sobota, 14 marca 2009

Anna Marie

Anne Marie Fernandez poznałem w 24 grudnia 2007 roku w Antigle, w Gwatemali. Razem z kolegami ze Szwecji i Irlandii weszli koło południa do naszego hostelu, a wizyta ta zaowocowała wigilią 5 narodów. Ania Urodziła się w Melbourne z mamy Polki i taty Portugalczyka. Swoją podróż rozpoczęła, podobnie jak ja, w listopadzie 2007 roku, z tym, że do dziś nie wróciła do domu. Razem podróżowaliśmy przez Gwatemalę przez kilka tygodni, a kilka miesięcy później spotkaliśmy się w Argentynie. Następnie Anna zwiedziła jeszcze wiele krajów na kontynencie, żyła i uczyła angielskiego w Buenos Aires, aż w końcu poleciała do Anglii. Dzielnie pracowała zbierając na bilet powrotny do Australii do czasu, gdy pani z imigrejszon uznała, że już za długo korzysta z uroków wyspiarskiej pogody. Ania przeniosła się do Polski.
Mieszka teraz u swojej babci, z rodziną która nie mówi ani słowa po angielsku- tym sposobem, po miesiącu pobytu, włada już całkiem nieźle językiem polskim (ostatni raz posługiwała się nim w wieku 4 lat).
Ania dowiedziała się już od policji, że picie w miejscach publicznych nie jest w Polsce legalne, była na prawdziwej studenckiej parapetówce, oglądała Akademickie Mistrzostwa Polski w narciarstwie zjazdowym, stała na szczycie zamglonego Kasprowego Wierchu, piła Grzane Wino i jadła oscypki spod samiućkich Tater... Teraz szuka pracy w szkołach językowych , poznaje kolejnych polskich kolegów i wygląda na to, że zostanie tu jeszcze kilka miesięcy.


Anna Marie Fernandez na Kasprowym Wierchu, 28.02.2009

trochę zdjęć z ostatniego miesiąca tutaj , tutaj i tutaj

czwartek, 5 lutego 2009

Zimowy apdejt

Pomyślałem, że jednak smutno jak tak zupełnie nic tu się nie dzieje.
Po pierwsze to bardzo dziękuje wszystkim, którzy dopiero niedawno trafili na bloga i napisali kilka bardzo przyjemnych komentarzy - radość, że tak powiem.
Po drugie, to niedawno uczestniczyłem w bardzo ciekawym wydarzeniu. Niepubliczna Szkoła Podstawowa nr 81 zaprosiła mnie na pokaz slajdów dla uczniów. Opowieści mocno wyselekcjonowane na potrzeby wyjątkowej widowni, ale dużo dobrej zabawy. Mam nadzieję, że dzieciom też się podobało, aczkolwiek były wyraźnie rozczarowane tym, że nigdy nie byłem w Paryżu...
Po trzecie, to gdyby ktoś leciał liniamy lotniczymi Lot w Lutym to zapraszam do lektury artykułu o Tokio- moja pierwsza publikacja (magazyn pokładowy Kaleidoscope). W marcu jak dobrze pójdzie będzie tam mój artykuł o Argentynie, także nie ma żartów- trzeba latać :)
O książce myślę, ale stwierdzenie, że nad nią pracuje byłoby nadużyciem- sesja, studia, narty = głowy urwanie.
Tymczasem moge zachęcić do lektury bloga mojego brata i jego żony- wybrali się w czteromiesięczną podróż po Argentynie i chyba im się podoba...
A na zakończenie zdjęcie młodszego brata bliżniaka Pabla w drodze do Austrii. Jutro jedziemy razem do Francji- przygotowania do jakiejś większej wspólnej wyprawy w terminie wciąż nieokreślonym.

wtorek, 21 października 2008

i po pokazie

Dziękuje wszystkim za przybycie!
Było dużo więcej osób niż się spodziewałem, a taki rodzaj zaskoczenia jest rodzajem jak najbardziej pożądanym. Przepraszam, że trwało długo, ale naprawdę bardzo trudno było mi wyselekcjonować materiał. Po małej ilości osób wychodzących w trakcie wnioskuję, że albo was to interesowało, albo lubicie mnie na tyle, żeby mi tego nie robic. Tak czy owak doceniam. Drugiego pokazu nie planuje w najbliższym czasie, ale kto wie. Zachęcam do odwiedzin od czasu do czasu, a nuż coś się wydarzy.
Wracam do zgłębiania tajników sztuki socjologicznej...

ps. Jakby ktoś miał jakieś fajne zdjęcie z pokazu to ja bym chętnie takowe przygarnął. Moje wyszło nieostre niestety. Nagrodą będzie publikacja na tym właśnie blogu :)

piątek, 10 października 2008

Pokaz slajdów

Stało się!

