środa, 8 sierpnia 2012

Przewodnik - kreator światów


Jestem na Helu przez większość lata i niedługo coś o tym napiszę, albo przynajmniej wrzucę zdjęcia. Tymczasem, na wakacje, chyba najdłuższy tekst jaki się na tym blogu kiedykolwiek ukazał. Pierwszą połowę już wcześniej publikowałem, ale potem mocno zmieniłem i teraz jest poprawiona całość. Zapraszam do wakacyjnej lektury.


Kiedy wyjeżdżałem na wyprawę dookoła świata w plecaku było niemalże wszystko – ubrania, lekarstwa, płetwy, jodyna i inne cuda. Nie było natomiast przewodnika po Meksyku, moim pierwszym przystanku. Z lotniska pojechałem nie tym autobusem i zatrzymałem się w złym hostelu. W słabej restauracji umiałem zamówić tylko piwo i inne tego typu nieszczęścia. Błąd szybko naprawiłem i po kilku dniach leciałem spędzić dwa tygodnie na Kubie z nowiutkim przewodnikiem po tej rewolucyjnej wyspie. Miesiąc później, z powrotem w Meksyku, zajrzałem do innego przewodnika. Wyczytałem w nim, że w nocnych autobusach z Meridy do Palenque często okradają turystów. Za późno – tydzień wcześniej sam zostałem okradziony na tej właśnie trasie. Wraz z laptopem i aparatem bezpowrotnie zginęły zdjęcia z Kuby. 

Przewodniki-książki nie są stare ani jak świat, ani jak podróże. Co innego przewodnik-człowiek. Ten, mniej lub bardziej kompetentny, zawsze się znalazł. Pokazywał drogę, tłumaczył lokalny język, doradzał, odradzał, zaradzał. Opowiadał lokalne historie. Z grubsza tak jak teraz, z tym, że teraz jest jeszcze internet i książki. Jak taki przewodnik opowie nam, że za daną górą żyją smoki i nikt żywy stamtąd nie wrócił, to możemy poszukać owych smoków na Google Earth. Taki pierwszy z brzegu Herodot nie miał tej możliwości, w związku z czym o różnych dziwach pisał, a przez następne tysiąclecia inni czytali. Czytali często to, co powstało w głowie jakiegoś wiejskiego chłopca w okolicach Morza Śródziemnego dwa i pół tysiąca lat wcześniej. Ja sam odwiedzającym mnie niedawno Kanadyjczykom opowiedziałem (nie z premedytacją) o Bazyliszku z Wawelu... Niestety mieli też przewodnik po Krakowie i wyszło zupełnie inaczej niż powinno. Tata-Kanadyjczyk powiedział wtedy kurtuazyjnie, choć w przewodniku jest to opisane nieco inaczej, to moja opowieść bardziej mu się podobała. 
Przewodników brało się też trochę dla bezpieczeństwa, mieli przeprowadzać szlakami wolnymi od bandytów. Czasem jednak prowadzili prosto do nich – bandyci płacili lepiej, a robota była krótsza. Pamiętam jak zapytałem naszego przewodnika w Kambodży, czy karabin nosi na ludzi czy zwierzęta. Jedno i drugie, odpowiedział, a ja zastanawiałem się co będzie dalej. 


Nie piszę o tym wszystkim dlatego, żeby zrażać do tych biednych, antycznych greckich chłopców. Chcę pokazać, jaką przewodnik ma siłę. Nawet jeśli chodzi bez butów. A jeśli takiego przewodnika zamienić w książkę uznanego wydawnictwa to już mało kto odważy się z nim nie zgodzić. Autorytet podobny do autorytetu GPS-a, który każe biednemu kierowcy wjechać do jeziora, a kierowca... Co ma zrobić? Wjeżdża. 
Tym tematem (autorytetem, nie GPS-ami) zajmę się w dalszej części tekstu, najpierw historia.

