[...] Many local delicacies, even more local liquors. Many painful mornings. Not enough Argentinian steaks. 3 pairs of long trousers, one of them bound not to leave this continent. Tens of Pablo's new friends, a few washes and most likely a permanent lost of shagginess of the bear. A battalion of new Facebook acquaintances. 9 novels and hundreds of tourist guide pages read. A few swims in too cold water features, two dives in the Mexican cenotes. 5 nights at the Casa de La Musica in Vinales, a 1-hour Salsa lesson. A 1-week Spanish course. Too many missed places, too little time for a lot of things. Many places to go back to one day, many people to see again one day. Too much time away from the family. No serious illness, no dangerous accident, no real reason to worry. One grinning Franek, one wasted bear and 5 months of the great adventure still to come!
Blog o podróżach i rzeczach z nimi związanych. Można tu znaleźć wpisy z zakończonej, rocznej podróży dookoła świata (2007-2008), pięciomiesięcznej włóczęgi po Ameryce Południowej (maj-wrzesień 2011), a także relacje z innych mniejszych i większych wypraw i wycieczek.
niedziela, 27 kwietnia 2008
QF 322 to Auckland now boarding
[...] Many local delicacies, even more local liquors. Many painful mornings. Not enough Argentinian steaks. 3 pairs of long trousers, one of them bound not to leave this continent. Tens of Pablo's new friends, a few washes and most likely a permanent lost of shagginess of the bear. A battalion of new Facebook acquaintances. 9 novels and hundreds of tourist guide pages read. A few swims in too cold water features, two dives in the Mexican cenotes. 5 nights at the Casa de La Musica in Vinales, a 1-hour Salsa lesson. A 1-week Spanish course. Too many missed places, too little time for a lot of things. Many places to go back to one day, many people to see again one day. Too much time away from the family. No serious illness, no dangerous accident, no real reason to worry. One grinning Franek, one wasted bear and 5 months of the great adventure still to come!
piątek, 25 kwietnia 2008
5 dni spokojnego deszczu
piątek, 18 kwietnia 2008
Puerto Natales
Wczoraj wieczorem dojechalismy do Puerto Natales.
Pozyczone:
2 namioty
4 spiwory
4 Karimaty
1 Kuchenka
2 Puszki z gazem
2 Garnki
Kupione
5 czekolad
4 paczki spagetti
8 mini sosow
4 Schabowe
4 Steki
24 Jajka na twardo
Jutro zaczynamy treking w Torres del Paine. Jesli wszystko pojdzie zgodnie z planem to powinnismy wrocic we wtorek wieczor do Puerto Natales. Tego dnia sa urodziny Shauna, a dzien pozniej o 6.45 wsiadam w autobus do Santiago de Chile. 2 doby, 4 przesiadki.
wtorek, 15 kwietnia 2008
Adrian i inni
Nastepnie przyszla wizyta w Parku narodowym. Deszcz, snieg i wiatr, ale bylo ladnie. Parque Nacional Tierra del Fuego to planeta zajecy (jeden zajac, duzo wiecej zajecy?). Widzielismy lekko ponad piecdziesiat w ciagu czterech godzin spaceru. Wieczorem pozegnalana kolacja i Revital wyjezdza do El Calafate. Stamtad ma samolot do Buenos i dalej do Izraela. Powrot do domu po pol roku. Szukanie pracy, mieszkania, kandydata na meza. Powrot do rzeczywistosci, nie byla zachwycona.
Tego samego wieczoru idziemy z grupa z hostelu do baru Karaoke. Sobota wieczor-bar pelny, jest tu potencjalnie cala smietanka towarzyska Ushuaji. Pierwsza piosenka jest moja i Martina. Dla przypomnienia, wysoki blond Holender. Spiewamy „Strangers in the Night” Franka Sinatry. Spiewamy z uczuciemy. W koncu ktos z konca sali nie wytrzymuje liberalnej atmosfery i zaczyna krzyczec, ze jestesmy pedaly i sie ladujemy w d… Nieco pozniej ten sam pan, w stanie wskazujacym na nadmierne spozycie, spiewa jakas píosenke. Spiewa gorzej ode mnie (a to, prosze mi wierzyc, nie jest wcale takie proste). Zaraz po wykonaniu utworu pan opuszcza lokal w asyscie ochroniarzy. Ten epizod (krzyki, nie opuszczanie lokalu) dodaje animuszu. Zglaszamy z Martinem „Yesterday” Beatlesow. Prowadzacy karaoke tak jest tego ciekaw, ze omija cala kolejke i po chwili jestesmy na scenie. Spiewamy z uczuciem i pasja. She zmieniam na he i wychodzi ze pytam, dlaczego Martin musial odejsc. Rzut okiem na publicznosc Ushuaiska. Polowa sie smieje i to chyba calkiem szczerze, widac ze dobrze sie bawia. Druga polowa wyraznie mniej zadowolona, ta Ushuaia chyba na taka akceptacje nie jest jeszcze gotowa. Nikt nic nie krzyczy, ale zgaduje ze komentarze podnosowo-szeptane nie sa nam przychylne. „Coz, nie jestem juz w Amsterdamie” komentuje Martin.