Zapraszam na powyprawowy pokaz slajdów 

doprawiony odrobiną krótkich opowieści z podróży. Postaram się nie zanudzać, a wręcz zainteresować. Im więcej osób tym lepiej, sala jest duża ;)

czas: Najbliższy czwartek, 16 października 2008 godzina 20.00

miejsce: Instytut Socjologii UW,  ul. Karowa 18, sala numer 18 (na parterze)

Do zobaczenia!


sobota, 4 października 2008

Wspomnienie szarego misia

Rzeczywistość zaatakowała z pełną mocą- zajęcia na studiach, rozmowy o pracę, naprawić pralkę, pies się zsikał, itd. Większość znajomych pisze już swoje prace magisterskie, ma różne poważne zajęcia i rzadko pojawia się w instytucie. W ich miejsce pojawili się młodzi, "żądni wiedzy" adepci sztuki  socjologicznej. Niby nic, a człowiek czuje się jakoś nie na swoim miejscu. Nie należę już ani do grona ludzi z którymi zaczynałem studia, ani do tych z którymi studiować przyjdzie mi teraz. Z drugiej strony będzie okazja, by tych młodych wilków poznać po raz pierwszy, a starych znajomych odkrywać ‘na nowo’ - poznawanie nowych ludzi zawsze sprawia mi dużo przyjemności. 

Powrót do Domu ma dwie twarze. Z jednej strony jest to oczywiście zderzenie z prozą życia, koniec przygody, monotonnia itp. Z drugiej strony ten Dom, jego idea, zawsze dawała poczucie spokoju. Świadomość miejsca, które gdzieś tam jest, do którego zawsze można wrócić, pozwalała przetrwać wszelkie trudne momenty. Do tego krótkie chwile tęsknoty nie były w sumie aż takie złe. Wielu ludzi, których poznałem po drodze nie miało takiej sytuacji jak ja. Nie mam na myśli jakichś drastycznych przypadków tylko te prozaiczne- nie zaczęte studia, brak pracy, mieszkania. Ci ludzie, chcąc lub nie, uświadomili mi jak wiele mam. Oczywiście nigdy nie spieszyło mi się bardzo do domu, ale gdy już nadszedł czas powrotu nie byłem specjalnie smutny. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że byłem wesoły. Myślę, że Nomadą (wcześniej myślałem, że Nomadem, ale mama mnie poprawiła) trzeba się urodzić, nie można się nim stać. W przeciwnym wypadku Dom musi zawsze gdzieś tam być. Żeby do niego wracać, żeby za nim tęsknić, żeby go wspominać. Bez Domu z tyłu głowy trudno być szczęśliwym nawet w najpiękniejszych miejscach świata. 

Rano, przed wyjściem na pierwsze zajęcia spojrzałem się w lustro. (o głębokich przemyśleniach egzystencjalnych przy okazji spoglądania w lustro są miliony blogów, ale spokojnie, nie zamierzam iść specjalnie długo w tym kierunku). To spojrzenie było o tyle inne od większości pozostach (mamy w domu dużo luster więc i spojrzeń dużo) gdyż spojrzałem się w nie w pewnym, konkretnym celu. (5 powtórzeń słowa ‘spojrzenie’…i jak tu wydać książkę?) Próbowałem znaleźć coś, co się zmieniło, jakiś fizyczny dowód na przebytą przeze mnie drogę. Bezskutecznie można powiedzieć. Żadnych poważnych blizn czy znamion, waga zbliżona, nawet fryzura ta sama.  Wtedy zobaczyłem małego białego misia. Siedział sobie na nocnej szafce, na drugim, lustrzano-odbicianym planie. Wyglądał zupełnie jak Pablo (co, w przypadku bliźniaków, jest stosunkowo typowe). Nie był to jednak taki Pablo jakiego pamiętam. Ten jest bielutki, kudłaty, zadziorny i pełen animuszu. Tamten był szary z odrobiną innych, różnokolorowych plam. Smagany słońcem Brazylii i wiatrami Patagonii. Sponieweiranym przez tajskie barmanki i rozchwtytywanym przez angielskie turystki. I tamtemu nie pomogło już żadne pranie  (próbowałem, naprawdę). Tych plam i kołtunów nikt mu już nie zabierze. To, przez co przeszedł zostawiło na nim ślady absolutnie niespieralne. Chyba mało który pluszowy miś może być tak dumny ze swojego zdecydowanie opłakanego stanu. Myślę, że choć to dość niepoważne, to ten mały, szary miś mógłby powiedzieć o mnie bardzo dużo. Nie tyle głęboka analiza porównawcza braci bliźniaków, co jedno małe spojrzenie pokazałoby przez co razem przeszliśmy. Jedno małe zdjęcie szarego misia mogłoby powiedzieć więcej, niż sto tysięcy słów. Miś się jednak zgubił, a ja muszę się teraz odnaleźć za nas dwojga. 