Historia
Starożytni Grecy, a także Egipcjanie i inni mieszkańcy okolic Morza Śródziemnego, oprócz chłopców w sandałach znali i inne formy doradztwa podróżniczego. Były na przykład Periplusy. Periplusy to przede wszystkim instrukcje jak przepłynąć z portu do portu – na co uważać, ile taka podróż zajmuje i jak trafić do celu. Bywało tam też napisane, co w takim porcie można robić podczas cumowania – gdzie spać, co zobaczyć, czego unikać. To właśnie ta ostatnia charakterystyka zbliża Periplusy do współczesnych przewodników. Żeby przewodnikiem być, nie wystarczy okazać się pomocnym w podróży. Trzeba też zostać specjalnie w tym celu skonstruowanym. Tak mówi słownik, a słownik to instytucja. 
W tym świetle Dzieje Herodota, jakkolwiek pomogły rzeszom podróżników na przestrzeni wieków, przewodnikiem nie są i już. Nie taka była główna idea autora. Podobnie jest w zasadzie z całą literatura podróżniczą. 
Na przykład taki Thomas Coryat. Student Oxfordu, w ramach przerwy, postanowił pójść na spacer po Europie. Był rok 1608, a spacer trwał pięć miesięcy. Po podróży Coryat opisał to, co wydało mu się  w Europie interesujące – od kolumn na Placu Świętego Marka, przez żydowskich kupców po włoskie kurtyzany. Efekt pracy: książka pod tytułem Crudities (dosłownie surowości, prymitywności). Ową książkę miały pod pachami setki młodych studentów przemierzających Europę w ramach swojego Grand Tour (taki gap year sprzed 400 lat). Thomas nie tylko spopularyzował w Anglii widelec (z uznaniem opisał go w owej książce), ale też pośrednio wysłał do Europy wielu średniowiecznych backpackersów. Duchowo i materialnie przewodził, ale przewodnika nie napisał.
Zanim dojdziemy do książki ze słowem guide w tytule, cofniemy się jeszcze na moment do Starożytnej Grecji. Sydon, II-gi wiek przed naszą erą. Niejaki Antypater, poeta, pisze o siedmiu atrakcjach wartych obejrzenia w antycznym świecie. Nie wiadomo czy sam je wymyślił, czy raczej usłyszał od kogoś, ale zapisał i to się liczy. Te siedem atrakcji było w jego czasach na turystycznym „topie”. W naszym języku określenie miejsce do zobaczenia zamieniono na cuda i tak znamy je jako Siedem Cudów Świata. Pierwsze "Top 7 of Mediterranean" było napisane wierszem. 

Nie jest tak, że nikt w starożytnej Grecji nie wpadł na pomysł napisania przewodnika. Popyt był, a problem miał głównie charakter technologiczny. Papirus ma co prawda pięć tysięcy lat (Egipt), ale niezbyt nadawał się do tworzenia większych książek na masową skalę. Wyobraźmy sobie: Sycylia? Przesunąć rolkę na 427 metr. Grecki pergamin i, pozyskany od chińczyków, papier ułatwiły zadanie, dalej jednak wszystko trzeba było pisać ręcznie. Pięciuset mnichów przepisujących miesiącami księgę "Południowa Europa za dwadzieścia denarów dziennie" nie wpisywało się w rachunek ekonomiczny (do wyrzucenia?). Dopiero w 1448 roku niemiecki rzemieślnik wymyślił ruchomą czcionkę i otworzył pierwszą drukarnię. Na pierwszy rzut pras poszły Biblie (Gutenberga zresztą), ale na książkę ze słowem guide w tytule nie trzeba było już długo czekać. 