Kilka godzin pozniej wchodze do dyskoteki. Zatrzymuje mnie przystojny pan w modnej koszuli.
-Wybacz moja smialosc, ale czy przypadkiem jestes z Francji?
-Nie, z Polski
-Ach, jak to zatem robisz, ze jestes taki piekny?
-Szczerze to nie wiem, ale wole kobiety
-Ech... (to ech ma oddawac smutny wzdech)
Mysle, ze i tak mi nie uwierzyl, po prostu uwarza, ze jestem wierny Martinowi. Matinowi, ktorego pozniej podrywa reszte wieczoru, nawet jak ten calowal sie z dziewczyna.
Nastepnego ranka, po trzech godzinach snu, ruszam znowu do Parque Nacional. Martin nie reaguje na zadne bodzce takze jade sam. Hola -witam sie z kierowca. Hola, Ojos Bonitos (czesc, Piekne Oczy)- odpowiada kierowca i jego pomocnik. Widac byli na karaoke.
W restauracji schroniskowej pisze imie, nazwisko, nazwe hostelu i godzine wymarszu. Wzgledy bezpieczenstwa, godne pochwaly. Niebo niebieskie jak oczy Martina (...), pierwszy raz od kiedy tu przyjechalismy. Przechodze przez plaze pelna amerykanskich turystow. Wszyscy fotografuja jednego krolika, widac dopiero przyjechali. Ich duze aparaty i odglosy migawki rozdrapuja dawne rany.
Wchodze do lasu, nie ma absolutnie nikogo. Po kilku minutach spotykam DzieciolaCoZarazRodzicowWola. Przeskakuje nerwowo z galazki na galazke, ale dzielnie puka, nie zwazajac na niebezpieczenstwa nadciagajacego gringo. Dzieciol zfilmowany. Po pewnym czasie, liczac od dzieciola, spotkam duzego ptaka. Obiektywnie drapiezny, choc kontakt mielismy raczej pobiezny. Przysiadl na chwile na galezi, przyjzal sie Ojos Bonitos i ruszyl w dalsza droge. Widac byl tylko przelotem. Zaczyna sie szlak na cierro Guanaco. Tablica, nie wchodzic po godzinie 12, bez dobrych butow i odpowiedniej odziezy. O trzech godzinach snu nic nie mowia. Poltorej godziny pod gore w lesie. Czuje w nogach wczorajszy treking i dyskoteke. W koncu wychodze ponad granice lasu. Wszedzie bialo, pogoda ciagle dobra- powazny zastrzyk energii. Na tym etapie spotykam jakiegos chlopaka. Pozniej w schronisku widzialem, ze na szlaku bylismy tylko my. Prywatne Guanaco. Ma duzy plecak, chyba z rzeczami do campingu, takze jest mu sporo ciezej. Wyprzedzam. Przez jakis czas ide po czyichs sladach sprzed kilku dni. W koncu jednak i te sie koncza. Dziewiczy snieg do wysokosci kolan, a czasem i do pasa. Buty zupelnie przemoczone, pod sniegiem co jakies czas strumyki i bloto. Stojac w bialej dolinie widze laguny, ocean i tecze.
