niedziela, 3 lipca 2011

Cordoba-Villazon na szybkosci

Jestem w Boliwijskim La Paz. 3650 metrow nad poziomem morza. Deszcz ze sniegiem i ogolnie malo wakacyjnie. Teraz jest poniekad pora sucha, ale chyba komus sie cos pomylilo. Podobno przyszedl Nino i dlatego. Moj pomysl wspiecia sie na szesciotysiecznik Huayna Potosi sie oddala, ale jeszcze zobaczymy. Na razie lapie oddech po bardzo intensywnym tygodniu.

W poprzednia niedziele mialem isc do Nidii. Naprawde chcialem. Najpierw nie moglem znalezc kwiatkow, potem dowiedzialem sie, ze nastepny autobus odjezdza za godzine. Kierunek; centrum handlowe. Kupic kwiatki i zabić czas. W owym centrum, wokół jednej restauracji z telewizorem pełno ludzi. Cos krzyczą, cieszą sie, martwią. Widać ważny mecz. Jem Big Maca (anegdota o argentynskim big macu innym wpisem), kwiatkow nie ma. Wychodze. Przed centrum pełno policji. Większość "standardowa", ale niektórzy z poważnymi strzelbami, psami, helmami... Na szczęście policyjne twarze usmiechniete, wiec strachu nie ma.
- O co chodzi?
- Mecz sie kończy
- Ale tutaj?
- Nie, w Buenos Aires.
- No i tu bedzie awantura?
- Raczej nie, wygrywamy. Ale bedzie duzo ludzi.
Sędzia w BA najwyrazniej zagwizdal, bo cała Cordoba wychodzi na ulice. Śpiew, tańce, muzyka, petardy. 
Grało tutejsze Belgrano z tamtejszym River Plate. Tu awans do pierwszej ligii, tam spadek do drugiej. Ciesze sie, ze ten dzien zastał mnie w Cordobie.

Robie zdjecia, wracam do hostelu, pakuje sie, żegnam ze wszystkim i jade na dworzec autobusowy (jade a nie ide, bo ostatnio jak poszedlem, to sie przeliczylem i spoznilem. Bus czekal, tylko dlatego, ze jedna pasazerke okradli na dworcu). Troche mi smutno, to szybkie zamienianie sie w rodzine dziala w obie strony niestety. Rozstania nie są łatwe.
W autokarze siedze na pierwszym piętrze w przednim rzędzie- moje ulubione miejsce z widokiem na drogę i okolice. Lepsze niz telewizja.
Rano dojezdzam do Salty. Na dworcu zaczepiaja mnie jeden chłopak i sugeruje żebym zatrzymał sie w pewnym hostelu. To ten sam, w ktorym i tak miałem zostac wiec bomba. On zarabia, a ja mam taksówkę za darmo. W hostelu prysznic, szybki (choc wolny) internet i w miasto. Plac, kościół, katedra, pies, ławka, sklep, milanesa z frytkami. Wsiadam w kolejkę linowa i wjezdzam na niezbyt wysoki szczyt świętego Bernarda. Stamtad Salta wyglada najlepiej. 




 W szczytowej kafejce z widokiem odpalam audiobooka "Moskwa Pietuszki". No i zaczyna sie. Przez dwie godziny zamawiam kolejne ciepłe napoje i co rusz wybucham smiechem. Ludzie patrza jak na wariata, ale nic. Dopiero zimno zmobilizowalo mnie do zejścia na dół. Bylem przy tym najweselsza osoba na szlaku, poniewaz w sluchawkach opowiesc jak jedna pani stracila przednie zeby przez Puszkina. Audiobooka gorąco polecam, genialnie przeczytane i świetna ksiazka (dziwna kolejność, wiem, ale lektor wybitny).
Noc łóżko dzien. Ide wysłać laptopa do Moniki do Sao Paulo. Drogo jak diabli, zwłaszcza ubezpieczenie. Najlepiej by chyba bylo jakby im wpadł do wody i dali mi odszkodowanie. Trzymam kciuki.
Po DHL Muzeum. To moj główny powód przyjazdu do Salty, a  nie sądziłem, ze kiedys pojadę do jakiegos miasta zeby oglądać muzeum... 
Maam, czyli muzeum archeologii wysokogorskiej w Salcie to miejsce pobytu trójki zamarznietych dzieci z andyjskich gór. Znalazieono je płytko pod ziemia na wysokości ponad 6700 metrow. Spedzily tam kilka stuleci. Filmy z wykopaliska, zdjecia i historia zrobiły na mnie wrazenie. 6700 metrow to bardzo wysoko . Ja sie tam z łopatą i młotkiem nie widze, a na filnie widzialem innych dokladnie z tymi urzadzeniami. Dzieci zostawiono tam, zeby ugadaly przodków, pochodzily z arystokratycznych rodów. Nie zabijano ich, tylko upa(i)jano kukurydzianym piwem do snu i pozostawiano na szczycie. Według Inkow te dzieci nie umieraly,  tylko mieszkały na szczycie razem z wspomnianymi przodkami. Czego jak czego, ale wyobraźni Inkom nie mozna odmowic. W muzeum nie mozna robic zdjec, nie buntowalem sie. Wiecej o nim informacji tutaj (ang).