W roku 1552 Charles Estiene opublikował „La guide des chemins de France” (Przewodnik po ścieżkach Francji). Od poprzednich relacji podróżniczych odróżniał ją przede wszystkim sposób przedstawiania treści. Autor starał się pozostawać w niej mało widoczny – mniej anegdot i otwartego subiektywizmu, więcej rzeczy przedstawionych jako fakty. Tu jest gospoda, łóżko kosztuje tyle i tyle, najlepsze pokoje są od strony podwórza. Prawa autorskie nie były powszechnie respektowane, dzięki czemu badający tamte czasy Antoni Mączak zdołał odnaleźć aż 28 różnych wydań plagiatujących przewodnik Estiene’a. Nie tylko powielały jego przekłamania i błędy, ale też były wydawane nawet sto lat po oryginale. Świat tymczasem nie stał w miejscu.
W owych czasach dość powszechnie wydawano również tak zwane delicje. Nosiły w sobie wiele cech przewodników, jednak obok rzetelnych informacji pojawiały się w nich legendy, mity, historie z życia świętych. Ówczesny podróżnik miał niewielkie szanse odróżnić szeroko rozumianą prawdę od mitów. Nieco lepsze pod tym względem były Mirabilia, jednak ograniczały się do opisu konkretnych miast, a nie większych obszarów. Najsłynniejsze dotyczyły Rzymu i były w powszechnym użyciu już w XII wieku.
XIX wiek to czas nastania przewodników, które już stosunkowo nieznacznie różniły się od tych współczesnych. Miały uporządkowany szablon, starały się być obiektywne i precyzyjne, nie mieszały religii w historię, a mity pojawiały się jedynie jako ciekawostki. Prym wiodły dwa wydawnictwa – niemiecki Karl Baedeker i angielski John Murray. Pierwszy w 1828 roku wydał  przewodnik Podróż Renem z Moguncji do Koloni, drugi, w 1836 roku, Przewodnik dla podróżników po kontynencie. Z czasem Baedeker okazał się lepszy od konkurencji – jego przewodniki wydawane były częściej, co czyniło je bardziej aktualnymi i dokładnymi. Na przełomie XIX i XX wieku słowo baedeker znaczyło już w mowie potocznej tyle co przewodnik. W trakcie II Wojny Światowej doszło do wydarzenia nazwanego później Baedeker Blitz – bombardowania angielskich miast, których dobór sugeruje, że naziści opierali się na ilości gwiazdek przyznanych im w przewodnikach Baedekera. W 1943 alianci zbombardowali siedzibę wydawnictwa. Wraz z płonącymi zbiorami, w proch obróciła się jego potęga (choć funkcjonuje do dziś).   
Druga połowa XX wieku to boom na rynku literatury przewodnikowej. Wydawców są tysiące, a w przewodnikach opisany jest w zasadzie każdy zakątek Ziemi (i wiele zakątków mórz i oceanów w przewodnikach dla nurków chociażby). 
Na uwagę w tej części zasługuje jeszcze jeden rok – 1979. Właśnie wtedy miały miejsce dwie, z pozoru niezwiązane ze sobą, publikacje w świecie anglojęzycznym. Angielski pisarz Douglas Adams opublikował niezwykle popularną i, moim zdaniem, bardzo dowcipną książkę, której przewodnik był bohaterem tytułowym. Hitchhikers guide to the galaxy. Polskie tłumaczenie Autostopem przez galaktykę zatraciło ten sens. Opisał w niej w sposób prześmiewczy wiele zjawisk, które socjologowie turystyki „odkrywają” do dzisiaj. Również w tym roku Tony i Maureen Wheler wydali przewodnik Across Asia on the cheap (Przez Azję po taniości – tłum. FP), który mimo że pochodził z niezależnego, dopiero powstałego wydawnictwa Lonely Planet, stał się niemalże z dnia na dzień bestsellerem. Pierwsze wydania, oprócz naturalnych obecnie treści, informowały czytelników jak nie dać się oskubać kupując magiczne grzyby na Bali, czy też kto ma najlepszą marihuanę w Bangkoku. Teraz wydaje się to cokolwiek niepoprawne, ale w tamtych latach podobne treści można było znaleźć w typowo studenckich przewodnikach Let’s Go, a prawie 400 lat wcześniej we wspominanej już publikacji Thomasa Coryata. 
Rok 1979 można uznać za symboliczną datę nastania turystów ponowoczesnych – wywodzących się od hippisów, niezależnych, podróżujących bez pomocy wielkich biur podróży, poszukujących szeroko rozumianej autentyczności, przeróżnych doznań, odkryć. Backpackersi są ucieleśnieniem płynnej nowoczesności. Z definicji podróżują w opozycji do mainstreamu, problem polega jednak na tym, że prędzej czy później sami się nim stają. Lonely Planet jest obecnie największym wydawcą przewodników na świecie, a miejsca w Azji czy Ameryce Łacińskiej opisane jako „poza utartą ścieżką” (ang. off the beaten track) co roku odwiedzają miliony młodych ludzi z markowymi plecakami, koralikami na szyi i klapkami Havaianas na nogach (tak, tak, ten fragment ma charakter autoironiczny).