W ten oto sposób kończymy podróz i przygodę z blogiem. Pisząc dalej dołączyłbym do wielkiego grona osób piszących o spoglądaniu w lustro, przez okno, tudzież pod dywan. Bloga oczywiście nie kasuje. Może za jakiś czas zabiorę nowego Pabla na jakąś powazniejszą wyprawę… wtedy napewno wrócimy, niech chłopak ma swoje pięć minut- pozna trochę świata i zyska odrobinę rozgłosu. Póki co-Rzeczywistość. Za kilka tygodniu spróbuję zorganizować w Warszawie mały pokaz slajdów i krótką opowieść. Zapraszam serdecznie wszystkich! Napiszę tutaj szczegóły jak tylko jakieś będą. A teraz chciałbym serdecznie podziękować wszystkim, którzy to, co pisałem, czytali. To co przeżyłem było niesamowite, a fakt, że mogłem się tym z kimś podzielić, a może nawet kogoś zainspirować dawał mi dużo radości. Tyle chyba starczy, i tak jest już sporo. 
Dziękuje.

wtorek, 30 września 2008

Dom.

Ale po kolei -wróćmy do BA12. BA12 wystartował z godzinnym opóźnieniem. To niewiele, zważywszy, że lot trwał ponad 13 godzin, a do Londynu i tak doleciałem o czasie. Odcinek Dublin-Londyn to zupełnie inna historia- na lotnisku półtorej godziny przed odlotem, później godzina opóźnienia, a sam lot trwał 50 minut. Krótkie loty są absolutnie beznadziejne. 
W pierwszym samolocie otworzyłem magazyn promujacy miejsca wakacyjne, do których latały dane linie lotnicze. Jaka piękna plaża! Oczywiście, że pięknie, to plaża w Tulum, początek mojej wyprawy (listopad). W telewizorze Indiana Jones ululał mnie do snu zwiedzając prastare linie Nazca w Peru (luty). W pociągu z lotniska reklamy Nowej Zelandii i na zdjęciu Milford Sounds-bylem tam na dwudniowym rejsie (maj). Widziałem jeszcze reklamę Phi Phi w Tajlandii (koniec lipca), reklamę banku z Floating Markets (okolice Bangkoku, lipiec).  Naprawdę pocieszające. Pocieszające? Czesto myślałem sobie, że jak już skończę tę podróż, to będę miał poczucie, że widziałem kawał świata. Niestety w takich momentach zawsze pojawiał się ktoś kto mówił; "Filipiny? no ładnie, ładnie, ale to jednak nic w porównaniu do Wanatu" albo: " Naprawdę tak ci się tu podoba?! To chyba, powinienneś odwiedzić New Britain, tam to naprawdę jest ładnie"... Te plakaty pokazują, że nie wszystko stracone, ktoś jeszcze chce jeździć w te "nudne" miejsca które odwiedziłem...;) Pozostaje tylko cieszyć z mojej małej wyprawy i zbierać na kolejną, do Wanatu rzecz jasna.
Kilka zdjęć z ostatniego odcinka podróży: Singapur-Londyn-Dublin
Wyprawa. Zanim przjdziemy do rzeczy bardziej sentymentalnych (nie dzisiaj), można w końcu ostatecznie przedstawić jej trasę (w wielu miejscach zupełnie odbiega od wyznaczonego planu)
 Najpierw kraje:

Meksyk- Kuba- Gwatemala- Panama- Peru- Boliwia- Brazylia- Argentyna- Chile-Nowa Zelandia- Japonia- Chiny- Hong Kong- Tajlandia- Filipiny- Kambodża- Wietnam- Laos- Singapur- Anglia- Irlandia. 