Znikaja juz wszelkie watpliwosci. Rano zastanawialem sie powaznie czy mam isc. Sen byl niezwykle kuszacy. Wtedy przeczytalem wiadomosc od taty. W domu, po jakis 12 latach, podlaczono kanalizacje. Moge brac dlugie prysznice i mieszkac do konca zycia z rodzicami... Informacja dodala sil. (Nie wiedzialem jeszcze wtedy o zapskudzonym przez szpaki balkonie)
Snieg co raz glebszy, stok co raz stromszy i zmeczenie co raz wieksze. Pogoda zaczyna sie psuc, kolega slonce powiedzial hasta luego. Ostatnie sto metrow ide ledwie zipiac, jakies 15 minut. W sumie nieco ponad trzy godziny. Drugi wspolzdobywacz Guanaco sporo nizej, wyglada na to, ze zrezygnowal z ataku na szczyt.
Stoje na szczycie niecale 1000 metrow nad poziomem morza, a czuje sie jakbym zdobywal Himalajskie szczyty. Wieje jak diabli. Wykopalem dziure w sniegu i szybkie sniadanie mistrzow.
czwartek, 10 kwietnia 2008
Z El Chalten na koniec swiata
Przez dwa dni w zasadzie przemieszczalismy sie tylko na odcinku hostel-sklep-bar. Trzeciego dnia (w dniu naszego wyjazdu) przestalo wiac i snieg zlagodnial. Krotka wyprawa do Lago del Torres. Zachecam to obejrzenia krotkiego filmu (pierwsza produkcja w jezyku hiszpanskim).
Gdy wsiadalismy do autobusu chmury rozeszly sie juz na dobre i pierwszy raz zobaczylismy jak urodziwym miasteczkiem jest El Chalten...
4 godziny z powrotem do EL Calafate. Po drodze, na srodku pustkowia, kierowca zatrzymuje autobus i idzie do malego krzyza ukrytego za kamieniem. Kladzie tam plastikowa butelke (chyba z woda), kilka slow modlitwy szeptem i jedziemy dalej. Calosc trwa moze dwie minuty ale ma w sobie cos magicznego. Obok kilka podobnych butelek. W El Calafate od 22 do 3 w nocy. Jedzenie, bilard i pozegnanie z Anna Marie. Po tym jak ukradli jej paszport w Gwatemali wyrobila sobie nowy w Meksyku (podroz Gwatemala-Meksyk bez paszportu obfitowala w dosc nieprzyjemne przygody). Niestety ten paszport ma malo stron i juz jej sie skonczylo miejsce na stemple. Musi czekac w Buenos Aires na nowy zanim bedzie mogla opuscic Argentyne. A mimo, ze Ushuaia jest w Argentynie, to zeby sie do niej dostac trzeba przejechac przez Chile. O 3 rano wsiadamy w drugi autokar. Krotki postoj od 7.30 do 9 i kolejny bus. Na miejsce dojezdzamy okolo 20, po dwoch przejsciach granicznych i jednej przeprawie promem. Na promie widzielismy skaczace delfiny w kolorze bialo czarnym (nie byly to Orki, ale wygladaly troche jak ich miniatury). Przezycie magiczne. Na granicy z Chile zakaz przewozenia zywnosci. Przez Chile mielismy jechac tylko kilka godzin, ale to nikogo nie interesuje. Jablko zjedlismy, a ser postanowilem przemycic. Obiecuje przy tym, ze przez caly okres pobytu w Chile byl zamkniety szczelnie w plastikowej trebce. Kilka godzin a juz nielegal, polski kryminalista.
Tak wlasnie zaczyna sie nasza przygoda z Ziemia Ognista-Tierra del Fuego. To wyspa oddzielona od kontynentu ciesnina Magellana, nalezaca po polowie do Chile i Argentyny. Krajobrazy bardzo urocze, olbrzymie rowniny, pozniej pagorki, lasy i w koncu gory z osniezonymi szczytami. Przy drodze kuzynki Lamy (zapomnialem nazwy, ale to trzecie zwierze z rodziny znanych nam juz od dawna Lam i Alpac), zajace, owce, lis (w liczbie jeden jesli chodzi o moje obserwacje). Przysiaglbym tez, ze widzialem kilka mocno zarosnietych strusi, ale, ze wydaje mi sie to jakies nieprawdopodobne, to nie bede sie zarzekal. Sprawe przeanalizuje zatem i zdam dalsza relacje.
