W 1952 roku była reforma rolna i dziadek tej pani kupił od hiszpańskiego patrona ziemię. Hiszpański patron Inków miał w nosie, więc nie wiedział co ma w ogródku. A miał święty kamień, który zidentyfikowali archeolodzy podczas prac na wyspie. Muzeum kazało rodzinie w tej sytuacji wpuszczać wszystkich turystów do ogródka i pokazywać kamień ukryty między osłem a krową. I tak już jest od dziesięcioleci. Narratorka jest tymczasem chora na artretyzm. Na wyspie nie ma lekarza ani nawet apteki (to ostatnie akurat nieprawda, mała apteka jest na drugim końcu, w części południowej). Mama się z niej śmieje i wyszydza. Na wyspie słońca nie ma ludzi chorych i mama nie rozumie, czemu córka nie może pracować w polu. A córka cała powyginana nie może. Pracuje w sklepiku, jakoś to idzie, ale specjalnej nadziei na przyszłość nie ma. Za pieniądze z biletów kupowanych przez turystów każda rodzina w tej wiosce (zwanej przez nich społecznością) dostaje co roku 4000 Bolivianów (około 1700 PLN). Niezależnie, czy ma w ogródku ziemniaki czy święty kamień. Ziemi nie można sprzedać, a pieniędzy na inwestycję im akurat brakuje. Ale na całej wyspie zdecydowanie nie brakuje. W centrum wiosek północnej i południowej praktycznie nie ma budynku który nie byłby hostelem, restauracją albo sklepem. Wszystko się buduje i za kilka lat będzie z całą pewnością wyglądać zupełnie inaczej. Jeżeli ktoś będzie miał okazję to polecam jak najszybciej, to jeden z tych światów, które znikają szybko i bezpowrotnie.
Tak skończyła się przygoda z Boliwią i zaczęła krótka (myślę) przygoda w Peru.

To go the toilet. Granica z Peru

A w Peru kulturowy szok. Jest szybki internet, są sklepy w których jest bardzo dużo towarów, są zamożni ludzie, są zachodnie ubrania. Nie mogę dojść do siebie. Wizyta w bądź co bądź nie aż tak rozwiniętym Peru przypomina, że Boliwia to naprawdę kraj trzeciego świata. Piękny, słodko-gorzki i czekający na kolejnych odkrywców. Polecam.


Linki ze zdjęciami plus film:

1. La Paz i okolice
2. Titicaca
3. Arequipa w Peru przejazdem w czerni i bieli.



Chłopcy Arequipowcy
Jeśli o mnie chodzi to kierunek północ. Za trzy godziny wsiadam w autokar z Limy do Trujilo. 

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

a jesli o mnie chodzi i co by o tym wszystkim nie myslec, to bardzo misi€ podoba ta wczytka i te wpatrzki( jak pisal jakis twoj kolega)Cauje i miluje-mother!

Wuj pisze...

Zobaczyć owieczkę alpinistkę... bezcenne.
Pies na gorącym uczynku!!!
I mrożące krew w żyłach nurknięcie, jeszcze mi zimno

the r-town magic report pisze...

Trzy paczki czekoladek Toblerone i Pringelsy, wszystko zjedzone podczas rejsu, no mistrz!!!! I film wspaniały. I zdjęcia!