W sumie 21 krajów w ktorych trochę pobyłem i coś zobaczyłem (czasem co prawda bardzo krótko, Anglia to tylko kilka godzin w Londynie, a Irlandia to weekend w Dublinie. W pozostałych trochę dłużej).
Teraz dla bardziej zainteresowanych wersja dokładniejsza, tak, zeby można było prześledzić palcem na mapie. Muszę to zapisać chociażby dla siebie, bo sam zaczynam zapominać różne nazwy.

Warszawa - Londyn - Miami - Cancun - Tulum - Isla Mujeres - Havana - Trynidad - Maria la Gorda - Vinales - Havana - Cancun - Tulum - Merida - Palenque - San Kristobal de las Casas - San Juan Chamula (czyt. Ciamula...) - Tulum - Flores - Tikal - Lanquin - Antigua - Livingston - San Pedro de Atitlan - Guatemala City - Panama City - San Blas - Lima - Paraquas - Kanion Colca - Puno - Jezioro Titicca - Cuzco - Lima - Huaraz - Lima - Puno - La Paz - Salar de Uyuni - Potosi - Sucre - Santa Cruz - Corumba - Sao Paulo - Rio de Janeiro - Sao Paulo - Foz de Iguazu - Buenos Aires - El Calafate - El Chalten - Ushuaia - Parque nacional Torres del Paine - Santiago de Chile - Auckland - Wellington - Nelson - Fox Glacier - Queenstown - Milford Sound - Dunedin - Moeraki - Christchurch - Picton - Wellington - Auckland - Tokio - Enochima - Kioto - Nara - Tokio - Szanghaj - Nanjing - Beijing - Wielki Mur - Szanghaj - Hong Kong -Bangkok - Kanchanaburi - Bangkok - Manila - Busuanga - Manila - Bangkok - Koh Phanghan - Koh Tao - Krabi - Koh Phi Phi - Bangkok - Siem Riep - Phnom Penh - Sihanoukville - Kampot - Bokhor Hill - Mekong Delta - Saigon - Nha Trang - Hoi An - Hue - Hanoi - Halong Bay -  Hanoi - Ban Xai - Kong Lo -Vientianne - Ban Na - Vang Vieng - Luang Prabang - Rzeka Mekong - Chiang Mai - Bangkok - Singapore - Londyn - Dublin - Londyn - Warszawa
ufff....
Przepraszam za blędy, zupełnie nie mogę sie przyzwyczaić do pisania z polskimi literami.

czwartek, 25 września 2008

BA 12

Jestesmy w Singapurze. Nie spotkalismy niestety slynnego Roberta Kubicy, ktory bedzie sie tu scigal w niedziele. Singapur to ten straszny kraj, w ktorym za wyrzucenie gumy na ulicy placi sie 800 zl, a posiadanie narkotykow karane jest smiercia. Z mojego, bardzo krotkowzrocznegi i selektywnego punktu widzenia ta wyspa jest to nie tyle straszna, co nudna. Centra handlowe, bloki, parki i woda dookola. Slyszalem o tych strasznych karach za wszystko, co tylko mozna sobie wyobrazic, o potwornym, faszystowskim rzadzie. Moze tak jest, ale ja nie widzialem ani duzo policjantow, ani duzo strasznych ogloszen. Glowna roznica miedzy Singapurem i reszta krajow w regionie jest taka, ze jest czysto i wszystko dziala. Co oczywiscie nie wyklucza sie z 'nudno'. Mieszkamy u Jeniffer i Romaina, pary z Couchsurfingu. Sa tu juz od roku i nie moga doczekac sie wyjazdu. Nudno.
My wyjezdzamy za kilka (5) godzin. Karolina przez Paryz do domu, a ja przez Londyn do Dublina.BA12. (myslalem wczesniej, ze zawsze sa 3 albo 4 cyfry). To jeszcze nie powrot do domu, ale powrot do brata i kraju dosc dobrze znanego. Taki powrot stopniowany, zeby nie bylo szoku rzeczywistosciowego.
Sila rzeczy robi sie nostalgicznie, ale poki co tylko troche. Kazdy ma chyba takie swoje momenty w podrozy, w ktorych go "chwyta". Dla mnie to jest samotne czekanie na odlot w odpowiedniej bramce, okolice startu i czasem ladowania (pod warunkiem, ze nie jestem strasznie spiacy). O tym, ze lotniska sa miejscami magicznymi mowilo juz bardzo duzo osob. Ja w zwiazku z tym duzo wiecej nie bede, ale polecam scene na lotnisku w "Dogmie" K. Smitha. No moze troszke napisze.
Taki lot (zwlaszcza samotny) sklania do przemyslen- zaczyna sie od prostego "skad i dokad lece", ale przy odrobinie nastroju i darmowych drinkow latwo przeradza sie w "skad przychodze i dokad podarzam". Co osiagnalem, jaka droge przebylem. Co zapamietam, czy to cos zmieni i takie bzdury. Oczywiscie jest wiele sposobow odwrocenia uwagi od tych strasznych mysli- naduzycie darmowych drinkow, filmy i gry w samolocie, iPody, Gejmboje, Plejstejszony i inne dziwadla. To chyba w ogole taka prawidlowosc- czlowiek potrafi zrobic bardzo duzo, zeby tylko uciec przed mysleniem. Zobaczymy jak mi pojdzie, od tego zalezy poziom nostalgicznosci nastepnego, europejskiego wpisu.

