wtorek, 25 marca 2008

Wielkanoc w krainie doktora Guevary

Zaczyna sie jak zwykle w autokarze. Na dworcu w Sao Paulo kupilem przedostatni bilet do Iguazu. Okazuje sie, ze ferie wielkanocne to nie tylko Polski wynalazek... Podroz miala zajac 16 godzin, zajela 21. Nad ranem do kierowy podchodzi mlody Brazylijczyk. Typ bad-boya, opuszczone spodnie, czapka z daszkiem i 2pac na koszulce (taki raper, ktorego kiedys zastrzelili gangsterzy w Ameryce mamo). Chlopak daje kierowcy plyte, mysle-bedzie ciekawie. Swoj koncert zespol Remo zainagurowal wraz z ksiedzem i chorem ministrantow. Dalej pojawiali sie kolejni goscie- gwiazdy Brazylijskiego crystian country. Na powitanie przypominali widowni, ze Jezus ich kocha. A widownia? Duzo przeuroczo wydekoltowanych Brazylijek w kowbojskich kapeluszach, ktore zdaja sie kochac zespol Remo nie wiele mniej niż samego Jezusa. Kojarzy mi sie to wszystko z pewnym starym odcinkiem South Parku (po angielsku).
O 13 dojezdzamy do Foz de Iguazu, miasta po brazylijskiej stronie wodospadu. (w tym miejscu spotykaja sie granice trzech krajow-Brazylii, Argentyny i Paragwaju. Do dwoch pierwszych jezdzi sie ogladac potezne wodospady na granicy, do tego trzeciego kupowac tania elektronike). Autobusem miejskim z wielkim plecakiem do parku narodowego. Gdy wsiadalem swiecilo slonce, gdy wysiadalem, z nieba lal sie wodospad deszczu. Ludzi w autobusie patrzyli na mnie ze wspolczuciem. W parku na szczescie byly schowki- plecak w schowku schowany, a ja ruszam, wraz z tysiacem lokalnych turystow, moknac pod wodospadem.

Wieczorem kolejnym autobusem miejskim (ktory, co ciekawe, przejezdza przez trzy kraje) wjezdzam do Argentyny. Wiem, ze pieczatka wyjazdowa z Brazylii jest bardzo wazna. Prosze zatem kierowce zeby sie zatrzymal na granicy. Patrzy na mnie jak na wariata, ale sie zatrzymuje. Na granicy jestem tylko ja i jeden czlowiek, ktory chetnie wymieni moje pieniadze. Nie mam pieniedzy, ostatnie wydalem na hot doga. Po stronie Argentynskiej panowie z usmiechem przybili mi ichniejszy stempel i nie byli specjalnie zdziwieni, ze w Brazylii nikogo nie bylo. Jest pozno, nie jadlem nic oprocz tego hot-doga i nie mam pojecia gdzie sie zatrzymac.
Pierwsze spotkanie z Argentynczykami. Biora mnie do swojej taksowki i zawoza do super hostelu (pozniej przezytalem, ze zdaniem przewodnika to najlepszy hostel w calej Argentynie). Miejsc nie ma (Wielkanoc...), ale moge sie wykapac, zjesc, poplywac w basenie itp. Da sie przezyc:). O 23 znajduje sie lozko i problem rozwiazany. Tak minal Wielki Piatek
Rano, wraz z wczorajszymi przyjaciolmi, ruszam na zwiedzanie wodospadow po stronie Argentynskiej.


Niczego podobnego w zyciu nie widzialem, takze zrobilo olbrzymie wrazenie. Jedyny problem w tym, ze wraz z nami Iguazu zwiedza ok miliona argentynskih turystow i o obcowaniu z natura nie mozna za bardzo mowic. Obcowanie z dzikim tlumem turystow w zamian.

