niedziela, 19 czerwca 2011

Sześć dni bliżej nieba

Fernando okazał się być kobietą. Chwilę później okazał się wręcz być swoją żoną. Żona jest dentystką i bardzo nie lubi zimna, gór i tym podobnych. Z jednej strony mówiła nam że tam (w Vallecitos) jest cudownie, z drugiej, że sama by tam długo nie wytrzymała. Fernando zapewne zachęcałby nas skuteczniej (jest przewodnikiem górskim), ale jego samochód się popsuł i w rezultacie nigdy go nie poznałem.  
Przyjeżdżamy. Jest Guillermo, Vanessa (gospodarze, dentystka mówiła, że są cudowni), półtoraroczna córka Violetta, psy Brisa (umie otwierać drzwi w obie strony) i Lobo (otwiera tylko od zewnątrz) oraz kotka Nievla (mgła, oba psy się jej boją). Jakaś grupa akurat schodzi z gór. Popijają herbatę, przebierają się i wyjeżdżają. Do czwartku w schronisku będziemy tylko my.




Pierwszego dnia idziemy na Lomas Blancas - ok 3800 m n.p.m. Muy facil - bardzo proste. Ja i Hannah wypluwamy płuca, Shauna wysokość nie rusza zupełnie. Pełen mocy czeka na nas około 20 minut na górze.
Shaun i Hannach mają po 23 lata. Są Nowozelandczykami, ale ostatni rok spędzili w Australii zarabiając na tę podróż. Ona pracowała na turystycznych jachtach, on w monopolowym. Jej praca ciekawsza, ale jego też nudna nie była. Ona jest po studiach projektowania i dizajnu, on po czymś w stylu realizacji dźwięku. Robi swoją muzykę i kiedyś zamierza z tego żyć. Podróżuje po Ameryce z dyktafonem i nagrywa ciekawe brzmienia. Ją fascynują ubrania i przyroda. Zamierzają podróżować po Ameryce Łacińskiej do grudnia, a potem jadą do pracy do Kanady. Stamtąd przez Alaskę chcieliby po jakimś czasie przedostać się do Rosji i pojechać koleją transsyberyjską, ale to na razie dalekosiężne plany.
Drugiego dnia odpoczywamy. Pranie, scrabble, film o Messnerach na Nanga Parbat. To nic, że po hiszpańsku. W środę wstaję o siódmej rano i wyglądam na zewnątrz - wiatr urywa głowę. Wracam do łóżka na dwie godziny. Pogoda poszła po rozum do głowy, jest ciepło i spokojnie. Idziemy na San Bernardo - około 4150 m n.p.m. tym razem ja prowadzę, oni zostali daleko w tyle. Okazało się, że Hannach czuła się koszmarnie, a Shaun po prostu został z nią. Ostatnie metry pokonuje praktycznie samą siłą woli - głowa pęka i płuca bardzo wołają o więcej tlenu. Udało się. Widok z góry rekompensuje wszystko. Niczego nieświadomy nagrywam szczyt Franke - moje zadanie na piątek. Powrót do domu, ryż z kurczakiem, "Batman początek".

Guillermo pracuje w schroniskach od kilkunastu lat (sam ma na oko trzydzieści pięć, nie spytałem). Od 2006 dzierżawią Mausy, "wcześniej był tylko pracownikiem". W schronisku jest telewizja, ciepła woda, zasięg komórki. Nie ma ludzi, przynajmniej nie w dużych ilościach. Guill jest też instruktorem narciarstwa. Niestety, od trzech sezonów ośrodek narciarski Vallecitos jest zamknięty.