sobota, 20 września 2008

Back to Bangkok

Jestesmy z powrotem w Bangkoku. Nasz hotel ma przy wejsciu tabliczke. Z jednej stony "wolne pokoje", a z drugiej "brak miejsc". Normalnie wiesza sie ja na drzwiach tak, ze dla zainteresowanych widac tylko jedna, odpowiednia strone. Tu nie ma drzwi, znak wisi wiec na slupie w taki sposob, ze idac z jednej strony ulicy dowiadujemy sie, ze sa wolne pokoje, a z drugiej ze pokoi brak...

wtorek, 16 września 2008

Dlaczego w Pak Beng nie ma ksiazek?

Zaczyna sie od kichniecia. Ot, niby nic, male a psik. Kto by sie spodziewal ile bardzo glebokich przemyslen (w okresach potencjalnego bezmyslenia) moze z tego wyniknac? Ja nie, ale wychodzi na to, ze chyba starczy na wpis. Nie taki sienkiewiczowski, ale tez nie fraszke.
Po tym kichnieciu przyszlo nastepne, i kolejne... kilka wrecz. Ot nic, mysle sobie, bezduszna klimatyzacja i tyle. Nie tak latwo. Pozniej przyszly smarkniecia i lzawienie oczu. Pokoj bez klimatyzacji nie zaradzil calej sprawie. Swierze powietrze podczas splywu Mekongiem wrecz ja pogorszylo. Musialem spojrzec prawdzie w oczy... Alergia. (w tym miejscu wypada mi przeprosic wszystkich, ktorzy liczyli na jakis powazniejszy akszon typu Ebola, Denge czy malaria).
Nie jest to jakas specjalnie uciazliwa alergia, niezbyt silna. Mam rozowe chusteczki z Klapouchym w kieszeni i niewiele ponadto sie w moim zyciu zmienilo. Chociaz z drugiej strony pojawily sie przemyslenia.
Gdybym tej alergii teraz nie dostal, to bym nie zauwazyl, ze jej wczesniej nie mialem. Bo bylo tak. W lipcu i sierpniu, ktore potrafily wczesniej zaatakowac z zaskocznia i z pelna moca, siedzialem sobie na bezpylkowej lodzi w Zatoce Meksykanskiej. W kolejnych miesiacach niczego zlego sie nie spodziewalem, a cos zlego najwyrazniej nie spodziewalo sie tez mnie. Niebezpieczny kwiecien spedzilem w zimnej Patagonii. Zdradliwy Maj w jesiennej, juz przekwitlej acz pieknej, Nowej Zleandii. Trudny czerwiec okazal sie laskawy w Japonii i Chinach. I tak nic. Czlowiek zapomnialby, ze go cos zlego ominelo, ze ma kolejny powod do radosci. Szczescie oparte jest na kontrastach i bez tego, choc troszke zlego, trudno docenic to cale dobro. Wiem, ze Ameryki tym stwierdzeniem nie odkrylem. Nie odkrylem pewnie nawet Mragowa, ale zawsze chyba warto wspomniec. 
Koniec podrozy (tak tak, zostalo juz tylko 13 dni) jest czasem nostalgicznych przemyslen i podsumowan. Co raz wiecej rzeczy zapisuje ostatnio w swoim Zeszycie Do Wszystkiego. ZDW to takie narzedzie, ktore w zasadzie kazdy podroznik posiada. Zapisuje sie tam adresy, maile, nazwiska, a takze wszelkie powazne informacje, ktore moga byc potrzebne w najblizszym czasie (numery ambasad, adresy hosteli, kody, rachunki, kosztorysy itp). Zapisujac dzis stwierdzilem, ze moj ZetDeWu jest w zasadzie pusty. Ot, z 10 malych stron zapisanych przez 11 miesiecy. Czesc tlumaczy istnienie Facebooka- tam zapisani sa znajomi, co wiecej maja przy swoich imionach i nazwiskach zdjecia, wiec wiadomo kto jest kto. Reszte wytlumaczylem sobie tak:
W ZDW zpaisuje sie rzeczy (po)wazne, takie ktore musimy wiedziec, ktorych nie mozna zpaomniec. Brak zapisow, oznacza ze nic nie musimy wiedziec, ze nic sie zlego nie stanie, jak czasem cos zapomnimy. Brak obowiazkow i zmartwien czyli... kolejny powod do rodosci!
Przez ostatnie dwa dni splywalismy Mekongiem z Luang Prabang, przez Pak Beng do Huay Xai. Tam przekroczylismy granice i dzis, radosnym Minibusem prosto do Chiang Mai, kulturowej stolicy Tajlandii (tak mowi Przewodnik, sam tego oczywiscie nie wymyslilem). W Pak Beng byl kiedys sklep z uzywanymi ksiazkami. Niestety (przynajmniej dla nas) wlasciciel Austriak zrobil swojej Laotance dziecko po czym zabral ja do Austii, zeby dziecko nauczylo sie wszystko robic rowno. Moj tata bylby zachwycony, ale w Pak Beng nie ma juz ksiazek...