Franek i Pablo z najbardziej poludniowego miasta na swiecie.
niedziela, 6 kwietnia 2008
Rene Fernandez Campbell
Na tym wlasnie etapie poznajemy pana Rene Fernandeza Campbella. Rene Fernandez Campbell jest czlowiekiem, o ktorym nie udalo mi sie za duzo dowiedziec. Zdaja sie, ze bardzo kontroluje wszelkie informacje prywatne przenikajace do prasy czy internetu. Zarazem jego dwa nazwiska mozna zobaczyc na kazdej agencji podrozy w El Calafate. Pan Campbell wraz z rodzina kupil wiekszosc Parque Nacional de las Glaciares i calkowicie kontroluje wszelka turystyke w tym regionie (a turystyka ma tu bardzo powaznie dochodowy charakter). Ceny za wszelkiego rodzaju wycieczki sa bardzo wysokie. Wysokie jak na polskie standardy, o Argentynskich nie wspominajac. Pytalem sie w hostelu, czy dla Argentynczykow sa jakies znizki. Nie ma. Nie bardzo potrafie sobie zatem wyobrazic przecietnego Argentynczyka zwiedzajacego jeden z najwiekszych skarbow naturalnych swojego kraju. Po prostu nie bedzie go na to stac. Dlaczego- pytam w hostelu. ´Becouse it´s a fucking monopoly´ odpowiada zaloga bez chwili zawachania. W kazdym razie Rene Fernandez Campbell kontroluje tu wszystko, a ma tez duze wplywy (ktore powieksza) na Ziemii Ognistej (samo poludnie kontynentu, dzielone przez Chile i Argentyne).
Moi znajomi z Gwatemali (ostatni raz widziani w styczniu na innym kontynencie) mieli dojechali do El Calafate w srode. Ostatecznie byla to noc z czwartku an piatek-w ich autobusie znaleziono narkotyki, protesty na drodze itp. Do tego czasu musialem cos ze soba w El Calafate zrobic, a nie stac mnie bylo na wspieranie Rene przez caly tydzien. Wycieczek jest duzo ale sa naprawde poza zasiegiem przecietnego backpackersa. W autobusie z lotniska poznalem Holendra Martina. Udalo mi sie go namowic na ekspedycje plywajaca do pobliskiej laguny. Po drodze pytamy sie pewnej pani gdzie tu jest jakas plaza.
-Ale jak to plaza?
-No, zeby sie wykapac.
-Ale nie mozna sie kompac!
-Dlaczego, cos tu plywa w tej wodzie czy jak?
-No nie, tzn. w sumie plywa, plywaja kawalki lodu! Woda jest lodowata.
-No tak, ale on jest z Polski- odpowiada natymiast Martin.
-Acha, no chyba, ze tak. Plaza jest 200 m w tamta strone.
Moje pochodzenie bylo dla pani calkowicie wystarczajacym wytlumaczeniem calej sytuacji. Mysle, ze w jej wyobrazeniu, kazdy Polak zaczyna dzien od kapieli w lodowatym jeziorze lodowcowym. Poza kapielami (byly dwie), mozna w El Calafate bawic sie Friesbie z czarnym psem w czerwonej smyczy. Potrafi zlapac friesbie w locie i przyniesc z powrotem. Lapie rowniez w wodzie, mieszka nad plaza przy rezerwacie ekologicznym. W ogole w El Calafte mozna zawsze wyjsc na spacer z psami. Wystarzy wyjsc na spacer, a psy same sie znajda. W liczbie od trzech do szesciu przecietnie. Planeta psow.
Anna Marie z Australii i Revital z Izraela dotarly do hostelu America der Sur po polnocy. Nastepnego dnia we czworke (z Martinem) pozyczylismy samochod i pojechalismy nad Porito Moreno. Dzis z koleji byla wyprawa wielkim katamaranem po innych jeziorach lodowcowych i ogladanie rzeczy naprawde przepieknych. Wszystko to oczywiscie polaczone z solidnym zastrzykiem finansowym dla pana Rene Fernandeza Campbella. Rene z glodu nie umrze. Mam zdjecia, ale stad za bardzo nie da sie ich wyslac. W Patagonii lacza sa satelitarne, bardzo powolne i zalezne od pogody. Jutro ruszamy do EL Chalten skad zrobimy 2 dniowy trekking po okolicach gory Fitz Roy. Wszystko tu jest przepiekne, takze jestem nastawiony bardzo optymistycznie. Klimat jednak zupelnie inny niz dotychaczas, zimny wiatr, deszcz i bez nadmiaru slonca. Ahoj Przygodo!