Wracam do hostelu i mowie ze jadę do Jujuy (czyt. Chuhuj). 
- Jujuy? Ale tam jest brzydko. Lepiej jechac do Tilcary, to blizej Boliwii i znacznie ładniej. Piekna okolica doliny Humahuaca...
O 20 dojezdzam do Tilcary. Przy walizkach jedna Niemka pyta czy wiem gdzie śpię? Nie wiem, kilka godzin temu nie wiedziałem, ze tu bede. To spisz tutaj. No i śpię. 31 Daniela pracuje jako nauczycielka jezyka niemieckiego w Buenos Aires (w niemczech uczy wloskiego i francuskiego). Mowi swietnie po hiszpańsku (co jest wsród tutejszych podróżników prawdziwa rzadkością) i szybko nawiązuje kontakty. Poszedłem po prysznic, wracam a ona juz zna wszystkich i zorganizowała nam zaproszenie na kolacje. Sami agentynczycy i para kolumbijczykow. To byl dosc długi prysznic, ale bez przesady, ja bym tego nie osiagnal.  Nastepnego dnia wspólna (ze wzystkimi z kolacji) wycieczka do pobliskich jaskin. 

Po jaskiniach,lokalnym busem do Pumamarci. Chcielismy zobaczyc slynny szczyt siedmiu kolorów. Dotarliśmy zbyt pozno i zobaczyliśmy skałe w siedmiu odcieniach szarości. I tak bylo fajnie.

Po drodze Daniela pyta jakichś argentynczykow kiedy odjezdza nastepny bus do Tilcary. Po dziesieciu minutach wiemy juz wszystkim nich, po kolejnych dziesieciu oni o nas. W koncu jeden z Argentynczykow pogania nas na dworzec. "To bedzie pierwsza Niemka jaka znam, ktora spozni sie na autobus"-powiedział.
Wieczorem impreza z akcentem slubnym, dziwna historia, ale tez wieczor bardzo mily. Rano z Daniela i trojka argentynczykow ruszamy busem do Villazon. Granicy z Boliwia. Znow miejsca z numerem 1 i 2, tj panoramiczne. Duzo osob pokonuje te droge w nocy, nieswiadomi tego co traca. Krajobraz doliny Humuhuaca to moim zdaniem jedno z najladniejszych miejsc na swiecie.
  ZDJECIA z minionego tygodnia.
Na dzis tyle, jutro lub pojutrze dopisze co bylo/jest dalej. 

ps. Z cyklu uwagi praktyczne. Ostatniego dnia w Argentynie dowiedzialem sie, ze sa busy ktore nie uzywaja dworcow. To duze, normalne i bezpieczne maszyny, a dzieki innym przystankom kosztuja znacznie mniej. Rychlo w czas :/ moze komus innemu sie ta wiedza przyda.

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Jakbym jechala tym autobusem...Wieniedikt Jerofiejew- czyta Roman Wilhelmi- Moskwa Pietuszki- pozycja obowiązkowa!Ale zdjęcia!

Jak dobrze że znowu jesteś!Kocham- mama

the r-town magic report pisze...

Milanesa con papas fritas!!!!!! No i miejsce na górze z przodu - wiadomka. Jedziemy na rodzinny obiad, ale bez Ciebie to patologia nie rodzina.

Anonimowy pisze...

Ale niesamowite zdjęcia! Kocury boliwijskie także:) Ciekawe życie prowadzisz, baardzo ciekawe... Kiedy to czytam i oglądam zdjęcia, to chwilami nawet chciałabym być młodsza i też tak podróżniczo zaszaleć.
Pozdrawiam ciepło - Scoiatolo

Anonimowy pisze...

zdjęcia - bomba! szczęściarz z Ciebie, że masz rodzinę, która tak wspiera Twoje szalone wojaże. szerokości i powodzenia ze szczytami

Wuj pisze...

Mnie najbardziej podoba się "pan komisarz?" porawiający fryzurę przed akcją. Tam, gdzie się szwendasz jest powyżej 2 tys. metrów npm?

Lepiej żeby było, jeśli chcesz wchodzić na 6000!!!

Wuj pisze...

Nie pytam o La Paz