środa, 10 września 2008

Rzeczy, ktore juz nie dziwia

Nie dziwi mnie, ze wsiadajac do autokaru widze plastikowe stolki polozone miedzy siedzeniami-autokar nie ma juz 48+1 tylko 68+1 miejsc.
Nie dziwi mnie, gdy w wystawionym przed wejsciem menu restauracji pojawia sie 'space pizza", czyli pizza z Marihuana lub Haszyszem.
Nie dziwi mnie gdy na jednym skuterze jedzie piecio-osobowa rodzina.
Nie dziwi mnie, ze 12 letnie dziecko pali papierosy razem z rodzicami.
Nie dziwi mnie, ze przed wejsciem do spozywczego musze zdjac klapki.
Nie dziwi mnie ze kierowca pojazdu naciska klakson mijajac kazdy pojazd/pieszego/krowe.
Nie dziwi mnie, ze krowy pasa sie na boisku szkolnym, ze leza na drodze krajowej i ze kapia sie w rzece razem z cala wsia.
Nie dziwi mnie, ze autobus nie zatrzymuje sie na przystanku dla autobusow tylko pod jakims hotelem.
Nie dziwi mnie bialy mezczyzna okolo piedziesiatki z zolta dziewczyna okolo szesnastki.
Nie dziwi mnie bialy mezczyzna okolo piedziesiatki z zolta dziewczyna, ktora na pewno urodzila sie mezczyzna.
Nie dziwi mnie, ze kazdy posilek jem w bardze/restauracji/na straganie. Ostatnia kuchnie mialem do swojej dyzpozycji w czerwcu w Nowej Zelandii.
Nie dziwi mnie, ze kawalek jezdni na drodze krajowej zsunal sie dwa metry w dol po wieczornym deszczu.
Nie dziwi mnie, ze moj kierowca podczas 6 godzinnej podrozy na zmiane pluje i beka. Nie dziwi, ale nie koniecznie cieszy.
Nie dziwi, ze do schabowego z ziemniakami dostaje w restauracji lyzke i paleczki.
Nie dziwi mnie, ze jak wstane rano to spotkam na ulicy setki mnichow z malymi koszykami an ryz.

Niech was wiec nie dziwi kilka ostatnich zdjec z folderu Laos i to, ze jutro bedziemy pewnie jedzili na sloniach!