Wracamy z wodospadu. W hostelu na te noc nie ma juz miejsca, ruszam szukac innego noclegu i transportu do Buenos Aires. Bilety w 7 firmach wyprzedane, zostaly tylko w jednej. Autokar de lux ktorego siedzenie rozklada sie do calkowitego poziomu-najprawdziwsze lozko innymi slowy, kosztuje slono (170pln) ale innej opcji nie ma. Wszystkiego trzeba w zyciu sprobowac. Hostel tez sie znajduje. Pani troche sie dziwi ze check-inu dokonam okolo drugiej w nocy-w poprzednim lokum jest dzis Asado, czyli grill. Na powitanie dostaje darmowy drink-Caipirinhe (cos podobnego do Mojito, tylko Cachaca zamiast rumu, typowo brazylijskie, nie argentynskie). Rozmowa z barmanem sie kleji, wiec dostaje jeszcze dwie darmowe Caipirinhe. Z nieco przesadnym usmiechem na twarzy ruszam na przystanek autobusowy. Tam spotykam dwie Argentynki, ktore z powodu chmur dostaly zwrot kosztow wycieczki krajobrazowej. Moj hiszpanski jest co raz lepszy w zwiazku z czym 15 minut pozniej siedzimy w barze. Dziewczyny zaprosily mnie na Caipirinhe... Po kolejnej godzinie jedziemy do mojego pierwszego hostelu na asado. Tam ciemno zupelnie, wiec moje nowe kolezanki patrza na mnie dosc nieufnie. Nie ma pradu, ale grill, basen i zabawa jest. Co wiecej jest tez darmowa Caipirinha! W stanie juz bardzo wesolym ruszam okolo trzeciej wraz z wielkim plecakiem do nowego hostelu. Tak minela Wielka Sobota.
Sniadanie wielkanocne z wczorajszym barmanem, spacer po miasteczku i do Super Busa. Dostalismy na kolacje wielkanocne jajka z czekolady, kelner przechodzil co jakis czas z napojami.
20 godzin. Po drodze policja zatrzymala mojego wspolpasazera. Mial w bagazu podrecznym 4 nowe radia samochodowe na wlasny uzytek. Widac byl w Paragwaju.
Do Buenos Aires dojezdzam rano, jade autobusem nr 28 do hostelu, ktory polecila mi kiedys Gwatemalska kelnerka. Tam spanie. 24 Marca 1976 w Argentynie mial miejsce zamach stanu i wladze przejelo wojsko. Zaczely sie bardzo trudne i okrutne lata dla tego kraju. W 32 rocznice tego wydazenia w calym miescie odbywaja sie przerozne manifestacje. Pytam sie spotkanych ludzi, czy protestuja przeciwko czemus lub komus? Nie, po prostu pamietaja. Muzyka, pokazy akrobatow i duzo tanca na ulicy. Tancza wszyscy, matki z dziecmi, starsi panowie, biznesmani po godzinach. Na trawnikach siedza ludzie i popijaja mate. Yerba Mate jest tu absolutnie wszechobecne. Widok czlowieka z termosem na ulicy przestal mnie dziwic juz po kilku godzinach. Jest w tym wszystkim, jak i w calym miescie, jakas naprawde magiczna atmosfera. Slyszalem, ze BA jest najlepszym miastem Ameryki Poludniowej i zaczynam sie do tego przekonywac. Wieczorem, wraz z poznanym fracuzem i jego gitara, idziemy na plac. Poznajemy dwoch wlochow i dwie argentynki, godzine pozniej jemy u nich w domu kolacje. Dobre wino za 5 zlotych i konczy sie Lany Poniedzialek.
We wtorek, jak to zwykle bywa po swietach, wstalem rano, zrobilem kopie paszportu, 2 zdjecia 4x4 cm i ruszylem autobusem 112 do Ambasady Chin. Podroz zajela 2,5 godziny (troche sie zagubilem, miasto nie jest male) i dotarlem na miejsce o 12.35. Ambasada zamyka sie o 12.30 wiec jutro powtorka z rozrywki. Pod ambasada manifestacja Tybetanska- dwoch mnichow i jeden policjant pilnujacy porzadku... Zrobilem im zdjeie i chyba sie ucieszyli. Ucieszyli, ze kogos to interesuje.
W Argentynie stalo sie jeszcze cos innego. Prawdziwa zmiana jakosciowa w mojej podrozy. Od poczatku najbardziej zalezalo mi na kontakcie z ludzmi z krajow, do ktorych jezdze. Niestety szybko przekonalem sie, ze istnieja pewne bariery. Po pierwsze oczywiscie jezyk. Z drugiej strony, juz gdzies na wysokosc Peru, moj hiszpanski stal sie dosc komunikatywny, jednak wielu powazniejszych znajomosci to za soba nie pociagnelo. Bieda tych krajow tworzy sciane naprawde nie do przejscia. Ludzie czuja przed kims, kto wyglada tak obco (blondyn , 180cm to nie jest typowy Boliwijczyk) pewnego rodzaju strach, niechec. Jest roznica kulturowa, ktorej nie potrafilem przeskoczyc na plaszczyznie kilku wspolnie spedzonych godzin. Argentyna to jest inny kraj. Kraj, ktory juz byl bogaty, jest ciekawy swiata i sie go nie boi. Dzieki temu z Argentynczykami rozmawia mi sie latwo, maja duzo do powiedzenia i staraja sie zrozumiec to, co mowie ja. Naprawde inna jakosc i przez to duzo radosci.

Zdjecia z Iguazu

9 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Ale mistrz! Tylko ci 2 Tybetanczycy i policjant mnie zasmucili...R. Wallace

Anonimowy pisze...

moj ulubiony fragment:"tam poznaję dwie Argentynki, które z powodu chmur dostały zwrot kosztów wycieczki krajobrazowej".Dorzuć te zdjęcia dziecko -mama

Anonimowy pisze...

mistrz Franek! tu zamiec sniezna, ale nie tylko dlatego zaczynam marzyc o podrozach :) sciskam

Anonimowy pisze...

Jest tam też, (chyba w BA)najszersza ulica na swiecie -circa 140 metrów. Przyjemnych spacerów na łonie cywilizacji

Unknown pisze...

Franiu, znow jestem zauroczona, choc pisze po raz pierwszy. Aaale przygoda:). Czekam na wiecej!

Anonimowy pisze...

FRANIU? Albo o chodzi o sprzęt AGD w wersji reto, albo o jedną Nianię...Hm, z deszczu pod rynnę.. Jakbyś był politykiem (tfu, tfu!), to proces o znieważenie pewniejszy niż cokolwiek innego! :) Pozdrawiam,wciąż bardziej i bardziej wciągnięta w ten blog.

Anonimowy pisze...

Braciszku, podobały ci się moje pisanki, które ci wysłałam?
Całuje Krupek
A cha, to nie ja nazwałam cię Franiu, chociaż nie wiem co w tym takiego złego.
Nie martw sie tym aparatem. Love U

Franek pisze...

Ech, nie wiem zatem co to za Agata. Tak czy siak Franie sa niezawodne...
A pisanki przemistrzowe! Dziekuje i kocham moja siostre (mimo ze trace jej aparat...)

Anonimowy pisze...

dziecko!- to chyba troche przeze mnie, bo sie dopominalam wstawienia zdjec...w kazdej chwili moge ci wyslac moj stary aparat, bo w kalifornii kupilam nowy.Chcialam go nawet dac Anuli ale ona juz ma.Widocznie czekal na ciebie.Tylko na jaki adres go wyslac ?!Zawsze sobie mysl w takich sytuacjach,ze ktos dzieki temu nakarmi biedna rodzine a nie wyda na narkotyki.i bedzie ci lżej-mother