Nie było wystarczającej ilości śniegu. Razem z Vanessą mają córkę Violettę. Ma półtora roku i za dwa kolejne przyjdzie pora na szkołę i przedszkole. Z tego powodu Guillermo buduje dom w Las Vegas. Tak nazywa się najbliższa miejscowość, w której jest szkoła. Chciałby prowadzić schronisko Mausy jeszcze przez 10 lat. O Vanessie nie wiem dużo. Przez trzy dni naszego pobytu była gdzieś na dole razem z córką. Wiem że ciągle ma katar, zajmując się dzieckiem ogląda teleturnieje i kontroluje rodzinny budżet. Ma dwa konie, ale nic z nimi nie robi - pasą się same na równinach nieopodal.
Czwarty dzień znów odpoczywamy. Ja i Hania, Shaun idzie na San Bernardo bo nie mógł zasnąć ze świadomością, że tam nie wszedł. Mi zajęło to siedem godzin, jemu cztery i pół. Do schroniska przyjeżdża para Argentyńczyków oraz Martin z Barcelony. Martin z Barcelony to tak naprawdę Marcin z Krakowa, doktor w dziedzinie literatury Latynoamerykańskiej, w Mendozie w ramach badań do pracy naukowej. Tego dnia wygrałem z Nowozelandczykami w scrabble po angielsku.

W piątek wstaję o szóstej rano. Dwadzieścia minut później jestem na szlaku. Idę na Franke - 4850 m n.p.m. Podobno trasy nie da się pomylić, ale mi się udało już w pierwszej godzinie. Wschód słońca, jakkolwiek piękny, oglądam po złej stronie doliny. No nic, od tej też się da, ale droga jest dłuższa. Mijają kolejne godziny, kończę słuchanie audiobooka "Powstanie '44". Razem z powstaniem kończą się moje siły. Płytki oddech, ból głowy, odruchy wymiotne. Zatrzymuję się bardzo blisko szczytu, dla człowieka w dobrym stanie nie więcej niż pół godziny drogi. Ja nie jestem w stanie, czas odwrotu. Krajobraz leczy smutek porażki.

Schodzę do dołu, spotykam Shauna i Hanię niedaleko koni. Makaron z sosem pomidorowym, "Władca Pierścienia" i rozmowy na dowolnie wybrane tematy. Sobota rano pakowanie, pamiątkowe zdjęcie, przyjazd dentystki i w drogę. Tego dnia popsuła się pogoda –mieliśmy szczęście.


W Mendozie dużo ludzi, samochodów i hałasu. Za godzinę jadę do Cordoby, Nowozelandczycy pojechali niedawno do Salty. Może jeszcze się spotkamy, jedziemy w tę samą stronę. 

Zdjęcia z Vallecitos
Tekst poprawię jutro, nie mam cierpliwości do mojego komputera.

8 komentarzy:

olek pisze...

pierwszy!
pozdrawiam

Anonimowy pisze...

"Podobno trasy nie da sie pomylić,ale mnie się udało juz w pierszej godzinie"- moje ulubione zdanie na dziś!

Dzięki zdjęciom byłam tam z Tobą.

Kocham jak dawniej- mother

the r-town magic report pisze...

Tekst przeniósł mnie do Vallecitos, mistrzowska przygoda! - brotherhood

Anonimowy pisze...

tęsknimy!
kebydż

Anonimowy pisze...

Podziwiam te Twoje górskie szaleństwa,zwłaszcza samotne wyprawy, a jeszcze bardziej relacje interpersonalne we wszelkich językach!
Kocica wygląda na stworzenie z silnym charakterem, nic dziwnego, że psy ją szanują :)))
Pozdrawiam - Scoiatolo

Anonimowy pisze...

Najbardziej mi się podoba, że Tam na Końcu Świata, na stole leży opakowanie z Literkami.
Z wyrazami podziwu
a.

malina pisze...

rozmowy na dowolnie wybrane tematy... fajnie, że nie trzeba było losować ;)

olek pisze...

dopiero dzisiaj przeczytalem- zabiegany weekend. MEGA!
cieszy branding na lodowce, ale co ze szczytem i ski montana vallecitos!? doslac naklejki?