Mieszkając w Polsce trudno uzmysłowić sobie siłę, jaką mają w sobie przewodniki. Nasze miasta, miasteczka i wsie nie utrzymują się głównie z zagranicznych turystów. Co więcej, turyści którzy je odwiedzają są bardzo różni – starzy, młodzi, zorganizowani lub indywidualni. Kiedy na przykład Kraków straci na popularności wśród młodych anglików, lukę po nich, przynajmniej w pewnym stopniu, mogą zapełnić niemieccy emeryci. Zupełnie inaczej rzecz się ma w krajach biedniejszych, odległych rejonach świata, które utrzymują się niemalże wyłącznie z turystyki. Na niedostępnych przełęczach Himalajów, niewielkich Panamskich wyspach, czy w zimnych miasteczkach południowej Patagonii można znaleźć na schroniskach niebieską tabliczkę „Polecane przez Lonely Planet”. Być albo nie być w przewodniku, to prawdziwe być albo nie być w wielu najbiedniejszych zakątkach świata. W Hanoi widziałem kilka zupełnie nie związanych z sobą hosteli o dokładnie takiej samej nazwie. Zmieniają ją wraz z kolejnym wydaniami LP South East Asia on a shoestring. Perełką są kopiowane przewodniki z Indii, w których na odpowiednich stronach wkleja się reklamę swojego biznesu w miejsce oryginalnej treści. 
Kilkakrotnie odwiedzałem w Laosie, Boliwii czy Panamie małe wioski polecane w przewodniku. Miały być tradycyjne, typowe. Później zastanawiałem się, czemu opisano właśnie je, czy rzeczywiście różnią się od innych. W kolejnych podróżach nieco odważniej zahaczałem o miejscowości mniej oczywiste. Nie miały rozbudowanej bazy noclegowej, a już nigdy bogatej oferty zachodnich dań w menu restauracji, ale na pewno pozostawały znacznie mniej „skażone”. Ze wszystkimi tego konsekwencjami.
O tym, co znaczy wypadnięcie z pola zainteresowania backpackersów mogą przekonać się odwiedzający niektóre „tradycyjne” wioski północnej Tajlandii. Bardzo popularne jeszcze kilkanaście lat temu, stały się na tyle turystyczne, że w oczach samych turystów straciły swoją autentyczność. Te skanseny, będące niegdyś intratnymi biznesami, świecą obecnie pustkami. O owej nieuchwytnej autentyczności dużo pisał amerykański socjolog Dean MacCannell. Według niego, niemożność głębokiego, rzeczywistego doświadczenia autentyczności w podróży wynika z wad systemu, jakim jest  współczesny przemysł turystyczny, a nie z winy turystów. Nawet, jeśli chcą zobaczyć więcej, próbują wejść „za kulisy”, to tak naprawdę doświadczają „sceny za sceną”. To co jest im dostępne, zawsze będzie kreacją, skonstruowaną by ich zwabić i omamić. Wizja MacCannella, jakkolwiek nadto pesymistyczna moim zdaniem, zyskała bardzo dużą popularność. Sztandarowym przykładem takich inscenizacji był dla socjologa marketing dzikości – wizyty w wiosce ludożerców czy właśnie odwiedziny w autentycznych wioskach tajlandzkich plemion. 
W 2008 roku trafiłem na niewielką wyspę na Filipinach. Wokół Busuangi (bo tak się nazywała) pewnego słonecznego dnia Drugiej Wojny Światowej amerykańskie bombowce posłały na dno ponad dwadzieścia japońskich statków. Piekło marynarzy, ale marzenie każdego miłośnika nurkowania wrakowego. Tak zresztą opisana była ta wyspa. Spędziłem na niej prawie dwa tygodnie (foto z 2008 ). Dość niespodziewanie zacząłem odkrywać, że okolica skrywa znacznie więcej atrakcji. Po pierwsze ludzie. Poza centrum nurkowym byli ciepli i życzliwi, ciekawi świata, ale też skorzy do opowiadania o sobie. Byłem wtedy od ośmiu miesięcy w podróży i takie zachowanie wydawało mi się zaskakujące. Nurek spał, jadł, pił i nurkował w ramach hotelu połączonego z bazą nurkową – wychodzenie poza nią było czymś nietypowym. Byłem w lokalnym szpitalu, bawiłem się na wiejskich dyskotekach, kupowałem jedzenie na targu. Chodziłem po pięknych wzgórzach, na szczycie których autochtoni nie czekali na mnie z żadnym zimnym powerbullem, jak to ma miejsce na przykład na szlaku Inków wiodącym na Machu Picchu. Na wyspie obok do lat osiemdziesiątych funkcjonowała kolonia trędowatych. Wizyta tam przypominała trochę podróż w czasie. Klinika (zamieniona w muzeum), kościół, szkoła – wszystko, choć w jakimś stopniu funkcjonowało nadal, wydawało się pochodzić z minionej, tajemniczej epoki. Inna wyspa, również w obrębie jednodniowej wycieczki, została zamieniona w afrykańskie zoo bez krat. Można tam było przechadzać się po łąkach wśród zebr, zobaczyć misiokota (ang. bearcat) czy nakarmić żyrafę. Nic normalnego na tym kontynencie. 



Co wieczór w hotelu zatrzymywali się podróżnicy w drodze na inną wyspę, Palawan. Jedna łódka zostawiała ich tu wieczorem, następna zabierała rano. Mówiło się im o tych wszystkich atrakcjach, ale rzadko decydowali się zostać. Czas nie był tu bynajmniej istotnym argumentem. Powód, jakkolwiek rzadko w ten sposób werbalizowany, był moim zdaniem inny. Busuanga to wyspa dla nurków, autentyczność, zabawa, inne atrakcje są na Palawanie. To, co wyczytali w przewodniku, nadana wyspie etykieta, była ważniejsze od tego, co słyszeli od ludzi spotkanych po drodze. Widzieli zdjęcia, słyszeli opowieści, ale w pewien sposób nie chcieli ich zaakceptować. Symboliczna siła książkowego przewodnika była większa. 
Sam często zachowywałem się identycznie. W 2011 roku trafiłem na boliwijską Wyspę Słońca nad jeziorem Titicaca. Zrobiłem tak jak mówił przewodnik. Pierwszy dzień spędziłem odwiedzając polecane ruiny, następnego z plecakiem przeszedłem na drugi koniec wyspy i wsiadłem na jedną z wielu łódek wracających na stały ląd. „Isla del sol in two days”. Do dziś żałuję. Wieczorem pierwszego dnia, wracając z poleconych ruin spotkałem młodą kobietę chorą na artretyzm. Pokazała mi święty kamień Inków. Ów kamień był w przewodniku, co więcej leżał właśnie u tej pani w ogródku, między osłem a kurami. Opowiedziała mi historię tego, jak go tam odnaleźli archeologowie i jak, od tego czasu, do jej ogródka regularnie przychodzą turyści z całego świata. A ona ma mały sklepik, nie mówi w żadnym języku, matka ją bije, lekarza na wyspie nie ma i w ogóle życie pełne zawiłości. Materiał na reportaż, wpis na blogu, zdjęcia, cokolwiek. Ale było już ciemno, zdjęcia żadne, nic do pisania przy sobie. Wystarczyło zostać jeden dzień, ale nie. Isla del Sol w dwa dni. 
Owca nieopodal świętego kamienia

Dzieci opodal, na "bramce". Przejście za cukierki

Globalnym ciosem dla podróżujących w ten sposób, była książka Thomasa Kohnstamma wydana w 2008 roku. Tytuł „Do travel writers go to hell?” (Czy pisarze-podróżnicy idą do piekła? – tłum. FP) mówi wiele, a wydawnictwo Lonely Planet chciałoby usunąć ową publikację z powierzchni ziemi. Kohnstamm był przed tą publikacją jednym z współautorów przewodników LP, a napisał mniej więcej tyle: autorzy zarabiają śmieszne pieniądze, a na pisanie tekstu mają za mało czasu. Nie jest możliwe żeby odwiedzili wszystkie miejsca, które mają opisać. Efekt jest taki, że często zmyślają, plagiatują, korzystają z informacji z trzeciej ręki. Choć wydawnictwo agresywnie zaprzeczało tezom autora, wielu innych wyraziło dla niego poparcie. Mit romantycznego, niezależnego autora przewodników (praca-marzenie dla wielu backpackersów) został odczarowany. 
Świat się zmienia, a przewodniki rozwijają. Są tablety, multimedia, wikitravel, fora tematyczne i inne zdobycze techniki. Wybór najlepszego to kwestia indywidualna, ale warto wziąć pod uwagę, że WiFi nie jest jeszcze dostępne w Delcie Mekongu, a tablety kradną chętniej niż książki. Każdy przewodnik, czy będzie bosonogim chłopcem, grubą książką czy stroną w internecie, jest  subiektywny. 
Aurora - przewodniczka w sukience


Santiago - przewodnik w kaloszach

Nie tylko poprzez to jak i co opisuje, ale także przez to, co jest w nim pominięte. Ponadto informacja o jakimś miejscu opublikowana w popularnym wydawnictwie z pewnością zmieni to miejsce. Podróżnik, który chce zanurzyć się głęboko w kulturze odwiedzanych krajów musi pozostawać otwarty, jechać z nastawieniem odkrywcy a nie turysty. Różne wydawnictwa opisują te same miejsca w sposób taki, w jaki chcą je widzieć ich czytelnicy. Dla przykładu w jednym przewodniku po Warszawie znalazłem opis ponad dwudziestu cmentarzy, w innym, podobnej grubości, były „tylko” dwa. Stolica Polski może być „centrum szalonych imprez”, „pozycją obowiązkową miłośników modernistycznej architektury” czy „miastem w którym Wschód zderza się z Zachodem”. Jedna przestrzeń – wiele światów. To, co podróżnik w danym miejscu dostrzeże często zaskakuje.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Dobrze żes wrócił Panie Franek! Znowu będzie nadzieja, że codzienne sprawdzenie bloga zaskutkuje przyjemnością przeczytania nowego wpisu.

ferorka pisze...

Człowiek zawsze będzie najlepszym i najciekawszym przewodnikiem;-) Fajnie tak podróżować bez mapy, chociaż czasami bywa to irytujące;-P